Prawda może nas nie wyzwoli, ale kłamstwa i przemilczenia to bagno. Kinga Dunin czyta reportaż o ludobójstwie rdzennej ludności Kanady i komiks „Sylwetki i cienie”.
Joanna Gierak-Onoszko, 27 śmierci Toby’ego Obeda, Dowody na Istnienie 2019
Kiedy Toby Obed wreszcie się budzi, jest już wiosna.
Toby’ego Obeda przepraszał ze łzami w oczach Justin Trudeau – za krzywdy, których doznał on i inni rdzenni mieszkańcy Kanady. Toby był jednym z dzieci odebranych rodzicom i umieszczonych w szkole z internatem. Kiedy opuścił szkołę, nie potrafił odnaleźć się w społeczeństwie, pił, w końcu prawie zamarzł na śmierć, został trwale okaleczony – psychicznie i fizycznie.
Ten reportaż opowiada o ludobójstwie (Kanadyjczycy sami tak to nazywają) rdzennej ludności Kanady (zapomnijcie o takich terminach jak Indianin czy Eskimos), a narzędziem był – istniejący od połowy XIX wieku prawie do końca XX – system szkół z internatem, w których przymusowo, z dala od domów, umieszczano dzieci nawet kilkuletnie, obcinano im włosy, pozbawiano imion, zastępując je numerami, zabraniano posługiwania się własnym językiem i uczono prostych umiejętności. To było ludobójstwo kulturowe.
Poza tym w szkołach tych stosowano brutalną przemoc, prawdziwe tortury, dochodziło do gwałtów i wszelkich nadużyć seksualnych. Dzieci często umierały, a miejsce ich pochówku nie jest znane. (Te fragmenty książki czasem opuszczałam, bo tego nie da się czytać). Za szkoły płaciło państwo, ale prowadziły je przede wszystkim Kościoły i zakony, Kościół katolicki. Od dawna stowarzyszenia „ocaleńców” – bo tak nazywa się tych, którzy przeszli przez te szkoły – premier (w osobistej rozmowie) i parlament domagają się oficjalnych przeprosin od papieża (tak, ukochanego Franciszka), takich, jakie otrzymały ofiary w Irlandii – jednak bezskutecznie.
Wielokulturowa Kanada przeprasza i wypłaca odszkodowania, Kościół nie ma na to pieniędzy. Ujawnia prawdę – raporty Komisji Prawdy i Pojednania są dostępne i rozpowszechniane. Odbywają się warsztaty, na których te raporty są czytane, omawiane, a Kanadyjczycy zderzają się ze swoją historią, której przecież odwrócić się nie da. Jednak sytuacja rdzennych mieszkańców i tak nie jest dobra, a bardzo niewielu winnych zostało ukaranych.
I jeszcze jedno: krzywdzeni sami potem krzywdzą. Do przemocy w szkołach dochodziło też między wychowankami. Czy państwo odpowiada za gwałty na dziewczynce dokonywane przez jej kolegów? (Tak, odpowiada). Ocaleńcy krzywdzą potem siebie i swoje rodziny, trauma przenosi się z pokolenia na pokolenie. Jedna z niewielu skazanych, skrajnie sadystyczna zakonnica też była rdzenną mieszkanką wychowaną w szkole z internatem, a potem wykorzystywaną przez wspólnotę zakonną do brudnej roboty – sama opiekowała się przez całą dobę setką chłopców, śpiąc za przepierzeniem ich sali na podłodze.
czytaj także
Krzywdzone są też nadal, gdy szkoły nie istnieją, kobiety i dziewczynki. Komisja, która zajmowała się zaginięciami i morderstwami rdzennych kobiet – autorka o tym pisze, ale sprawa dopiero teraz się zakończyła – uznała, że Kanada jest winna ludobójstwa kobiet. „Ofiary ginęły w rozmaitych okolicznościach, miały różne życiorysy, ale wszystkie te morderstwa i zaginięcia mają wspólny mianownik: marginalizację, rasizm i mizoginię wplecione w tkankę społeczeństwa kanadyjskiego – powiedziała szefowa komisji Marion Buller. – Rdzenni mieszkańcy przywykli do przemocy, a Kanada reagowała z apatią”.
Żeby państwo kanadyjskie zadziałało, potrzeba było społecznych nacisków, ciągnących się latami procesów, dokumenty i winnych ukrywał Kościół, ale też państwo, jednak wysiłek Kanady jest godny podziwu. A przydatną – dla nas – wskazówką może być uświadomienie sobie, jak ważna jest prawda, upowszechniana, powtarzana, nawet jeśli jest bolesna i niewygodna. Prawda może nas nie wyzwoli, ale kłamstwa i przemilczenia to bagno.
*
Czytaj wywiad z autorką książki:
Po tej książce czytelnik zobaczy, że Kościół ma nieskończony apetyt
czytaj także
*
Sylwetki i cienie, scenariusz i ilustracje Michał Rzecznik, Wydawnictwo Komiksowe 2019
Po obejrzeniu/przeczytaniu tego komiksu chciałoby się chwycić autora za guzik i namawiać, żeby teraz napisał powieść. Bo jedynym, co można tej pozycji zarzucić, jest to, że jest za krótka i chcielibyśmy się dowiedzieć więcej. Może jednak nie ma więcej?
Sylwetki i cienie to rodzinna historia autora złożona z zebranych wspomnień, cudzych opowieści, czasem dziwnych dokumentów i zdjęć – pełna luk i niedomówień. Niekiedy niewiarygodnych – mój dziadek zabił Józefa Światłę (młodzieży przypomnę, że był to wysoki funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który w 1953 uciekł na Zachód, zmieniono mu tożsamość, zrobiono operację plastyczną, a co dalej – nie wiadomo). Mogą to być też różne wersje tej samej rodzinnej anegdoty. A rozmaitym historiom odpowiadają rozmaite style rysunku.
czytaj także
Ciepła nostalgia, humor, ale spod tego wyzierają ludzkie dramaty, których nie da się łatwo przerobić na anegdoty, więc to nie o nich będziemy rozmawiać przy rodzinnym stole. I są też przecież sprawy wstydliwe, o których mówi się półsłówkami. Pierwszy zaczyna opowiadać ojciec autora, od swojej dziecinnej wyprawy, która zaprowadziła go do jeszcze nieotwartego Pałacu Kultury – jakiż on przepiękny!
Najważniejsi są dziadek Gustaw i babcia Stefa (ona sama zasługuje, nie wiem – na powieściowy cykl Ferrante?), pochodzący ze śląskiego ludu – wielodzietne rodziny, prababcia szabrowniczka przyłapana przez pradziadka powstańca śląskiego na kradzieży, wojenne losy i awans społeczny – dzięki wojsku i służbie bezpieczeństwa. Rozwód dziadków, po którym synowie zostają z ojcem, znajomi Żydzi emigrujący do Izraela, wyjazd babci do Anglii, kolejne małżeństwo, kolejni mężczyźni w jej życiu, dziwactwa i konfabulacje, zamienione dokumenty w IPN, zagubione zdjęcie z generałem Moczarem… Migawki, przyklejone do historii rodzinnej opowieści o przyjaciołach. Wymieniam właściwie przypadkowo, tak jak przypadkowe bywa życie, które nie chce się zmieścić w znanych, utartych i uklepanych narracjach. Nie wiadomo, ile jest w tym prawdy, pojawiają się niektórzy członkowie rodziny, a o innych się milczy.
czytaj także
A może jednak wcale nie byłoby dobrze, gdyby to była powieść, bo od powieści oczekujemy spójnej narracji. A ta miałaby być o czym? W narracjach o PRL-u wszyscy już mają wyznaczone role – władza i opozycja, dobrzy i źli, skrzywdzeni, robotnicy, inteligenci i ich książki. Gdyby posłużyć się tabloidowym stylem dzisiejszych mediów, można by powiedzieć, że ta historia jest o tym, że dziadek był ubekiem, a babcia się puszczała. Ale właśnie tego nie da się powiedzieć, bo nie ma w tym komiksie żadnego puszczania oka: przełamuję jakieś tabu, zwierzam się ze strasznych rodzinnych tajemnic i wszyscy jesteśmy straumatyzowani. W komiksie Rzecznika PRL to przede wszystkim miejsce, w którym żyli ludzie, często z trudną przeszłością, wplątani w system – my teraz też jesteśmy wplątani, tylko w inny system. Motto wybrane przez autora brzmi:
„Cóż to jest prawda?”
Poncjusz Piłat
Mnie się wydaje, że to właśnie jest prawda: koleje życia bardzo różnych osób zamknięte w opowieściach pełnych luk, może prawdziwych, a może nie, ale żyjących już własnym życiem. Bo to jest wszystko, co mamy.