Nie byłam już na tyle młoda, żeby na poważnie rozważać samobójstwo. Od tego kroku powstrzymywała mnie głównie myśl o Luchsie i Belli, poza tym towarzyszył mi jakiś rodzaj ciekawości. Ściana była zagadką, a mnie jeszcze nigdy nie zdarzyło się wycofać w obliczu nierozwiązanej zagadki.
Prezentujemy fragment powieści Ściana austriackiej pisarki Marlene Haushofer, która ukazuje się w wydawnictwie ArtRage. Ściana (przełożona przez Małgorzatę Gralińską) opowiada o przebywającej w domku myśliwskim kobiecie, która odkrywa, że przez noc pojawiła się niewidzialna bariera. Jak pisze wydawca, książka „wydana dwa lata po wzniesieniu muru berlińskiego, należy do najbardziej zagadkowych, a jednocześnie wielowymiarowych i przejmujących austriackich powieści XX wieku. Można ją czytać jako nową wersję Robinsona Crusoe, można w niej widzieć postapokaliptyczny klasyk doby wyścigu nuklearnego, lecz można w niej także dostrzec alegoryczną przypowieść o XX-wiecznych kataklizmach”.
**
Tamtego dziesiątego maja panowała prawdziwa zima. Śnieg, który początkowo od razu się topił, teraz zalegał wokoło, a do tego nie przestawał sypać.
Kiedy się obudziłam, poczułam się całkowicie bezbronna, wydana na pastwę losu. Zmęczenie fizyczne ustąpiło, lecz teraz zewsząd zaatakowały mnie moje myśli. Upłynęło dziesięć dni, a w moim położeniu nic się nie zmieniło. Przez dziesięć dni szukałam zapomnienia w pracy, a ściana wciąż i tak stała. Nikt po mnie nie przyszedł. Nie pozostało mi nic innego jak stawić czoła rzeczywistości. Wtedy wciąż nie traciłam nadziei, jeszcze długo jej nie porzucałam. Nawet kiedy w końcu musiałam sobie powiedzieć, że nie wolno mi dłużej czekać na pomoc, nadal nie opuszczała mnie irracjonalna nadzieja – nadzieja wbrew rozsądkowi, wbrew własnemu przekonaniu.
Już wtedy, tamtego dziesiątego maja, byłam niemal pewna, że katastrofa przybrała ogromne rozmiary. Wszystko za tym przemawiało – niepojawienie się ratowników, brak ludzkich głosów w radiu i to, co sama zobaczyłam przez ścianę.
czytaj także
Nawet znacznie później, kiedy zgasła już we mnie ostatnia iskra nadziei, wciąż nie mogłam uwierzyć, że moje dzieci też są martwe, ale martwe inaczej niż staruszek przy studni czy kobieta na ławce przed domem.
Gdy dzisiaj myślę o moich dzieciach, wciąż mam przed oczyma pięciolatki. Zdaje mi się, że już wówczas zniknęły z mojego życia. Prawdopodobnie w tym wieku wszystkie dzieci zaczynają odchodzić z życia swoich rodziców; zamieniają się powoli w obcych lokatorów. Wszystko to dzieje się jednak w sposób tak niezauważalny, że prawie się tego nie odczuwa. Pojawiały się wprawdzie momenty, w których majaczyła mi w głowie taka straszna możliwość, lecz jak każda matka prędko spychałam podobne odczucia na bok. Musiałam przecież żyć, a która matka potrafiłaby żyć, gdyby przyjęła coś takiego do wiadomości?
Kiedy obudziłam się dziesiątego maja, myślałam o moich dzieciach jako małych dziewczynkach drepczących obok siebie po placu zabaw. Dwie raczej niemiłe, nieczułe i kłótliwe małolaty, które zostawiłam w mieście, stały się naraz zupełnie nierzeczywiste. Nigdy po nich nie rozpaczałam, opłakiwałam jedynie dzieci, którymi były dawno temu. Pewnie brzmi to okrutnie, nie wiem jednak, przed kim miałabym jeszcze coś udawać. Mogę sobie pozwolić na napisanie prawdy, wszyscy, dla których dobra kłamałam przez całe życie, odeszli.
Trzęsąc się z zimna w łóżku, zastanawiałam się, co robić. Mogłabym się zabić albo spróbować zrobić przekop pod ścianą, co prawdopodobnie byłoby jedynie bardziej uciążliwym sposobem odebrania sobie życia. I oczywiście mogłam też zostać tutaj i postarać się przeżyć.
Nie byłam już na tyle młoda, żeby na poważnie rozważać samobójstwo. Od tego kroku powstrzymywała mnie głównie myśl o Luchsie i Belli, poza tym towarzyszył mi jakiś rodzaj ciekawości. Ściana była zagadką, a mnie jeszcze nigdy nie zdarzyło się wycofać w obliczu nierozwiązanej zagadki. Dzięki zapobiegliwości Hugona miałam produkty, które mogły wystarczyć na całe lato, dom, dożywotni zapas drewna oraz krowę. Ona również stanowiła nierozwikłaną zagadkę i być może spodziewała się cielaka.
Chciałam przynajmniej zaczekać do czasu pojawienia się lub niepojawienia młodego, a dopiero potem podjąć dalsze decyzje. Nie zaprzątałam sobie przesadnie głowy ścianą. Założyłam, że była ona nową bronią, a jakiemuś mocarstwu udało się ją utrzymać w tajemnicy. Idealna broń, która zostawiała ziemię nietkniętą, a zabijała jedynie ludzi i zwierzęta. Byłoby wprawdzie lepiej, gdyby dało się ocalić również zwierzęta, lecz najwyraźniej okazało się to niemożliwe. Ludzie od zawsze, gdy urządzali sobie swoje jatki, nie przejmowali się losem zwierząt. Kiedy trucizna – wyobrażałam sobie w każdym razie, że to jakiś rodzaj trucizny – przestanie działać, można będzie wziąć kraj w posiadanie. Patrząc na to, jak spokojnie wyglądały ofiary, należałoby przypuszczać, że wcale nie cierpiały. Całość wydała mi się najbardziej humanitarną diabelską sztuczką, jaką zdołał wymyślić ludzki rozum.
czytaj także
Nie miałam pojęcia, jak długo ziemia pozostanie nieurodzajna, pomyślałam sobie jednak, że kiedy tylko uda się postawić na niej stopę, ściana zniknie, a wtedy nadejdą zwycięzcy.
Dzisiaj zastanawiam się czasem, czy eksperyment – jeśli w ogóle mieliśmy z czymś takim do czynienia – nie powiódł się za dobrze. Zwycięzcy tak długo każą na siebie czekać.
Może nie ma żadnych wygranych. Po co zresztą się nad tym zastanawiać. Naukowiec, specjalista od broni masowego rażenia, wywnioskowałby pewnie znacznie więcej niż ja, lecz nie miałby za wiele pożytku ze swoich ustaleń. Mimo całej wiedzy robiłby dokładnie to samo, co ja: czekałby i próbował przeżyć.
Gdy ułożyłam sobie wszystko w głowie na tyle, na ile było to możliwe w sytuacji osoby z moim doświadczeniem i inteligencją, odrzuciłam kołdrę i zabrałam się za rozpalanie w piecu, ponieważ tamtego ranka panował straszliwy ziąb. Luchs wynurzył się ze swojej wnęki, dając mi niezwykle pokrzepiające dowody sympatii. Zaraz też nadszedł czas, by udać się do obory i oporządzić Bellę.
Po śniadaniu zaczęłam układać w sypialni wszystkie posiadane zapasy i sporządzać listę. Lista ta leży przede mną, nie chcę jej przepisywać, w niniejszej relacji zostanie przecież wymieniona każda rzecz, którą posiadałam. Artykuły żywnościowe przeniosłam z małej spiżarki do sypialni, ponieważ jest tam chłodno nawet latem. Dom opiera się o górę i jego tylna ściana zawsze znajduje się w cieniu.
czytaj także
[…]
Postanowiłam też nakręcać codziennie zegarki i skreślać każdy dzień w kalendarzu. Wydawało mi się to wówczas niezwykle istotne, niemal kurczowo trzymałam się tych nikłych resztek ludzkiego porządku, jakie mi pozostały. Nigdy zresztą nie wyzbyłam się pewnych przyzwyczajeń. Codziennie się myję, szczotkuję zęby, robię pranie i utrzymuję dom w czystości.
Nie wiem, po co to robię, to jakiś wewnętrzny przymus. Może obawiam się, że, skoro mogłabym zachowywać się inaczej, stopniowo przestałabym być człowiekiem, wkrótce zaś, brudna i śmierdząca, pełzałabym dookoła, wydając z siebie niezrozumiałe dźwięki. Nie chodzi o to, że bałabym się zamienić w zwierzę, to nie byłoby najgorsze; człowiek jednak nie potrafi stać się zwierzęciem, spada w otchłań, gdy tylko się do niego zbliży. Nie chcę, żeby coś takiego mi się przytrafiło. Właśnie tego lękam się ostatnio najbardziej, a strach zmusza mnie do pisania. Kiedy dotrę do końca, dobrze ukryję moje sprawozdanie i o nim zapomnę. Nie chcę, żeby to obce coś, w co mogłabym się przemienić, pewnego dnia znalazło moją relację. Zrobię wszystko, by zapobiec przemianie, lecz nie jestem na tyle zarozumiała, by żywić przekonanie, że nie przydarzy mi się to, co stało się już udziałem tak wielu ludzi przede mną.
Siarzewo pięć lat później. Tamy nie pomogą rzekom – mogą tylko zaszkodzić
czytaj także
Już dziś nie jestem człowiekiem, którym byłam kiedyś. Skąd miałabym wiedzieć, w jakim kierunku podążam? Może zdążyłam oddalić się od siebie tak bardzo, że nawet tego nie zauważam.
Gdy dzisiaj myślę o kobiecie, którą byłam niegdyś, zanim w moim życiu pojawiła się ściana, nie umiem w tej postaci rozpoznać siebie. Również kobieta, która przy dacie dziesiątego maja zaznaczyła w kalendarzu inwentaryzację, stała mi się obca. Postąpiła rozsądnie, zostawiając notatki, ponieważ we wspomnieniach mogę na nowo obudzić ją do życia. Przyszło mi do głowy, że nie zapisałam swojego imienia. Prawie je zapomniałam i niech tak zostanie. Nikt nie nazywa mnie tym imieniem, a zatem już go nie ma. Nie chciałabym, żeby pewnego dnia ukazało się w kolorowych pisemkach zwycięzców. To nie do pomyślenia, że gdzieś jeszcze na świecie istnieją ilustrowane magazyny.
Ale właściwie dlaczego nie? Gdyby katastrofa zdarzyła się w Beludżystanie, siedzielibyśmy niewzruszeni w kawiarniach i czytalibyśmy o niej w gazecie. Dzisiaj to my jesteśmy Beludżystanem, odległą, obcą krainą, której nie sposób zlokalizować na mapie, miejscem, gdzie żyją ludzie, upośledzeni, nieczuli na ból, prawdopodobnie niebędący również prawdziwymi ludźmi; to jedynie liczby, numery w obcych gazetach. To nie powód, by dać się wyprowadzić z równowagi. Bardzo dobrze pamiętam, jak niewiele wyobraźni ma większość ludzi. Pewnie na szczęście dla nich. Wyobraźnia sprawia, że człowiek jest nadwrażliwy, bezbronny i łatwo go zranić. Może w ogóle to jakieś wynaturzenie. Nigdy nie winiłam ludzi za brak fantazji, czasem nawet im zazdrościłam. W porównaniu z innymi żyło im się łatwiej i przyjemniej.
**
Marlen Haushofer (1920–1970) – austriacka prozaiczka, autorka słuchowisk radiowych i książek dla dzieci. Jej twórczość, zestawiana często z tekstami Ingeborg Bachmann, wywarła silny wpływ na wielu niemieckojęzycznych pisarzy, w tym na noblistkę Elfriede Jelinek, która zadedykowała jej jedną ze swoich sztuk.