Polański nakręcił „Chinatown”, nazywany niekiedy najwybitniejszym filmem wszech czasów. Polański odurzył i zgwałcił analnie trzynastoletnią Samanthę Gailey. Tych dwóch bezspornych faktów nie sposób pogodzić. Jak mam balansować między tymi sprzecznościami? Fragment książki Claire Dederer „Potwory. Dylemat fanki”.
Z mojej perspektywy wszystko zaczęło się deszczową wiosną 2014 roku, gdy zwarłam się w samotnej – no dobrze: wyobrażonej – walce z przerażającym geniuszem. Szukałam informacji o Romanie Polańskim do książki, nad którą właśnie pracowałam, a potworność tego człowieka wzbudziła we mnie nabożny lęk. Była monumentalna jak Wielki Kanion, ogromna, otchłanna i trochę niezrozumiała.
Francja przyznaje, że nastolatki nie mogą wyrazić świadomej zgody na seks
czytaj także
10 marca 1977 roku – te dane potrafię wyrecytować z pamięci – Roman Polański przywiózł Samanthę Gailey do domu swojego znajomego, Jacka Nicholsona, w Hollywood Hills, jednej z dzielnic Los Angeles. Skłonił Samanthę, żeby weszła do jacuzzi, namówił ją, żeby się rozebrała, dał jej silny środek uspokajający, potem usiadł z nią na kanapie, odbył z nią stosunek, zmienił pozycję, spenetrował dziewczynę analnie i szczytował. Z nagromadzenia tych szczegółów został mi w głowie jeden prosty fakt: gwałt analny na trzynastolatce.
Słuchaj podcastu „Wychowanie płci żeńskiej”:
A jednak. Choć wiedziałam, co Polański zrobił, nadal byłam gotowa chłonąć jego dzieła. Chciałam je chłonąć. Przez całą wiosnę i lato 2014 roku oglądałam filmy Polańskiego, ich piękno wydawało się monumentalne, odporne na moją wiedzę o przestępstwie, którego dopuścił się ich twórca. Nie powinnam darzyć uwielbieniem ani tych dzieł, ani tego człowieka, który miał przeciw sobie prawo i opinię publiczną. A jednak siedziałam w salonie swojego domu i oglądałam po kolei Wstręt, Dziecko Rosemary, Chinatown.
Zasiadałam do oglądania filmów Polańskiego
Trudno sobie wyobrazić miejsce bezpieczniejsze i bardziej przytulne niż ten salon. Dom stał na polanie wśród drzew, w samym centrum wyspy o właściwie zerowej przestępczości. Pokój dzienny wychodził na południe i nawet przy pochmurnym niebie, które na Wybrzeżu Północno‑Zachodnim nie jest niczym niezwykłym, wpadało do niego mnóstwo światła. Został umeblowany dość przypadkowo czy raczej dość niechlujnie, na ścianach powieszono obrazy, na półkach ustawiono rzędy książek.
To był taki pokój, w którym na całym świecie rozpoznano by kwaterę pracownika kultury lub przynajmniej jej wielbiciela. Pokój, który dawał do zrozumienia – tyle książek! – że wszystkie ludzkie problemy można rozwiązać przez skrupulatny namysł, dochowując wierności zasadom moralnym. Pokój humanistki. Przy odrobinie dobrej woli moglibyście go uznać za bezpośrednią spuściznę wieku oświecenia. Taka etykieta to dla pokoju nie byle co – zwłaszcza gdy regały są z Ikei. Niemniej już od progu było jasne, że w tym miejscu wszystko da się uleczyć myśleniem.
W takim właśnie stanie ducha i umysłu zasiadałam do oglądania filmów Romana Polańskiego, a właściwie do rozwiązywania problemu, jaki mam z tym człowiekiem – problemu uwielbienia dla kogoś, kto zrobił coś tak strasznego. Chciałam być cnotliwą konsumentką kultury i porządną feministką, a zarazem obywatelką świata sztuki, zaprzeczeniem filistra. Moja rozterka sprowadzała się do tego, jak się zachować wobec tych pozornie sprzecznych imperatywów. Byłam głęboko przekonana, że ten problem da się rozwiązać, należało po prostu gruntowniej się zastanowić.
Roman Polański jest wybitnym reżyserem. Roman Polański zgwałcił dziecko
czytaj także
Obejrzałam wcześniejsze filmy, zaczynając od Noża w wodzie, nakręconego przez Polańskiego tuż po studiach reżyserskich. Po raz pierwszy zetknęłam się z tym obrazem jeszcze w college’u i naprawdę mnie przeraził i zdezorientował: taki piękny i taki straszny. Nadal odbierałam go w ten sposób. Potem przyszedł czas na Lokatora, Wstręt, Dziecko Rosemary, Chinatown. Wszystkie te filmy widziałam wielokrotnie. Sądziłam, że tym razem odbiorę je zupełnie inaczej, skoro wiem już znacznie więcej o przestępstwie Polańskiego – lecz nic takiego się nie stało. Ta wiedza gdzieś tam po prostu była.
Po obejrzeniu wybitnych filmów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych naprawdę się wciągnęłam i obejrzałam też nowsze dzieła, między innymi Autora widmo, film dostrzeżony chyba wyłącznie przez koneserów, w którym Ewan McGregor spisuje biografię byłego brytyjskiego premiera granego przez Pierce’a Brosnana – i nie wszystko, jak można się domyślić, jest takie, jakie się wydaje. Ten film powinien był się okazać konwencjonalnym dreszczowcem, tymczasem w rękach Polańskiego stał się czymś dziwniejszym i znacznie lepszym. Otwiera go ujęcie tak doskonałe, że po jego obejrzeniu poczułam się zbita z tropu. Czemu robi takie wrażenie? W końcu to całkiem zwykły obraz: samotne auto w otwartej ładowni promu. A jednak jest w nim coś, co zdaje się zwiastunem zagrożenia. Pisząc te słowa, oczyma duszy widzę wspomniany kadr i odczuwam jego wściekłe, nieubłagane piękno.
Z jakiegoś powodu właśnie to ujęcie – nie rzeka Los Angeles z Chinatown, nie rozkosznie złowróżbny mus czekoladowy z Dziecka Rosemary, nie scena ze Wstrętu, w której Catherine Deneuve czołga się niemal naga po korytarzu – pozwoliło mi w pełni odczuć wielkość Polańskiego. Zapomniana scena w filmie, który przeszedł bez echa, a jednak mnie zelektryzowała. U Polańskiego nawet pozornie nieistotne sceny lśnią silnym blaskiem. Perły rzucane przed wyniosłych krytyków.
Do przebaczenia nigdy nie doszło
Moja miłość do filmów Polańskiego nie wyrosła z przebaczenia mu popełnionego przestępstwa. Do tego przebaczenia nigdy nie doszło, choć rozumiałam okoliczności i kontekst. W tamtych czasach seks uprawiany przez dorosłego mężczyznę z nastolatką był normalizowany i nierzadko stawał się tematem filmów i piosenek. Samantha Gailey ogłosiła, że wybacza Polańskiemu.
czytaj także
Sam Polański również był ofiarą – jego matkę zamordowano w Auschwitz, ojca uwięziono w obozie koncentracyjnym, żonę i nienarodzone dziecko zabiła „Rodzina” Charlesa Mansona. Groza obecna w biografii Polańskiego jest niezaprzeczalna, w końcu dwie z potworności XX wieku stały się jego osobistym udziałem. Jednak żaden z tych faktów nie skłaniał mnie ku przebaczeniu. To nie tak, że zważyłam wszystkie okoliczności łagodzące i uznałam, że ostatecznie nie stało się nic aż tak złego. Po prostu chciałam oglądać te filmy, bo były wybitne.
Przekonywałam samą siebie, że Polański to geniusz, zatem nie ma się nad czym zastanawiać, bo problem jest rozwiązany, lecz oglądając jego filmy, czułam ukłucie niepokoju. Prawdę mówiąc, więcej niż ukłucie. Dręczyło mnie sumienie. Z mojego salonu nie chciało się ulotnić widmo popełnionego przez Polańskiego przestępstwa.
czytaj także
Zrozumiałam, że problemu Romana Polańskiego nie rozwiążę gruntownym namysłem. Poeta William Empson powiedział kiedyś, że życie polega na balansowaniu między sprzecznościami, których nie da się rozstrzygnąć metodą analizy. Byłam w rozterce.
Polański nie stwarzałby takiego problemu dla widza – stanowiłby po prostu kolejny przykład na to, że niektórzy ludzie są jak czarne dziury – gdyby jego filmy były złe. Ale nie są.
***
Żadna inna współczesna postać nie równoważy tak idealnie dwóch sił: niepodważalnej potworności i niepodważalnego geniuszu.
Polański nakręcił Chinatown, nazywany niekiedy najwybitniejszym filmem wszech czasów.
Polański odurzył i zgwałcił analnie trzynastoletnią Samanthę Gailey.
Tych dwóch bezspornych faktów nie sposób pogodzić.
Jak mam balansować między tymi sprzecznościami?
[…]
Rosemary
W okresie, gdy nękała mnie obsesja na punkcie Polańskiego, zostałam poproszona o nagranie w studiu wypowiedzi do reportażu radiowego o Dziecku Rosemary. Wieczorem w przededniu nagrania obejrzałam ten film jeszcze raz, co trwało całe wieki. Leżałam na kanapie i oglądałam go rozkosznie powoli, zatrzymując niemal co klatkę, urzeczona kształtami na ekranie i tym, jak Polański nakręcił ujęcia mieszkania Johna Cassavetesa i Mii Farrow z poziomu podłogi, dzięki czemu widownia otrzymała obraz jak z piekła. Zdumiały mnie obecne w tym obrazie humor i piękno, niecodzienne kreacje aktorskie, przedstawienie bardzo kobiecego lęku.
czytaj także
Rosemary w swojej króciutkiej fryzurce i szykownych białych sukieneczkach pędzi ku własnej zagładzie, popychana tam przez męża, lekarza i wszystkich mężczyzn, którym każe jej się ufać. Ta zaciskająca się pętla męskiej kontroli jest czytelna dla każdej kobiety, którą kiedykolwiek zredukowano do roli matki i delikatnie zachęcono do ignorowania własnych uczuć i przeczuć. Innymi słowy, to bardzo powszechne doświadczenie, które tutaj przedstawiono jako niezwyczajne i przerażające.
Ciąża wycieńcza Rosemary i rujnuje jej zdrowie. Na przyjęciu przyjaciółki zabierają ją do kuchni, zamykają drzwi przed jej mężem i próbują ją skłonić do zwierzeń; to coś w rodzaju kobiecej sesji podnoszenia świadomości albo psychoterapii w salonie fryzjerskim. Rosemary, chora i wyczerpana (bo przecież w jej „brzuchu” rośnie „diabeł”), pada na krzesło i wyznaje, że nie czuje się dobrze.
Kobiety gromadzą się wokół niej. W kwiecistych sukienkach, starannie umalowane i uczesane, nie wyglądają na rewolucjonistki, lecz tworzą wokół Rosemary współczującą armię oporu. Głaszczą ją, pocieszają, ocierają jej łzy, lecz przede wszystkim przekonują, że dzieje się coś niedobrego, a jej lekarz i mąż (czyli mężczyźni, członkowie establishmentu) wyrządzają jej krzywdę. Lecz po wyjściu kobiet Rosemary zostaje na powrót wciągnięta w patriarchalną sieć, a jej los przypieczętowany. To zaskakująco feministyczna wizja stworzona przez człowieka, którego biografia wydaje się kolidować z feminizmem.
Pochłonięta filmem i gorączkowymi notatkami, zasiedziałam się do późna i obudziłam następnego ranka wyczerpana, z piaskiem pod powiekami. Z trudem zwlekłam się z łóżka i pojechałam na nagranie.
Należy w tym miejscu zaznaczyć, że Dziecko Rosemary cieszy się złą sławą najbardziej przeklętego filmu w historii kinematografii. Przez wszystkie dni zdjęciowe, a nawet później, ekipę prześladowały koszmarne zdarzenia losowe. W tym samym roku, w którym film wszedł na ekrany, kompozytor ścieżki dźwiękowej uległ nieszczęśliwemu wypadkowi podczas nocnej przechadzki po pijanemu, wskutek czego zapadł w śpiączkę i niedługo później zmarł. Tuż po premierze w czerwcu 1968 roku producent William Castle prawie umarł z powodu – jak na ironię – kamieni nerkowych. Tamtego roku rozpadły się małżeństwa aktorki Mii Farrow i pisarza Iry Levina, autora powieści Dziecko Rosemary, której ekranizacją był film. A potem „Rodzina” Mansona zamordowała ciężarną żonę Polańskiego.
czytaj także
I ja, szary widz, nie wyszłam z tego bez szwanku. W drodze do siedziby radia znajdującej się w centrum Seattle, nieprzytomna z niewyspania, potknęłam się, silnie skręciłam nogę w kostce i zemdlałam z bólu. Problem w tym, że gdy człowiek traci przytomność na stojąco, musi upaść. A jeśli zrządzeniem losu upadnie na twarz, wówczas rzeczona twarz przejmuje cały impet uderzenia.
Gdy odzyskałam przytomność, krew była wszędzie. Zębem rozcięłam sobie górną wargę, na twarzy miałam dziurę, której tam wcześniej nie było. Nic nie znajdowało się tam, gdzie powinno.
Zebrała się grupka ludzi wpatrujących się we mnie z przerażeniem. Już w tych pierwszych chwilach stało się dla mnie jasne, że wszyscy są obywatelami jednego kraju – kraju ludzi zdrowych i w jednym kawałku – ja zaś jestem obywatelką kraju zupełnie innego: kraju ludzi rannych. Było też jasne, że trochę sobie w nim pomieszkam. Upadłam w połowie przecznicy. Gdy w nią skręcałam, byłam damą przyodzianą w trencz, poważną osobą w średnim wieku odpowiedzialną za dom, dzieci i karierę zawodową. Trzydzieści metrów dalej byłam już tylko rannym zwierzęciem. Budziłam w ludziach lęk.
Z rozkrwawioną wargą, wybitymi zębami i skórą otartą do żywego uklękłam na chodniku. Najwyraźniej dopadła mnie klątwa Dziecka Rosemary. Czy mi się to podobało, czy nie, oto klęczałam przed moją muzą. Moim ukochanym. Moim potworem.
Fragment książki Claire Dederer Potwory. Dylemat fanki (Filtry, 2024). Tłumaczenie: Dorota Konowrocka-Sawa