Trudno mi pojąć emocje wzbudzane przez stada mężczyzn uganiających się po polu za odrobiną powietrza w skórzanym worku, a boks moim zdaniem powinien być zakazany. Kinga Dunin o książce „Sport nie istnieje” Jana Sowy i Krzysztofa Wolańskiego.
Jan Sowa, Krzysztof Wolański, Sport nie istnieje. Igrzyska w społeczeństwie spektaklu, W.A.B. 2017
Sport, zrodzony z ludowych zabaw – a więc stworzony przez lud – wraca do ludu w formie wyprodukowanego dla niego spektaklu.
Pierre Bourdieu
Jeśli o mnie chodzi, sport wyczynowy mógłby zniknąć nawet dzisiaj. Z mego punktu widzenia oznaczałoby to tylko ograniczenie szumu medialnego, który mnie nie interesuje. Trudno jednak całkiem uniknąć informacji o sportowych celebrytach, którzy coś tam zdobyli. Oczywiście dla Polski! I za chwilę przytuli ich jakiś polityk. Oraz rozważań, za ile miliardów zostali kupieni. Może byłabym gotowa docenić widowiskowe walory niektórych konkurencji, takich jak gimnastyka artystyczna czy łyżwiarstwo figurowe, trudno mi jednak pojąć emocje wzbudzane przez stada mężczyzn uganiających się po polu za odrobiną powietrza w skórzanym worku, a boks moim zdaniem powinien być zakazany. Pod tym względem jestem stereotypową kobietą (wiem, wiem, istnieją też inne kobiety). Zatem nie jestem chyba dobrą adresatką książki, której celem jest popsucie przyjemności tym, którzy lubią sobie czasem obejrzeć jakiś mecz albo inne zawody i uważają swoje upodobania za niewinne.
W kapitalizmie nic nie jest niewinne, a sport to metonimia kapitalizmu. Poznajemy więc jednocześnie brudne tajemnice jednego i drugiego. Zresztą dla większości z nas nie są to tajemnice. Sport jest skomercjalizowany i ogromne pieniądze zarabiają na nim nieliczni. Organizatorzy wielkich wydarzeń korzystają też ze środków publicznych, które mogłyby zostać wykorzystane lepiej. Najbardziej cierpią na tym przedstawiciele klas niższych, a przy okazji dochodzi do zniszczenia środowiska. Poza tym jest to opium dla ludu, które powstało, aby odciągnąć klasę robotniczą od ruchu związkowego. Coś w rodzaju quasi-religii o zabarwieniu faszystowskim i nacjonalistycznym. Nasi reprezentanci wygrywają z Nimi (albo przegrywają, ale wciąż ich kochamy), prowadząc wojny za pomocą innych środków, a widzowie przeżywają ekstazę narodowej dumy per procura. Na masową skalę dokonuje się tutaj manipulacji na emocjach, to taka ekonomia afektów. (Gdyby ktoś przegapił, „afekt” to teraz jeden z najmodniejszych terminów). Reguły sportowych gier przypominają reguły kapitalistycznej gospodarki z jej konkurencyjnością i strategiami. Pod przykrywką szlachetnych haseł kryją się brudne interesy i narodowe fantazmaty o potędze.
Dzisiejszy sport wyczynowy (nie mówimy tym razem o fitness czy innym lajfstajlu, ale to też dałoby się tak zanalizować) to po prostu wielka gałąź przemysłu rozrywkowego, „kompleks spektakularno-komerycyjno-rozrywkowy” – podobnie jak komercyjne kino czy pornografia, a jego bohaterowie to hodowani specjalnie gladiatorzy. Lojalność kibiców wobec własnej drużyn to w istocie lojalność konsumenta wobec wybranej marki. Ta współczesna forma sportu powstała i utrwaliła się wraz z rozwojem środków masowego przekazu, szczególnie telewizji. Zapewniła masom możliwość oglądania ich reprezentantów w sferze publicznej, opanowanej przez elity, i co więcej, pozwala im przynajmniej w tej dziedzinie być ekspertami i prawdziwymi znawcami.
czytaj także
Poza tym wciąż jest coraz gorzej i bardziej kapitalistycznie. Podobnie jak coraz gorzej ma się liberalna demokracja. Ona też nie istnieje, jest fikcją. Politycy to towar sprzedawany klientom zwanym wyborcami. Jak twierdzą autorzy, dziś ludźmi psychicznie wyniszczeni przez prekaryzację można dowolnie manipulować. Nie stronią też od uwag o aktualnej sytuacji w kraju – oczywiście PiS niczym się nie różni od PO. Nie wiadomo, czy dotyczy to także Razem, które ze swoim reformistycznym socjaldemokratycznym programem próbuje przecież w tej fikcji zaistnieć. Nie daje to jednak nadziei na prawdziwą zmianę.
Nie ma też ucieczki z systemu, bo jak wiadomo – Žižek – nie ma on już zewnętrza i wszystko potrafi wchłonąć. A jeśli ktoś – np. filozofki i akademickie liberałki – uważa, że można coś z tym systemem wynegocjować i coś w nim zreformować, to jest oderwany od rzeczywistości. Drobne zmiany są możliwe, ale realistyczne podejście jest tylko jedno – nie da się naprawić sportu, nie naprawiając kapitalizmu, a właściwie go nie likwidując. Skoro jednak sport i kapitalizm to właściwie to samo, czy gdyby zlikwidować sport, to kapitalizm też by zniknął? Wtedy można by zrobić rewolucję na mniejsza skalę.
Skoro jednak sport i kapitalizm to właściwie to samo, czy gdyby zlikwidować sport, to kapitalizm też by zniknął? Wtedy można by zrobić rewolucję na mniejsza skalę.
Diagnoza ta, przyznajmy to, jest niezwykle poręczna. Dzięki temu można mieć receptę na każdy problem społeczny – zlikwidujmy kapitalizm, a problem zniknie. Jednak autorzy też mają swoje pomysły reformatorskie na teraz. Np. co zrobić z z wernykularnością kibiców. Nie wiecie, o co chodzi? O lokalnych patriotów swoich klubów, a w gruncie rzeczy o „kiboli”. Oczywiście takich słów nie wolno używać, bo to obraża klasy ludowe albo ogólnie grupy wykluczone. Inna sprawa, że jak poucza nas doświadczenie, kibicowskie lokalne konflikty, czasem krwawe, można jednak zawiesić na kołku, kiedy trzeba razem zorganizować Marsz Niepodległości.
Kapitalistyczny pomysł na brutalność grup kibicowskich to gentryfikacja. Podnosimy cenę, wszystko urynkawiamy, zwiększamy kontrolę na stadionach, zakazując czego się da, i w ten sposób oddajemy stadiony grzecznej klasie średniej. Jest to jednak mało lewicowe.
Zamiast tego autorzy proponują, aby kojarzone z tym akty „przenieść w galeryjny kontekst performansu”. I tu pada przykład. Dzieło stadionowych kibiców Legii na mecz z Den Haag – gigantyczny baner z twarzą Jezusa i hasłem „Boże Chroń Fanatyków” – znalazł się jako eksponat na wystawie MSN w Warszawie w 2012 roku. „Więcej tego rodzaju gestów wykonywanych systematycznie i globalnie zmiękczyłoby wizerunek »stadionowych chuliganów«, czyniąc z nich rodzaj etnograficznego kuriozum. Kluby mogłyby nawet zarabiać na pokazywaniu cyrkowego lwa w klatce medialnej oprawy”.
czytaj także
Krótko mówiąc, żeby oswoić grupy tradycyjnych, lokalnych kibiców, wystarczyłoby wyeliminować negatywne skojarzenia, jakie budzą. (Hm, kiedy zdarza mi się natknąć na nich na ulicy czy w autobusie, budzi to we mnie lęk, a nie skojarzenia). I czy mamy rzeczywiście zamienić ich w rozrywkę dla… no właśnie, dla kogo? Chyba dla tych lepszych, grzecznych kibiców z klasy średniej. Albo dla bywalców galerii, czyli prekariatu z wyższym wykształceniem.
I jeszcze jedno – to, czego w pracy tych męskich autorów kompletnie brakuje, to perspektywa genderowa, chociaż wciąż widowiska sportowe w większym stopniu przyciągają panów. Z piwem przed telewizorem – ten obrazek, prawdziwy czy nie, należy do naszej kultury jak zupa pomidorowa i kiszony ogórek.
Doceniam analizy autorów dotyczące związków sportowych emocji z emocjami nacjonalistycznymi. Jednak to, że naród, z którym identyfikują się kibice, jest głównie natury męskiej, jakoś umyka uwadze badaczy. A konsekwencją tego jest homofobia i mizoginia. Nawet jeśli zostaje to gdzieś jednym zdaniem wspomniane, to nie zasługuje ich zdaniem na głębszą analizę.
Owszem, interesujące są też rozważania autorów dotyczące klasowości sportu jako takiego oraz różnych jego dyscyplin, podobnie jak pisana z pozycji lewicowej teorii krytycznej historia nowoczesnego sportu. Ta praca naprawdę nie jest pozbawiona zalet i paru ciekawych rzeczy się z niej dowiedziałam. Ale nawet jeśli ktoś, tak jak ja, nic nie wie o sporcie, to jednak pewno bardzo się nie pomyli, twierdząc, że sporty kobiece i męskie też się między sobą różnią – np. ilością zaangażowanych w to środków finansowych, zyskami, ale zapewne również symbolicznie. Podobnie widownia spektakli sportowych nie jest zrównoważona płciowo. I wciąż kompetencje do uczestniczenia w tym segmencie kultury w wyższym stopniu przypisywane są mężczyznom i dla nich przeznaczone. I to także są nierówności.
Jak widać, można być lewicowcem, a genderu nie widzieć. Bo rytualne używanie od czasu do czasu rodzaju żeńskiego, sportowców i sportowczyń, liberałek, z którymi oczywiście autorom nie po drodze, tak naprawdę niczego nie zmienia.