W powieściach Jesmyn Ward nie ma cienia protekcjonalizmu, egzotyzacji ani nakłaniania do taniego współczucia. W jakiś zadziwiający sposób udaje się autorce zlikwidować dystans klasowy, który mógłby odczuwać czytelnik; nie zmienia to jednocześnie krytycznego ostrza tych powieści. Kinga Dunin czyta „Zbieranie kości” i „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”.
Jesmyn Ward, Zbieranie kości, przeł. Jędrzej Polak, Wydawnictwo Poznańskie 2020
China zakręciła się wokół własnego ogona, Jakbym jej nie znała, pomyślałabym, że chce zjeść swoje przednie łapy.
Jesmyn Ward, Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie, przeł. Jędrzej Polak, Wydawnictwo Poznańskie 2019
Wolę myśleć, że wiem, czym jest śmierć. Wolę myśleć, że jest czymś, czemu mógłbym stawić czoło.
Powinnam uderzyć się w pierś, że te dwie książki tak długo czekały w kolejce na lekturę. Afroamerykańska autorka, dwukrotnie nagrodzona National Book Award, właśnie za te dwie powieści, czyli można liczyć na literacką jakość, ale… to historia ubogich czarnych rodzin mieszkających na jakimś zadupiu w delcie Missisipi. Czyli będzie o rasizmie, niesprawiedliwości, nieprzezwyciężonym dziedzictwie niewolnictwa… Będzie smutno. Wiemy, czytaliśmy o tym nie raz. I co mamy z tym zrobić? Ward da nam jednak więcej niż to, czego moglibyśmy się spodziewać.
Najpierw może krótko o autorce. Wychowała się w Missisipi, wiadomo: Południe, gdzie ślady niewolniczej historii Stanów są najsilniejsze. Jest pierwszą osobą ze swojej rodziny, która uzyskała stopnie BA i MA na Uniwersytecie Stanforda, a obecnie związana jest z uniwersytetem w Nowym Orleanie. Przez pewien czas chodziła do prywatnej szkoły, którą opłacił jej pracodawca matki. W szkole tej doświadczyła rasizmu – zresztą pewnie nie tylko tam. Wraz z rodziną została dotknięta przez huragan Katrina; uciekając przed powodzią, początkowo nie znaleźli schronienia u białych. (Potem inni biali im pomogli). Jej brat zginął w wypadku samochodowym spowodowanym przez białego kierowcę. W obu tych powieściach jest jakaś historia, w której znajdziemy ślady jej biografii.
W Zbieraniu kości napięcie buduje oczekiwanie na huragan Katrina, przygotowania do niego i walka o życie, kiedy nadejdzie, ale to tylko tło dla innych opowieści. O wielkiej miłości chłopaka do groźnej białej pitbullicy – to właśnie China z otwierającego książkę zdania – którą wystawia do psich walk. O czternastolatce, która orientuje się, że jest w ciąży.
Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie to właściwie powieść drogi. Młoda kobieta z dwójką dzieci i przyjaciółką jedzie odebrać męża z cieszącego się złą sławą więzienia. Kiedyś było ono w gruncie rzeczy okrutnym obozem pracy przymusowej, kiedyś siedział w nim też jej ojciec. Przy okazji kobiety załatwiają też pewien biznes narkotykowy, drobny.
czytaj także
Są w tych powieściach oczywiście pokazane przejawy rasizmu. Mąż bohaterki jest biały, jego rodzina absolutnie nie akceptuje tego związku. Widzimy też strukturalny rasizm, jest brutalna policja, czarny zabity przez białego, który nie ponosi za to kary, widzimy czarnych żyjących wyłącznie we własnych gettach, biednych i wykluczonych…
Ale co jeszcze?
Na pewno pytanie o pamięć i tożsamość czarnych mieszkańców Południa. Czemu obrzucają się wyzwiskiem „czarnuch”? Jak i na czym mogą zbudować swoją opowieść genealogiczną? Mogą może policzyć kości, ale nie mają grobów i pomników, nie mają też języka i narracji, aby sobie opowiedzieć własną historię. Czytając Śpiewajcie… dość szybko pomyślałam sobie o Toni Morrison, czarnej noblistce, i jej powieści Umiłowana. Bo w jednej i drugiej tragiczna historia pojawia się pod postacią duchów. I tylko niektórzy je widzą, chociaż towarzyszą one wszystkim, objawiają się na pograniczu świadomości i nieświadomości, w tożsamości i wzorach życia. Są archetypami, DNA kultury.
Toni Morrison: Chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne
czytaj także
W istocie najważniejszymi bohaterami obu powieści są czarne rodziny. W jednej i drugiej brakuje matki – jest chora, umiera. Rodziny te nadal jednak pozostają matkocentryczne – są spajane przez te nieistniejące matki, a ich brak uwidacznia to, co dzieje się w innych relacjach: mężczyzn z dziećmi, dzieci między sobą. Tak, jest jeszcze wspomniana już matka, która z dziećmi jedzie do więzienia. Ale syn mówi do niej po imieniu, a ona chętniej znika z domu, niż opiekuje się swoim potomstwem, bardziej zaniedbując niż troszcząc się o nie. Mamą, zwaną Mamcią, jest raczej babcia. Matką będzie niedługo czternastolatka.
Ale nie chodzi tu o szczegóły, raczej o bogactwo relacji, które nie mieszczą się w wyidealizowanym wzorze mieszczańskiej rodziny: tata, mama, dzieci… Nie pasują też do takiej rodziny jak z komediowego serialu Modern family (należą do niej i zwykła amerykańska para z dziećmi, i geje z adoptowanym dzieckiem z Azji, Latynoska dużo młodsza od męża i osoby nieszczupłe… Nikt nie jest czarny. I wszystko jest jak w przyzwoitej klasie średniej). W czarnych rodzinach bardziej płynne są też granice między rodziną a sąsiadami czy przyjaciółmi; są one bardziej wtopione we wspólnotę.
czytaj także
Z punktu widzenia, który łatwo nam – mieszczuchom albo wyzwolonym liberałom – przyjąć, są to rodziny dysfunkcyjne. Młodociane ciąże, nieodpowiedzialne matki, niecackanie się z dziećmi, alkohol i narkotyki, jedzenie z puszek, wszechogarniający bałagan w obejściu, drobne kradzieże, niepewne źródła zarobkowania… Ale jest to też rodzina, w której jest miłość, wsparcie, które pozwala przeżyć, przetrwać w najtrudniejszych chwilach, w takich warunkach, w jakich przyszło im żyć. Czyli całkiem funkcjonalna, tylko inaczej.
Można by się tu odwołać do tego, co w socjologii nazywa się „kulturą ubóstwa” – koncepcji dawno temu sformułowanej przez antropologa Oscara Lewisa. Jest to efekt ekonomicznego niedostatku, ale także specyficzna kultura. Za absolutnie największy atut pisarstwa Ward uważam to, że wrzuciła nas w tę kulturę tak, że zaczynamy w pewnym sensie nią żyć, staje się ona w tych książkach czymś naturalnym. Możemy jej się przyjrzeć bez pokusy oceniania czy stygmatyzacji, sympatyzując z bohaterami – żywymi i wielowymiarowymi. Nie ma tu cienia protekcjonalizmu, egzotyzacji ani nakłaniania do taniego współczucia. W jakiś zadziwiający sposób udaje się autorce zlikwidować dystans klasowy, który mógłby odczuwać czytelnik; nie zmienia to jednocześnie krytycznego ostrza tych powieści.
I rzecz jasna jest to czarna kultura ubóstwa, w której przecinają się rasa i klasa. Potrzebny był do tego też odpowiedni język. Czasem prosty, nawet brutalny, czasem pięknie zmetaforyzowany, ale ściśle przylegający do świata przedstawionego, a nie w postaci literackich ozdobników, które mają nas zachwycić.
czytaj także
I wreszcie, pojawia się jeszcze jeden problem. Autorka jest czarną kobietą – to oczywiście nie jest żadnym problemem! Czy jest to zatem literatura afroamerykańska? Tak jakbyśmy napisali np. o literaturach narodowych: literatura polska, francuska, amerykańska… Poza tym czy to proza kobiet, bo oczywiście nie kobieca w sensie kobiecych czytadeł? Ale czy to nie zamknęłoby jej w jakimś literackim getcie? Czy zatem raczej należy podkreślić jej uniwersalny, ogólnoludzki wymiar? Dziś z takimi klasyfikacjami trzeba uważać.
Pewien trop znajdziemy w Zbieraniu kości – pojawia się tam Medea, jej miłość do Jazona, poświecenie i okrutna zemsta za zdradę. To szkolna lektura nastolatki w ciąży, która ją pochłania, a więc zasymilowany zostaje mit grecki, choć czytany w Missisipi. Czemu jest to dla niej ważne? Widzi w nim odniesienie do własnej sytuacji, miłość do chłopaka, który związany jest z inną i nie zaopiekuje się ich dzieckiem? Albo szerzej: argonauci i Jazon dzięki pomocy i mocy Medei zdobywają Złote Runo, ona poświęca dla niego swojego brata, a Jazon ją zdradza, porzuca i poniża… Tak jak poniżani są czarni potomkowie niewolników, na których pracy budowano bogactwo Południa? Z czym nam się kojarzy Medea? Czasem nie najlepiej: z gniewem, zemstą, dzieciobójstwem. Czy gniew Medei jest duchem, który czai się na Południu? Jak wiemy: nie tylko na Południu.
czytaj także
Pewno polski czytelnik nie jest w stanie odczytać wszystkich kulturowych kodów tych powieści, które mogą rezonować w Stanach – trzeba by spytać jakąś amerykanistkę także o miejsce literatury tworzonej przez Afroamerykanów w literaturze amerykańskiej – ale nie jest to bariera, która nie pozwoliłaby nam ich docenić.
Warto zapamiętać tę autorkę.