Omójboże, cóż to za staromodna książka! Czytając ją, czułam się jak w starym teatrze, w którym z pietyzmem ustawia się realistyczne dekoracje.
A aktorzy grają z namaszczeniem i szczerą wiarą w swoje role. Im bardziej wszystko ma wyglądać na prawdziwe, tym bardziej odczuwamy, ja odczuwam, sztuczność całej sytuacji. To niekoniecznie musi być przygana, niektórzy to lubią i mogą też polubić Spotkamy się w Honolulu, najnowszą powieść Jerzego Sosnowskiego. Miłosny trójkąt, romantyczna miłość między dojrzałym mężczyzną i staruszką w wieku jego matki oraz inne atrakcje.
Akcja powieści rozgrywa się w dwóch planach czasowych. Jeden to lata 60. przesiąknięte nostalgią. Mimo że PRL jest okropny, bohaterki są młode, świeże jak niezerwane jeszcze kwiaty i łączy je przyjaźń oraz nieco demoniczny starszy mężczyzna. Trochę trzyma je na dystans, opowiada im za każdym razem inną legendę na temat swego życia i zabiera na pikniki. I tańce, a one cudownie tańczą twista. On kocha jedną, druga kocha jego, wszyscy udają, że można prowadzić urocze życie we troje. Oczywiście do czasu, ale nie będę zdradzała wszystkich tajemnic. W każdym razie będzie tam coś dla miłośników samolotów i katastrof lotniczych.
Historię tę przeplata opowieść współczesna. Na odludziu w starej wieży mieszka dwóch przyjaciół. Wieś podejrzewa ich wiadomo, o co, ale to oczywiście nieprawda. Jeden jest informatykiem, który powrócił do Polski z Doliny Krzemowej. Jego hobby to matematyczne modelowanie średniowiecznych sporów teologicznych, tak żeby dokładnie przyjrzeć się ich strukturze, zidentyfikować przesłanki i sprowadzić do systemu zerojedynkowego. Jeśli ma jakiegoś boga, to jest nim rozum. Niestety program zawiesza mu się na Psedo-Dionizym Aeropagicie. Bóg nie jest ani duszą, ani intelektem, ani wyobrażeniem, ani mniemaniem, ani słowem i pojmowaniem… itd. Nie znam się na tym, ale może przydałyby się tu jakieś logiki wielowartościowe?
Drugim mieszkańcem wieży (w której oczywiście znajduje się tajemniczy loch) jest znużony życiem reporter z upadającej prasy papierowej. Pracuje nad reportażem o kobiecie, której sąd odebrał dzieci, ponieważ ma widzenia, przemawia do niej Archanioł Michał i jeszcze inne postacie. Wokół tej sprawy rozgrywa się konflikt między zwolennikami nawiedzonej i potwornymi ateistami. Nikogo nie obchodzą dzieci, a tylko wzajemna nienawiść. Nasz bohater nienawidzi jednych i drugich. I ogólnie skłania go to do refleksji na tym, że rodzaj ludzki (a w szczególności polski) jest dość potworny.
I to on właśnie zakochuje się w dziewczynie z lat 60., która już nie jest dziewczyną. Jego ukochana wydaje się całkiem fajną osobą, umiejącą cieszyć się chwilą, zadbaną i zgrabną jak nastolatka. Wszystko przebiega w zgodzie z konwenansami – kwiatki, kawki, rączki całuje, spacer w Łazienkach. W końcu jednak musi dojść do spełnienia.
I tu następuje scena erotyczna – majstersztyk. Zamknięte oczy, dotyk-nie-dotyk, po prostu kwintesencja erotycznego uniesienia, bo jak wiadomo to wszystko mieści się przede wszystkim w głowie. W każdym razie ani bohater, ani czytelnik nie zostanie zderzony ze skandalem, jakim jest realne ciało starej kobiety.
Ani z dalszym ciągiem. Jak bowiem miałoby się to skończyć? Żeby w to nie wnikać, trzeba było bohaterkę posłać do szpitala, gdzie już nie będzie chciała widzieć swojego kochanka. Chce być aktorką, która zawsze występuje w pełnym rynsztunku.
A gdzie tu Honolulu? Wymarzone miejsce, gdzie chciałoby się pojechać, ale nigdy się nie jedzie. W nostalgicznym Kiedyś, kiedy dziewczyny były młode, a trawa bardziej zielona? W wieży mizantropów? W świecie, gdzie każdy żyje w swoim języku i zamkniętym kręgu przekonań, gdzie nikt nikogo nie może przekonać ani nawet przekazać swojej prawdy – rzeczywiście najlepiej zamknąć się w wieży. I nie zaglądać do lochów, bo Tajemnica powinna zostać Tajemnicą.
Wreszcie jeszcze jedno może nas przed złym światem uchronić – formy, teatr społeczny. I lepiej nie zaglądać mu pod podszewkę.
Jerzy Sosnowski, Spotkamy się w Honolulu, Wydawnictwo Literackie 2014