Czytaj dalej

Graeber: Praca bez sensu, praca bez wartości

O tym, że większość ludzi we współczesnym społeczeństwie uznaje pojęcie wartości społecznej, która jest nietożsama z wartością ekonomiczną, nawet jeśli trudno określić, czym ona dokładnie jest – fragment najnowszej książki Davida Graebera „Praca bez sensu. Teoria”.

O czym właściwie można powiedzieć, że ulepsza czyjeś życie?

W ekonomii teorie wartości na ogół służyły uzasadnianiu cen towarów: cena bochenka chleba będzie się wahać w zależności od tego, jak różnie będą się kształtować podaż i popyt, ale będzie ona zawsze krążyć w okolicach jakiegoś środka, który wydaje się naturalnym odpowiednikiem tego, ile bochenek chleba kosztować powinien. W średniowieczu była to jednoznacznie kwestia moralności: jak ustalić „sprawiedliwą cenę” towaru? Jeżeli kupiec podnosił ceny w czasie wojny, do jakiej wysokości wypłacał on sobie uzasadniony dodatek za trudne warunki pracy, a od jakiej wysokości po prostu spekulował? Chętnie przywoływanym przez jurystów w tamtych czasach przykładem był kazus więźnia żyjącego o chlebie i wodzie, który przehandlował u innego więźnia swoje mienie w zamian za jajko na twardo. Czy jego wybór naprawdę można było uznać za wolny? Czy tego rodzaju kontrakt należało uznać za wiążący, gdy obu więźniów odzyskało wolność?

Zatem przekonanie, że rynek może zaniżać i zawyżać wartość, towarzyszy nam od bardzo dawna. Nadal stanowi nieodłączną składową naszego zdroworozsądkowego myślenia; w przeciwnym razie nikt nigdy nie mógłby powiedzieć, że go oskubano albo że trafiła mu się szczególna okazja – i to pomimo faktu, że nikt jak dotąd nie stworzył niezawodnej formuły pozwalającej wyliczyć dokładnie, jaka powinna być „prawdziwa” wartość danego towaru i, w związku z tym, jak bardzo kogoś oskubano albo na jak dobrą okazję ktoś trafił. Istnieje zbyt wiele czynników, które należałoby wziąć pod uwagę, a wielu z nich – wartości sentymentalnej, gustu danej osoby czy subkultury – nie da się przecież określić ilościowo. Jeżeli coś w tym może nas zdumiewać, to uparte obstawanie tylu ekonomistów, domorosłych i nie tylko, że powinno dać się to zrobić.

Wielu utrzymuje, że te wszystkie pozostałe formy wartości są poniekąd iluzoryczne lub nieistotne z punktu widzenia rynku. Ekonomiści na przykład często stoją na stanowisku, że ponieważ wartość jest ostatecznie miarą użyteczności, ceny towarów na przestrzeni czasu orbitują wokół ich prawdziwej wartości rynkowej – nawet jeśli sprowadza się to do całkowicie okrężnej argumentacji, zgodnie z którą hipotetyczna cena, wokół której na przestrzeni czasu orbitują ceny towaru, musi być jego prawdziwą wartością rynkową. Marksiści i inni antykapitaliści od zawsze byli znani z zajmowania jeszcze bardziej skrajnego stanowiska, że skoro kapitalizm jest systemem totalnym, łudzi się każdy, kto wyobraża sobie, że działa poza nim albo dąży do zdobycia innych wartości niż te wytworzone przez system.

Graeber: Armia altruistów

czytaj także

Często gdy przedstawiam koncepcję prac bez sensu w radykalnych gremiach, ktoś obryty w teorii marksistowskiej natychmiast podnosi się z miejsca, wołając, że jestem w błędzie: może niektórzy pracownicy myślą, że ich praca jest bezużyteczna, ale praca ta musi przynosić zyski kapitalizmowi, a w bieżącym systemie kapitalistycznym tylko to się liczy. Inni, jeszcze bieglejsi w subtelnościach takich kwestii, pospieszą z wyjaśnieniem, że z tego, co mówię, jasno wynika, że chodzi mi o różnicę między tym, co Marks nazywa odpowiednio pracą „produktywną” i „nieproduktywną” – przez co rozumiał pracę, która jest produktywna lub nieproduktywna dla kapitalistów. Praca produktywna wytwarza pewien rodzaj wartości dodatkowej, z której kapitaliści mogą czerpać w postaci zysków; pozostała praca jest w najlepszym razie „reproduktywna” – to znaczy, podobnie jak prowadzenie domu czy nauczanie (te przykłady zawsze przytacza się w pierwszej kolejności), takie zadania realizują niezbędną pracę drugiego rzędu, jaką jest utrzymywanie robotników przy życiu i wychowywanie nowych pokoleń robotników, aby w przyszłości one z kolei mogły wykonywać „prawdziwą” pracę bycia wykorzystywanymi.

Nie ulega wątpliwości, że kapitaliści sami często postrzegają sprawy w ten sposób. Lobby biznesowe znane są na przykład z praktyk naprzykrzania się rządom, by traktowały szkoły przede wszystkim jako miejsca treningu przyszłych pracowników. Może wydawać się nieco dziwne, że identyczną logiką kierują się antykapitaliści, ale jest to poniekąd sensowne; w ten sposób daje się do zrozumienia, że półśrodki nigdy nie są skuteczne. Na przykład pełen dobrych intencji liberał, który kupuje kawę fair trade i sponsoruje platformę na paradzie równości, nie rzuca tak naprawdę żadnego wyzwania strukturom władzy i niesprawiedliwości na świecie w żaden znaczący sposób, a koniec końców tylko reprodukuje je na innym poziomie. To ważna uwaga (świętoszkowaci liberałowie są irytujący i zasługują, by im o tym przypominać), ale problem, przynajmniej według mnie, leży w przeskoku od stwierdzenia, że z perspektywy kapitalizmu miłość matki albo wysiłki nauczyciela nie mają znaczenia poza tym, że są środkiem reprodukcji siły roboczej, do założenia, że w związku z tym każdy inny pogląd na tę kwestię jest z konieczności nieistotny, iluzoryczny czy błędny.

Nie ma amerykańskiego snu. Jest praca do upadłego

czytaj także

 

Kapitalizm nie jest jednorodnym totalizującym systemem, który kształtuje i w którym zawiera się każdy aspekt naszej egzystencji. Nie jest nawet jasne, czy bezspornie zasadne jest w ogóle mówienie o „kapitalizmie” (na przykład Marks nigdy właściwie o nim nie mówił), skoro w ten sposób sugeruje się, że „kapitalizm” to zespół abstrakcyjnych idei, które w jakiś sposób przybrały materialną formę w fabrykach i biurach. Świat jest dużo bardziej skomplikowany i chaotyczny. Historia pokazuje, że fabryki i biura pojawiły się najpierw, na długo zanim ktokolwiek wiedział, jak właściwie je nazwać, a po dziś dzień w ich działaniu objawiają się liczne sprzeczne logiki i cele. Podobnie sama wartość jest stałą polityczną kwestią sporną. Nikt nie jest do końca pewien, co z nią począć.

We współczesnej angielszczyźnie na ogół stosujemy rozróżnienie na „wartość” w liczbie pojedynczej – gdy mówimy o wartości złota, tusz wieprzowych, antyków czy pochodnych instrumentów finansowych – oraz „wartości” w liczbie mnogiej, a więc wartości rodzinne, moralność religijną, ideały polityczne, piękno, prawdę, uczciwość i tak dalej. Generalnie sięgamy po słowo „wartość”, kiedy mówimy o kwestiach ekonomicznych, co zwykle sprowadza się do tych wszystkich ludzkich przedsięwzięć, w których ludzie otrzymują zapłatę za pracę lub ich działania są w inny jeszcze sposób ukierunkowane na zdobycie pieniędzy.

„Wartości” pojawiają się wówczas, gdy tak nie jest. Na przykład prowadzenie domu i opieka nad dziećmi są, bez wątpienia, dwiema najczęstszymi formami pracy niepłatnej. Stąd bez przerwy słyszymy o tym, jak ważne są „wartości rodzinne”. Jednak udział w aktywnościach religijnych, akcjach charytatywnych, wolontariacie politycznym i większości artystycznych i naukowych przedsięwzięć również nie wiąże się z żadnym wynagrodzeniem. Nawet jeśli rzeźbiarz zdobędzie bajeczne bogactwo i poślubi gwiazdę porno albo guru dorobi się floty rolls-royce’ów, większość ludzi uzna ich majątek za uprawniony tylko o tyle, o ile będzie to swego rodzaju efekt uboczny ich działalności, która przynajmniej z początku nie była zorientowana na pieniądze.

Nowy element, jaki wraz z pieniędzmi pojawia się w tym pejzażu, to możliwość precyzyjnego ilościowego porównywania. Dzięki pieniądzom można powiedzieć, że dana ilość surówki jest pod względem wartości równoważna danej ilości napojów owocowych lub pedikiurów albo biletów na festiwal muzyczny w Glastonbury. Być może brzmi to banalnie, ale ma fundamentalne konsekwencje. Oznacza to, że wartość rynkowa towaru równa się dokładnie stopniowi, w jakim można go porównać z czymś innym (i w związku z tym wymienić).

Dług. O doświadczeniu moralnego zamętu

czytaj także

Dokładnie tej właściwości brakuje dziedzinie „wartości” – czasami można dowodzić, że jakieś dzieło sztuki jest piękniejsze od innego albo pewien wyznawca religii jest pobożniejszy niż inny, ale byłoby niedorzecznością pytać „o ile” i oczekiwać odpowiedzi, że ten mnich jest pięć razy pobożniejszy od tamtego albo ten Rembrandt jest dwa razy piękniejszy od tamtego Moneta. Byłoby czymś jeszcze bardziej absurdalnym wymyślać równanie matematyczne, żeby wyliczyć, na ile zasadnie można by zaniedbywać własną rodzinę na rzecz artystycznego spełnienia albo złamać prawo w imię sprawiedliwości społecznej. Ludzie oczywiście podejmują tego rodzaju decyzje cały czas, ale z definicji nie dają się one ująć w kategoriach ilościowych.

Właściwie można by rozwinąć tę myśl i dodać, że to właśnie stanowi o ich wartości. Tak jak towary mają wartość ekonomiczną, ponieważ można je dokładnie porównać z innymi towarami, tak „wartości” są cenne dlatego, że nie można ich z niczym porównać. Każdą z nich uważa się za unikatową, nieporównywalną z niczym – innymi słowy: za bezcenną.

Byłoby czymś absurdalnym wymyślać równanie matematyczne, żeby wyliczyć, na ile zasadnie można by zaniedbywać własną rodzinę na rzecz artystycznego spełnienia albo złamać prawo w imię sprawiedliwości społecznej.

Wydaje mi się, że rozróżnienie na „wartość” i „wartości” to nasz zdroworozsądkowy skrót podsumowujący to, jak myśleć o tak skomplikowanych pytaniach. Nie jest najgorszy. Tak czy inaczej, to prędzej ideał zrodzony z naszych wyobrażeń o tym, jak chcielibyśmy, by wszystko funkcjonowało, niż wierne odwzorowanie rzeczywistego stanu. W końcu życie nie zna podziału na sferę „ekonomii”, w której każdy myśli tylko o pieniądzach i własnej materialnej korzyści, oraz na inne sfery (polityczną, religijną, rodzinną i tak dalej), w których ludzie zachowują się całkiem inaczej. Prawdziwe motywy zawsze są zawikłane. Istotne jest, żeby w tym miejscu zawsze podkreślać, że przez większą część historii ludzkości nie przyszłoby nikomu do głowy, że możliwe będzie w ogóle przeprowadzanie takich rozróżnień; same idee czystej korzyści własnej z jednej strony, jak i czystego bezinteresownego altruizmu z drugiej jawiłyby się jako równie dziwaczne – tak samo dziwaczne jak idea „sprzedawania swojego czasu”.

Podobne koncepcje mogły zaistnieć dopiero wraz z pojawieniem się bezosobowych rynków w Eurazji około roku 600 p.n.e. Wynalazek systemu monetarnego umożliwił tworzenie rynków, na których nieznajomi mogli wchodzić ze sobą w interakcje, mając na względzie wyłącznie korzyść materialną; wszędzie tam, gdzie pojawiały się te rynki pieniężne – czy to w Chinach, czy w Indiach, czy w świecie śródziemnomorskim, wkrótce po nich powstawały uniwersalistyczne religie, które co do jednej pouczały, że rzeczy materialne nie są ważne i że pobożni powinni bezinteresowne oddawać swoje dobra ku wspomożeniu ubogich.

Jednak żadna próba stworzenia absolutnej zapory oddzielającej materialistyczny egoizm od bezinteresownego idealizmu (wartość od wartości) nigdy się nie powiodła; ostatecznie zawsze się przenikają. To przenikanie – należy to podkreślić – nie jest jednokierunkowe. Owszem, często okazuje się, że artyści, idealiści, kapłani i mężowie stanu szukają jakiejś osobistej korzyści materialnej, a czasami czegoś jeszcze gorszego; ale bywa również i tak, że biznesmeni szczycą się swoim honorem czy uczciwością, a pracownicy zadręczają się pytaniem, czy ich praca jest komukolwiek przydatna.

Nad tym z pewnością przede wszystkim zastanawiali się ci, którzy rozważali szersze znaczenie własnej pracy. W większości świadectw, które zebrałem, określenie „sensowna” było po prostu synonimem przymiotnika „pomocna”, a „wartościowa” mogło być podstawione za „znacząca”. Przyjrzyjmy się pobieżnie niektórym ze sposobów, jakie ludzie wykorzystywali do rozważań o wartości własnej pracy.

SPRZEDAWCA Z BRANŻY AUTO-MOTO: Pracuję dla dużej firmy finansującej kredyty na zakup używanych aut w Stanach Zjednoczonych, działającej na rynku subprime. Często zapytuję sam siebie, czy moja praca ma jakąkolwiek wartość dla kogokolwiek poza właścicielami firmy.

INŻYNIER W BRANŻY AERONAUTYKI: Wyższe kadry kierownicze chętnie pracują po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt godzin w tygodniu (i zachęcają wszystkich swoich pomagierów, żeby szli w ich ślady) po to, żeby wyglądać, jakby byli zajęci, choć nigdy nie wytwarzają żadnej wartości […]. Zgoda, jeśli jako produkty uboczne powstają wiedza i nowa technologia, wtedy można by twierdzić, że ta praca zachowuje jakąś wartość. W mojej pracy i to się zdarzało, ale na ogół jako wyjątek, a nie reguła.

A ty? Jesteś już pracownikiem totalnym?

czytaj także

TELEMARKETERKA: To praca pozbawiona jakiejkolwiek wartości społecznej. Kiedy wykładasz towar na półki w markecie, przynajmniej robisz coś, z czego ludzie mają korzyść. Każdy potrzebuje zakupów i tego, co sprzedają supermarkety. W pracy w call center rozmowy to zasadniczo marnujące czas wszystkich telefoniczne naganianie.

TŁUMACZKA TEKSTÓW NAUKOWYCH, FREELANCERKA: Przez lata przetłumaczyłam artykuły z prawie każdej dyscypliny akademickiej – od ekologii, przez prawo spółek i nauki społeczne, po informatykę. Olbrzymia większość z nich nie przedstawiała sobą większej wartości, jaką mogłaby z nich odnieść ludzkość.

FARMACEUTKA: Wybrałam zawód medyczny, przekonana, że moja praca będzie miała znaczenie i że to, co robię, będzie pomocne. Zdałam sobie sprawę, że w rzeczywistości większość działki medycznej to domek z kart. Kwestionowałabym słuszność wyobrażenia, że praca lekarzy jest autentycznie pomocna.

URZĘDNIK: Żadna z tych prac nie pomogła nikomu.

Żadne z tych stwierdzeń nie będzie dla większości czytelników niczym odkrywczym; tak mógłby wyrazić się o swojej pracy praktycznie każdy, gdyby musiał zastanawiać się nad nią w kategoriach abstrakcyjnych. Jak zauważył ojciec Erica w rozdziale 3 – wcześniej sumiennie zwymyślawszy syna od „niepokumanych idiotów” za to, że ten rzucił tak dobrze opłacaną posadę: „A zresztą, co komu dobrego przynosiła ta praca?”.

Telemarketerka cytowana powyżej odniosła się bezpośrednio do koncepcji „wartości społecznej” – wartości uzyskiwanej przez społeczeństwo jako całość. Ta koncepcja przewijała się raz po raz w innych relacjach.

ZARZĄDCZYNI NIERUCHOMOŚCI: Zarządzanie wspólnotami mieszkaniowymi to w stu procentach praca bez sensu. Ktoś bogaty kupuje apartamentowiec do spółki z gronem innych bogatych osób, których nie zna, a potem wynajmuje kogoś innego, żeby tym zawiadywał. Ta praca istnieje tylko dlatego, że właściciele nie ufają sobie nawzajem. Wykonuję tę robotę od trzech lat i nie zaobserwowałam choćby krzty wartości społecznej.

Albo przypomnijmy sobie Nigela, optymalizatora danych cytowanego w rozdziale 4, który spędził setki godzin, gapiąc się w dane z kart lojalnościowych firmy w poszukiwaniu nieistniejących błędów:

Naprawdę myślę, że gdybyśmy przerabiali papiery dotyczące czegoś, co miałoby bardziej ewidentną wartość społeczną – powiedzmy rejestracji dawców organów czy biletów na Glastonbury – to byłoby nam z tym inaczej.

O magicznej mocy urzędu pocztowego

czytaj także

Ciekawe jest zestawienie tych dwu, ponieważ pokazuje, że dla większości ludzi „wartość społeczna” nie polega po prostu na tworzeniu bogactwa czy nawet wygodnego życia. W równej mierze polega ona na tworzeniu więzi. Dawstwo organów pozwala ludziom ratować życie; festiwal muzyczny w Glastonbury pozwala im wspólnie brodzić w błocie i brać narkotyki przy dźwiękach ich ulubionej muzyki w roli wykonawców lub słuchaczy – a więc dawać sobie nawzajem szczęście i radość. Tego typu kolektywne doświadczenia można uznać za niosące „ewidentną wartość społeczną”. Za to ułatwianie bogatym unikania siebie nawzajem (to rzecz dobrze znana, że zamożni ludzie niemal bez wyjątku nie znoszą swoich sąsiadów) nie wykazuje „choćby krzty wartości społecznej”.

 Wartość społeczna nie polega po prostu na tworzeniu bogactwa czy nawet wygodnego życia. W równej mierze polega ona na tworzeniu więzi.

Cóż, „wartości społecznej” tego rodzaju zdecydowanie nie da się zmierzyć i bez wątpienia, gdyby zasiąść do rozmowy z którymkolwiek z pracowników, których relacje zacytowałem, okazałoby się, że każde z nich ma nieco odmienne wyobrażenie na temat tego, co dla społeczeństwa jest użyteczne bądź cenne, a co nie. Mimo to podejrzewam, że wszyscy zgodziliby się co do dwóch przynajmniej rzeczy: po pierwsze, że najważniejsze, co człowiek uzyskuje ze swej pracy, to (1) pieniądze, pozwalające mu pokryć swoje zobowiązania, a także (2) sposobność, by dać światu coś pozytywnego. Po drugie – że istnieje odwrotna zależność między tymi dwoma. Im bardziej czyjaś praca pomaga i przynosi korzyść innym i im więcej wartości społecznej wytwarza, tym mniej pieniędzy otrzymuje jej wykonawca.

 

**Okładka książki Davida Graebera „Praca bez sensu. Teoria”

Fragment książki Davida Graebera Praca bez sensu. Teoria, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej w przekładzie Mikołaja Denderskiego.

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij