„Czerwone fragmenty” nie są ani sentymentalne, ani pornograficzne. Nie są reportażem sądowym. Nie żerują na sensacji. Opowiadają o bardzo złożonym i wieloznacznym doświadczeniu. Kinga Dunin czyta „Czerwone fragmenty” Maggie Nelson, „Łyski liczą do trzech” Olgi Hund i „Malpertuisa” Jeana Raya.
Maggie Nelson, Czerwone fragmenty. Autobiografia procesu, przeł. Anna Gralak, Czarne 2021
Mamy wszelkie powody, by sądzić, że ta sprawa szybko zmierza ku pomyślnemu rozstrzygnięciu.
Jaka sprawa? Morderstwo Jane, ciotki autorki, do którego doszło trzydzieści sześć lat wcześniej, jeszcze przed urodzeniem Maggie. Zbadano DNA, dopasowano sprawcę, odbędzie się proces… Wówczas śmierć Jane, pięknej studentki prawa, uznano za jedno z seryjnych zabójstw. Okazuje się jednak, że ta zbrodnia nie pasowała do serii.
Maggie Nelson poznaliśmy dzięki Argonautom. To opowieść o queerowej rodzinie, ale przede wszystkim wyrafinowany filozoficzny esej, pewno nie dla każdego. Czerwone fragmenty są zdecydowanie bardziej przystępne i ciekawsze – jeśli nie wstydzimy się przyznać, że interesuje nas zbrodnia, proces przed amerykańskim sądem oraz opisy licznych dramatów rodzinnych i osobistych autorki.
Nelson i jej matka przez miesiąc całymi dniami wysiadują na sali sądowej. Powtórzony zostaje cały proces sprzed lat, tylko świadkowie są dużo starsi. Przedstawiane są kolejne dowody, niektóre, jak zdjęcia z autopsji, drastyczne. Dla autorki to także miesiąc spędzony z matką, z którą łączą ją dość złożone relacje, i okazja do przywołania rozmaitych wspomnień ze swojego życia – przedwczesna, gwałtowna śmierć ojca, rozwody matki, siostra, która w wieku trzynastu lat zachodzi w ciążę, burzliwe związki i bolesne rozstanie z ukochanym… To tylko niektóre wydarzenia. Gdyby to była powieść, to powiedziałabym, że autorka przesadziła.
Wszystko to zbiega się w czasie z wydaniem przez Nelson książki poetyckiej, nad którą od lat pracowała, zbierając do niej materiały – to Jane, w której próbuje oddać głos swojej ciotce. Właściwie szkoda, że razem z Czerwonymi fragmentami nie wydano i tej pozycji, pewno mniej atrakcyjnej czytelniczo, ale byłoby to ciekawe zestawienie.
czytaj także
Autorka i jej matka biorą też udział w telewizyjnym programie o zbrodniach i innych sensacyjnych wydarzeniach. Co jest tak atrakcyjnego dla popkultury w zabójstwie młodej białej kobiety? Towarzyszy temu zwykle narracja, w której sentymentalizm łączy się z pornograficznie przedstawioną przemocą. Jak przemoc łączy się z seksem?
Czerwone fragmenty nie są ani sentymentalne, ani pornograficzne. Nie są reportażem sądowym. Nie żerują na sensacji. Opowiadają o bardzo złożonym i wieloznacznym doświadczeniu. Są autobiograficznym esejem, który oczywiście porusza wiele ważnych tematów: sprawiedliwość, pamięć, zobowiązania wobec zmarłych, stosunek do przemocy… Jednak wszystko to jest przefiltrowane przez emocje i doświadczenia autorki i podane w nienagannej formie literackiej. A skąd tytuł? Czerwone, czyli podkreślone na czerwono fragmenty, to ważne cytaty z Biblii. Na szczęście tylko dwa.
czytaj także
*
Olga Hund, Łyski liczą do trzech, Czarne 2021
Niektóre ptaki – jak na przykład te śmieszne czarne łyski z białą błyskawicą na głowie – potrafią liczyć do ośmiu. Małpy podobno do pięciu.
Taki Caaak, jak się uważa, też umie liczyć tylko do pięciu, podobnie jak małpa. Komentatorzy przekonywali więc, że Vika z plemienia Caaaków nie zauważy straty swojego syna, jeszcze chłopca, który został zastrzelony przez policjanta podczas festynu w czeskim mieście Zlin. To było jedno z ośmiorga jej dzieci.
Caakowie wyglądają prawie tak jak my, mają tylko nieco ciemniejszą karnację i dodatkowe trzecie oko. A ponieważ rzecz cała dzieje się w Czechach, wiemy, o jaką grupę etniczną tak naprawdę chodzi. Tę, która znana jest z posiadania dużej liczby dzieci oraz śmieci, niechęci do pracy, tańca i śpiewu – zresztą znacie przecież wszystkie stereotypy, które też nie zawsze są tylko stereotypami. I chociaż nie jest to żaden reportaż, nawet fabularyzowany, tylko historia bardziej odleciana i nie do końca realistyczna, jest też bardzo prawdziwa.
Olga Hund zwróciła uwagę czytelników i krytyków (nagrody Gombrowicza i Conrada) swoją debiutancką, skromną – objętościowo – powieścią Psy ras drobnych, dość powściągliwymi w formie zapiskami z pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Odczytywano to jako studium opresyjnej instytucji, opresji wobec kobiet i klas niższych. Ja jednak bardziej ceniłam tę książkę za realizm idący w kierunku banalizmu. Jeśli ktoś dobrze to robi – lubię! Nie jest to w żadnej mierze realizm w rodzaju konfesyjnych i pocieszających opowieści – zachorowałam, było ciężko, ale wyzdrowiałam.
czytaj także
Na nową książkę Olgi Hund czekałam z zaciekawieniem. Jest inna, ale nie sprawiła mi zawodu. Tym razem dużo bardziej energiczna i jeśli gdzieś miałabym szukać podobieństw, to może: kierunek „Masłowska”? Podkręcanie języka i sytuacji do granic groteski czy absurdu. Tak jak z tymi Caaakami i trzecim okiem. Bywa to całkiem zabawne.
A jak do tego doszło, że policjant, zresztą całkiem sympatyczny, zabił dziecko? Na festynie, gdzie Caaakowie mieli się integrować z innymi, musiała być policja, i to nie tylko dlatego, że spodziewano się faszystów. Na żaden czeski festyn nie skierowano by takich sił. Było gorąco, a oni pocili się w swoim bojowym rynsztunku. A policjant, z absurdalnego powodu, chciał zastrzelić psa, mimo że sam miał trzy ukochane psy. No i trafił w chłopca. Nikt nie chciał źle, a wyszło tragicznie, bo taki jest system.
Policjanta zesłano do sanatorium, żeby nie rzucał się w oczy, a za nim rusza grupa obrońców sprawiedliwości złożona z polskiej punkówy Caaaczki i młodego Amerykanina. Oraz psa Pimpusia. Ostatecznie doprowadzi to do anarchistycznej, wspaniałej rewolucji, w której pierwszych szeregach staną kobiety i dzieci. Wyzwalająca bajka!
czytaj także
*
Jean Ray, Malpertuis, przeł. Jakub Polaszczyk, Ha!art 2021
Muszę przyznać, że robota w klasztorze Białych Ojców była warta zachodu.
Znudziły się wam już netfliksy i inne ejczbiosy? Macie może ochotę na coś naprawdę dobrego, gatunkowego i rozrywkowego? Ten gatunek to klasyczna powieść grozy, dla tych, którzy cenią Poego i Lovecrafta.
Jean Ray (pseudonim, naprawdę Raymond de Kremer, 1887–1964) to dwujęzyczny flamandzki pisarz, pisał po francusku i po niderlandzku, autor setek opowiadań, często dla młodzieży, właśnie takich. Przedstawiciel „belgijskiej szkoły fantastyki grozy”, podobno coś takiego istniało, istnieje? Cudny. Świetnie buduje atmosferę grozy, do końca nie znamy rozwiązania zagadki, choć może trochę się domyślamy, czasem używa dość dziwnego języka. Najpierw nawet myślałam, że to tłumacz coś pokręcił, ale już wiem, że starał się oddać oryginał. Czy dobrze – trudno mi ocenić, bo nie znam francuskiego. Na przykład takie zdanie: „jasne płomię igrało z kratą żeliwnego piecyka”. To „płomię”, czy to nie śliczne?
Historię poznajemy z tajemniczych manuskryptów i opowieści kilku narratorów, które dopiero pod koniec składają się w całość. Malpertuis to nazwa tajemniczego i ponurego domostwa. Jego właściciel, umierając, zbiera przy swoim łożu krewnych i znajomych. Jego ostatnią wolą jest, aby po jego śmierci wszyscy zamieszkali w tym domu, a kto z nich pozostanie przy życiu, odziedziczy jego bajeczny majątek. Oczywiście będą się tam działy różne straszne rzeczy, z religią w tle. Nie tylko chrześcijańską, ale też mitologią grecką. Jedna i druga jest tylko wytworem ludzkiego umysłu, ale jak wiemy, często największym zagrożeniem dla siebie jesteśmy my sami.