Czy niezwykła aktualność Boya to tylko część lewicowej legendy? Żeby to sprawdzić, Dziennik Opinii zaprasza Boya na swoje łamy.
Pod wieloma względami Tadeusz Boy-Żeleński (1874-1941) jest idealny na współczesne czasy. Stworzył tak dużo, w tak różnych dziedzinach, że każdy może znaleźć dla siebie coś interesującego. Nie miał jednej tożsamości zawodowej, trudno zamknąć go w wybranej szufladce, bez względu na to, jaka miałaby ona być. Nie był po prostu poetą, chociaż debiutował Słówkami, jego wykształcenie i początkowo wykonywany zawód lekarza nie mają dziś wielkiego znaczenia. Najdłużej pisał recenzje teatralne i tłumaczył z francuskiego. Najwięcej kontrowersji wywoływał jako publicysta, który nie poprzestawał na pisaniu, angażował się także społecznie, czego najlepszy świadectwem jego udział w stworzeniu Poradni Świadomego Macierzyństwa otwartej w Warszawie w 1931 roku.
Można się spierać, czy Boy jest dziś pisarzem zapomnianym, czy też może funkcjonuje tak jak każdy autorytet z odległej epoki, tzn. jego nazwisko i dorobek są jakoś tam kojarzone, francuska klasyka wciąż wychodzi w „Boyowych” tłumaczeniach, wznowienia dzieł są dostępne, ale mało kto go czyta, a już szczególnie mało kto go czyta dla przyjemności. Wielka strata, bo to spotkanie z publicystyką najwyższej próby, z argumentacją logiczną, wspaniałym poczuciem humoru, umiejętnością formułowania myśli w taki sposób, że nie czuć perspektywy osiemdziesięciu lat.
Ale forma to jedno, jest jeszcze treść. W tak wielu poruszanych tematach jest niesamowicie współczesny, jakby opisywał obecne dylematy. Najbardziej oczywisty przykład to jego cykle dotyczące aborcji i dominacji Kościoła katolickiego, ale nie tylko.
Cała głośna debata sprzed kilku lat wokół książki Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction była jak z Boya, część zarzutów wobec autora w ogóle by nie padła, gdybyśmy przerobili lekcję dotyczącą biografistyki zadaną przez Żeleńskiego w Brązownikach.
W efekcie wałkowane były kwestie dość oczywista: Czy o wielkich można tylko na kolanach? Czy należy przemilczać budzące wątpliwości działania? A co z życiem prywatnym? Gdy mówi się o tym na poziomie ogólnym, nie budzi to takich wątpliwości, gorzej, gdy przejść do konkretów. Domosławski przerobił to na przykładzie Kapuścińskiego, Boy – Mickiewicza, o którym pisał: „Wszystko, co tyczy Mickiewicza, obmurowane jest konwenansem, rutyną fałszywego pietyzmu!”. Zmieniły się nazwiska i szczegóły, pozostał sens i zarzuty brązowników. O posługiwanie się plotką, szukanie taniej sensacji, krzywdzenie bliskich, informowanie o życiu prywatnym, udostępnienie szerokim masom wiedzy, która powinna pozostać w wąskim kręgu. W międzywojniu wprost formułował to „Głos Narodu” tytułem: „Czy Mickiewicz ma pozostać dla nas posągiem z brązu?”. Odpowiadał: tak i dodawał, że społeczeństwo ogólnie nie dorosło jeszcze do tego, żeby dowiedzieć się całej prawdy o życiu „wielkoludów”. Sam Boy naśmiewał się z protekcjonalnego traktowania „maluczkich”: „Bo u nas szkoła nie kończy się w szkole. Klątwa dydaktyzmu ciąży nad wszystkim, okrawa życie”. Dwadzieścia pięć lat później Maria Janion podsumowała tamtą debatę słowami: „Dla przeciwników Boya Mickiewicz był wielki, bo harmonijnie jednolity; dla Boya wielki, bo rozdzierany sprzecznościami”.
Sam Boy też zasługuje na coś więcej niż hagiografia. Nie ma sensu przekonywać, że nigdy się nie mylił, wszystko przewidział i nie zdarzały mu się seksistowskie odruchy. Ot, choćby taki komentarz z Naszych okupantów (1932) do nowego kodeksu karnego, który przewidywał karę za „dopuszczenie się czynu nierządnego względem innej osoby bez jej wyraźnego lub dorozumianego zezwolenia”: „Co to znaczy «bez jej wyraźnego zezwolenia»? Czy pp. prawodawcy widzieli kobietę (poza biedną prostytutką), która by dała kiedy «wyraźne zezwolenie»? Czy sama natura nie wprowadziła, nawet u zwierząt, w grę miłosną wzbraniania się samiczki, jako środka mającego doprowadzić akt płciowy do pożądanej temperatury? Gdyby pp. prawodawcy – o ile nie mają osobistych doświadczeń w tej mierze – czytali bodaj Uwiedzioną Boya, albo pierwszą pieśń Don Juana Byrona («I szepcząc nie pozwolę, pozwoliła»), nie popełniliby tej omyłki”. Trudno zaprzeczyć, że brzmi to dziś niczym subtelniejsza i lepsza literacko wersja słów Janusza Korwin-Mikkego o tym, że mężczyzna zawsze trochę gwałci.
Może więc wszystko, co myślimy o niezwykłej aktualności Boya, to tylko część lewicowej legendy? Może jego twórczość siłą rzeczy w znacznej mierze się zestarzała? Kampanie ws. świadomego macierzyństwa czy walka o świeckie państwo były ważne i potrzebne, ale w międzyczasie zmieniło się tak wiele, że trudno czytać to inaczej niż rozkoszną, ale jednak ramotkę? Język się starzeje, sposób argumentacji nieco nieadekwatny, analogie naciągane. Jak to wszystko brzmi dzisiaj? Jak to sprawdzić? Tylko w praktyce!
Dlatego Dziennik Opinii zaprasza Boya na swoje łamy. Przekonamy się, jak wypadnie na tle innych felietonistów i felietonistek. Na pierwszy ogień pójdą teksty składające się na cykl Piekło kobiet. Czy w jego opisie odnajdziemy obecną ustawę antyaborcyjną, środowisko pro-life i przegrywających kolejne batalie zwolenników prawa wyboru? Z pewnością wciąż pozostaje aktualną obserwacja z 1931 roku, gdy opisując niedostateczną obecność kobiet w życiu publicznym, dodał: „Jakże teoretyczne jest jeszcze równouprawnienie kobiet!”. Także apel z Dziewic konsystorskich będzie już chyba zawsze brzmieć współcześnie: „Szanujmy duchowieństwo; ale z chwilą kiedy ono występuje jawnie przeciw naszym ustawom, przeciw naszemu wymiarowi prawa, wówczas staje się czynnikiem przeciwpaństwowym, staje się szkodnikiem. Szanujmy kanony religii, dopóki pokrywają się z ludzką uczciwością; z chwilą gdy stają się jej zaprzeczeniem, gdy stają się źródłem demoralizacji, gdy utrwalają pojęcia nierówności ludzi wobec prawa, wobec Sakramentu, gdy stają się ustępliwym służką wobec bogaczy, nieubłaganym katem dla maluczkich, wówczas jesteśmy pewni, że ktoś źle te kanony interpretuje, że ich piastunowie i tłumacze zeszli na bezdroża”.