„Warszawianka” wygląda tak, jakby twórcy zupełnie przespali ruch #MeToo, kolejne fale feminizmu, a przede wszystkim trwające od dobrych kilku lat dyskusje na temat zmieniających się modeli męskości.
Nie powinnam pisać tego tekstu. Nie powinnam też, zgodnie z przestrogą zawartą na tylnej okładce, w ogóle czytać książki Piotra Fiedlera, skoro jestem feministką. Właściwie wszystko, co powiem o wydanej w 2020 roku Czułości, można więc z powodzeniem uznać za niebyłe. Zwłaszcza że na zarzuty o seksistowski charakter swojej twórczości autor – ze swadą osiedlowego casanovy przed mutacją – już odpowiedział: „tak mówią tylko te dziewczyny, których nie chciałem przelecieć albo byłem zbyt zalany, żeby to się udało”.
Protagonista powieści, „Czuły”, to czterdziestoletni „konsjerż warszawki” – niegdysiejszy producent, bywalec, obecnie bramkarz i czyściciel toalet w topowym lokalu stolicy. Jak przystało na pogrążonego w kryzysie wieku średniego, białego heteroseksualnego mężczyznę, posiada jasno określone zdanie w każdej sprawie, a refleksje na temat otaczającej go rzeczywistości snuje nieprzerwanie – w trybie narracji pierwszoosobowej – przez ponad czterysta stron. To cynik i wrażliwiec, romantyk i hedonista; chwilami „czuje się, jakby stał na krawędzi własnego odbytu”, innym razem marzy, by „poczuć coś, co nie będzie światłem odbitym przez otaczające go przedmioty”. Pije na potęgę, wciąga koks i łyka viagrę, a oprócz tego regularnie lustruje wzrokiem „młode, zdolne aktoreczki” i łamie głowę, „którą by tu zębem wyhaczyć”.
Zadanie to tym trudniejsze, że wszystkie lgną do niego jak muchy do miodu. Nic dziwnego, w końcu „Czuły” jest świetną partią – znany w środowisku, jurny, obyty; słuchający Milesa Davisa i oglądający filmy – pardon, „pussybreakery” – Terrence’a Malicka. Nawet sprzątając kible, słucha Chopina. Swój wysublimowany gust zawdzięcza najpewniej temu, że „do czternastego roku życia przeczytał całego Szekspira i Dostojewskiego”. Kto wie, może od tych klasyków literatury światowej zaczerpnął mądrość głoszącą, że „dziewczyny z małymi cyckami mają większe serca, zniosą więcej i więcej ci wybaczą”.
Powieść spływająca spermą
Opus magnum Fiedlera nie bez powodu porównywano do prozy Frédérica Beigbedera, a o nim samym pisano, że to taki „Żulczyk-wannabe”. Przyznaję, nie jestem fanką żadnego z wyżej wymienionych autorów. Czułość to dla mnie żenująco infantylne, maczystowskie popłuczyny, których wydanie zrobiło dobrze chyba tylko (albo przede wszystkim) ego twórcy. W jednej kwestii należy mu jednak oddać sprawiedliwość: żelazna konsekwencja, z jaką stosuje w książce zapis „huj”, sprawia, że jego powieść można by – przy odrobinie dobrej woli – uznać wręcz za konceptualną.
Na Czułość nie sposób się nawet porządnie oburzyć, bo trudno traktować serio ten spływający spermą i innymi wydzielinami twór. Można się co najwyżej żachnąć, ewentualnie parsknąć śmiechem. Historia erotomana i erudyty, tęgiego jebaki, który wszystkich – feministki także – przejrzał na wylot, przypomina bowiem mokry sen nabuzowanego hormonami nastolatka. „A że to wydaje się żenujące? Może tak, ale działa!” – stwierdza „Czuły” zapobiegliwie, niczym najwprawniejszy strateg po raz kolejny wyprzedzając ewentualne ciosy i neutralizując ich siłę.
Nim całkiem skapituluję, pozwolę sobie na osobiste skojarzenie: w krakowskim Podgórzu, gdzie mieszkam, mamy lokalnego Banksy’ego. Artyst(k)a o pseudonimie Le Raton od kilku lat sprejuje na murach mądrości („Jesteśmy żebrakami, szukamy miłości w Tinderze”; „Patrzę w lustro widzę złote czasy”; „Nie jem żeby pisać”), które, ilekroć je mijam, utwierdzają mnie w przekonaniu, że choć gimnazja zlikwidowano, mentalna gimbaza będzie żyła wiecznie. Jak się okazuje, również w literaturze. Może to wpływ Szekspira – nie wiem, wciąż nie przerobiłam całego.
Miłosz, Waits, beanie i prochowiec
Obejrzałam za to całą Warszawiankę i na temat tego jedenastoodcinkowego serialu mam do powiedzenia znacznie więcej. Pełną maczystowskiego rozmachu wizję świata Fiedlera biorą na warsztat Jacek Borcuch (reżyser) i Jakub Żulczyk (scenarzysta). Produkcja SkyShowtime nie jest wierną adaptacją powieści, jednak kilka kosmetycznych poprawek nie zmienia faktu, że twórcy wypuszczają w świat wszystko to, co w tej historii najgorsze.
Franciszek „Czuły” Czułkowski (Borys Szyc) to warszawski bon vivant, mniej więcej taki, jakiego znamy z powieści – z tą różnicą, że w serialu zyskuje on byłą żonę, Matyldę (Ilona Ostrowska) i nastoletnią córkę, Ninę (Milena Goździela). W skład haremu otaczających go kobiet wchodzą też m.in. przyjaciółka Elka (Maja Pankiewicz), barmanka Gryzelda (Marianna Zydek) czy quasi-wspólniczka Ola (Marta Ścisłowicz). Wszystkie one są równie nieodporne na jego urok, zawsze gotowe przyjść mu z pomocą, zamortyzować każdy upadek i uratować z kłopotów.
czytaj także
Oprócz ewidentnego powodzenia u kobiet, pociągu do alkoholu, absolutnego braku zobowiązań i weny twórczej (poprzednia, opublikowana pod pseudonimem powieść okazała się bestsellerem windującym stawki bohatera do pułapu, o którym nie śniło się chyba nawet Oldze Tokarczuk), charakterystyczne dla „Czułego” są także trudne relacje z rodzicami: kontrowersyjnym ojcem, artystą malarzem (Jerzy Skolimowski) oraz ekscentryczną matką (Krystyna Janda), która opuściła rodzinę dekady temu. Nie dość, że bohaterowi granemu przez Szyca – podobnie jak ma to miejsce w powieści – łamie serce dziewczyna, którą obdarzył prawdziwym, szczerym uczuciem, to jeszcze w dzieciństwie zwichrowała go wyrodna matka. Przypadek?
Równie nieprzypadkowe są posunięcia wizerunkowe: „Czuły”, outsider z prawdziwego zdarzenia, praktycznie nie rozstaje się z okularami przeciwsłonecznymi, czarnym prochowcem i (mniej więcej od połowy sezonu) pomarańczową beanie. Poza tym czyta Miłosza, a dźwiękowe tło jego perypetii stanowią zwykle utwory Toma Waitsa. Nawet dla takiej ignorantki jak ja, która bardzo pobieżnie zapoznała się z historią Hanka Moody’ego, inspiracje twórców pozostają czytelne – choć, muszę przyznać, w 2023 roku wydają się co najmniej anachroniczne. Cóż, wygląda na to, że model męskości firmowany przez Psy Pasikowskiego nadal nie wyszedł z mody (w najnowszej części serii jedna z kobiecych postaci wypowiada kwestię, która zasługuje na miano kultowej: „Ziemniaki czy kasza do gulaszu?”).
Oto jeden z rozlicznych przykładów grafomańskiego mansplainingu, który bohater-narrator uskutecznia w każdym z odcinków:
„To bardziej uczucie, instytucja. Trudno mi to właściwie nazwać. Potrzeba. Wiedza, że musisz zobaczyć wszystkie te wyjebane widoki. W drodze na dno zaliczyć samemu wszystkie plansze gry. A poza tym na dnie można znaleźć coś jeszcze. Ukryte skarby z rozbitych statków. Być może niepotrzebnie używam ciągle tego słowa. Dno. Dno… Może to po prostu magiczna kraina? Druga strona lustra? Aby do niej wejść, musisz poddać się grawitacji. Opaść”.
Uściślijmy: tym dnem jest praca w zaprzyjaźnionym barze, otrzymywanie od życzliwej mu – a jakże! – załogi tipów z całego tygodnia, włóczenie się po mieście ze sławną modelką, mieszkanie w nieopłacanym apartamencie z widokiem na Pałac Kultury. Subiektywny punkt widzenia bohatera to jedno. Kompletne oderwanie od rzeczywistości kogoś, kto aspiruje do roli duchowego przewodnika udręczonych ludzkich mas – to drugie.
Zwyrole są wśród nas
Największym science-fiction pozostają wspomniane już relacje „Czułego” z kobietami. Poznana przez internet nieznajoma (Paulina Gałązka, właściwie powtarzająca swoją rolę z Dziewczyn z Dubaju) na pierwszą randkę – zakończoną seksem i suto zakrapianą alkoholem – zaprasza go do domu, a o poranku serwuje mu jajecznicę. Odwiedzająca go po kolejnej libacji córka robi mu kawę i sprząta kieliszki, czemu on przygląda się z balkonu, paląc fajkę. Gryzelda i Elka służą w razie potrzeby dachem nad głową, a Ola, choć jest jej winien mnóstwo pieniędzy, proponuje mu wspólny biznes (kolejny dług ochoczo umarza także zaprzyjaźniony z nim właściciel baru).
Serial TVP o Osieckiej warto oglądać tylko dlatego, że jest o Osieckiej
czytaj także
Najbardziej triggerująca była dla mnie scena z udziałem Matyldy, która (przypomnijmy: po kilku latach od rozwodu) zachodzi w ciążę ze swoim obecnym mężem. „Bałam się. Bałam się ci powiedzieć”, wyznaje roztrzęsiona. „Nie musisz się mnie bać, Matylda – odpowiada jej „Czuły” polubownym, niemalże zrezygnowanym tonem – Możesz mnie nie trawić, możesz… myśleć, że jestem beznadziejnym ojcem, ale nie musisz się mnie, kurwa, bać”. „Nie wiem, Franek, ja już nic nie wiem” – słyszy w odpowiedzi. „No, chyba jednak dobrze, żebym wiedział takie rzeczy, nie? Bo moje życie też się zmieni” – zagaja protagonista, najpewniej nawiązując do wizji częstszego zajmowania się własną córką (najgorzej!).
Niczym nieuzasadnioną, intymną atmosferę współtworzy tu mowa ciała postaci – stojących blisko siebie, niestroniących od czułych gestów i zupełnie niezważających na to, że zaledwie kilka metrów dalej, w samochodzie, na kobietę czeka jej mąż – ten sam, z którym pozostaje w szczęśliwym związku i z którym będzie miała dziecko. Podobną, służącą ociepleniu wizerunku funkcję spełnia wątek najlepszego przyjaciela protagonisty, Sanczo (Piotr Polak) – z pozoru statecznego męża i ojca, który okazuje się mieć romans z piętnastoletnią koleżanką córki. Wnioski? Nie taki „Czuły” zły, jak go malują, są na tym świecie więksi zwyrole! Zamiast narzekać, cieszmy się, że nie jest pedofilem, gwałcicielem albo damskim bokserem. Każdą inną odmianę toksycznej męskości da się lubić.
Wziąwszy pod uwagę potencjał płynący z osobistych doświadczeń Żulczyka i Szyca – który podczas prac nad serialem korzystał z pomocy terapeutki – naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego w Warszawiance nieproporcjonalnie więcej czasu poświęca się na normalizowanie nałogu alkoholowego niż na jego sproblematyzowanie. Jasne, Nina czasem wypomina ojcu, że śmierdzi, ale poza tym właściwie nikt – z dziewczynką i jej matką na czele – nie ma nic przeciwko, by zajmował się nią na rauszu lub na kacu, woził po mieście skuterem czy zostawiał pod cudzą opieką, znikając na całe noce. Sprowokowana wypadkiem, wewnętrzna przemiana bohatera dokonuje się dopiero w finale i sprowadza do tyleż efektownego, co przewidywalnego zabiegu fabularnego. Wydobywając na światło dzienne szlachetne oblicze „Czułego” – wrażliwego, kochającego, troskliwego – przypieczętowuje czysto instrumentalny stosunek twórców do tej i wszystkich pozostałych ekranowych relacji.
Fakt, że kobiety pełnią w tym serialu funkcję czysto „użytkową”, jeden z recenzentów odnotowuje w nawiasowym wtrąceniu, jakby niechętnie, bo przecież „Czuły”, „ten odklejony od społeczeństwa lekkoduch i bumelant, potrafi wzbudzić sympatię”. Zdaniem innego „świetny jest chociażby napięty, ale i zabawny odcinek z rodzinną kolacją”. Cóż, dla osób funkcjonujących na co dzień w patchworkowych relacjach ten odcinek – podobnie zresztą jak cały rodzinny wątek – to niemalże policzek w twarz. Moja imienniczka przekonuje tymczasem, że ta historia jest wystarczająco „uniwersalna”, aby mogli się w niej odnaleźć milenialsi. Ci sami, których w książce określa się mianem „skretyniałych”, a w serialu zbiorowo kompromituje żenującą sceną w agencji reklamowej. „Czuły” pracuje tam zaledwie kilka godzin – wystarczająco długo, by pokazać wszystkim zgromadzonym, czym tak naprawdę jest antykonsumpcjonizm i globalne ocieplenie. Owszem, zostaje zwolniony, ale przecież w życiu nie chodzi o to, żeby mieć stałe źródło utrzymania.
Skoro pieśń Warszawianka miała być rodzimą wersją Marsylianki, a inspirowany powieścią Fiedlera serial Borcucha i Żulczyka – polską odpowiedzią na Californication, chyba można skonstatować, że (zamiast okrzyków „Hej, kto Polak, na bagnety!”) twórcy zagrzewają do walki wszystkich rodzimych boomerów i w iście backlashowym stylu próbują przywrócić naszej kulturze popularnej inżyniera Karwowskiego 2.0. Zupełnie jakby przespali ruch #MeToo, kolejne fale feminizmu, a przede wszystkim trwające od dobrych kilku lat dyskusje na temat zmieniających się modeli męskości.
W XXI wieku nie brakuje przecież sposobów, żeby motyw kryzysu wieku średniego, wyzwań związanych z pełnieniem określonych ról społecznych i nałogiem opowiedzieć w bardziej złożony sposób. Pozostaje mi tylko ponowić apel jednego z mniej entuzjastycznych recenzentów: „panowie, miejcie litość”. Nikt nie spodziewa się na ekranie księcia z bajki, ale egocentryczni dziadersi na afiszach naprawdę są już passé.