Nic nie wzmaga poczucia wstydu tak, jak bycie rodzicem. Dzieci zauważają paradoksy i hipokryzję. Demaskują nas.
Przez ostatnie sto lat populacje tuńczyka, rekina i innych dużych ryb drapieżnych zmniejszyły się dziesięciokrotnie. Chociaż naukowcy przewidują, że w ciągu pół wieku gatunki te będzie można uznać za zagrożone wyginięciem, przemysł rybny działa pełną parą. Według badaczy z Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej „eksploatacja zasobów rybnych przypomina wojnę”.
Moim zdaniem słowo „wojna” dobrze określa naszą, opartą na dominacji i technikach zagłady, relację z rybami. W miarę jak moja wiedza o roli zwierząt w przemyśle żywieniowym się pogłębiała, docierało do mnie, że radykalna zmiana metod poławiania ryb, która zaszła w ostatnim pięćdziesięcioleciu, to tylko część ogólnej tendencji. Wytoczyliśmy wojnę zwierzętom, które jemy. Ten nowy typ wojny ma swoją nazwę: chów przemysłowy.
Chów przemysłowy, podobnie jak pornografię, łatwo rozpoznać, a trudno opisać słowami. Upraszczając, to zautomatyzowany system nastawiony na wysoką wydajność, w którym ogromną liczbę zwierząt trzyma się w klatkach na fermie, modyfikuje genetycznie i karmi paszami zawierającymi antybiotyki, hormony i inne substancje chemiczne. Co roku około 450 miliardów zwierząt trafia na fermy przemysłowe (nie licząc ryb). W Stanach 99 procent zwierząt przeznaczonych na mięso i do produkcji nabiału trzyma się na takich fermach. I chociaż są wyjątki od tej reguły, jedzenie zwierząt zasadniczo wiąże się z chowem przemysłowym.
Stosowanie chowu przemysłowego to kwestia mentalności zorientowanej na maksymalną redukcję kosztów produkcji przy jednoczesnym odrzuceniu kosztów etycznych oraz obojętnym stosunku do degradacji środowiska, szkodliwości dla zdrowia ludzi i cierpienia zwierząt. Przez tysiące lat rolnicy pracowali w zgodzie z naturą. Obecnie działa się na jej szkodę i przeciwko niej.
Rybołówstwo przemysłowe działa trochę inaczej niż chów przemysłowy, ale należy do tej samej kategorii i powinno się o nim myśleć w podobny sposób – jak o masowej egzekucji. Dotyczy to szczególnie akwakultury (chodzi o wydzielanie części akwenów, w których intensywnie hoduje się ryby i inne zwierzęta wodne), ale odnosi się też do rybołówstwa ekstensywnego, które opiera się na podobnych technikach i założeniu.
Dzisiejsi kapitanowie statków rybackich przypominają bardziej kapitana Kirka niż Ahaba. Lokalizują ryby dzięki specjalnym urządzeniom i zarzucają sieci, kiedy do statku zbliża się cała ławica. Załoga obserwuje nie tylko ryby znajdujące się w pobliżu. Do urządzeń wabiących ryby (urządzenia FAD) rozsianych po powierzchni całego oceanu dołącza się lokalizatory GPS, dzięki którym rybacy wiedzą, ile ryb znajduje się blisko danego urządzenia.
Liczby nie pozostawiają wątpliwości co do charakteru rybołówstwa przemysłowego. Co roku na sznurach zawisa 1,4 miliarda haczyków (jako przynęty używa się kawałków mięsa ryb, delfinów lub kałamarnic). Jedna flota rybacka do połowu tylko jednego gatunku wykorzystuje 1200 sieci, z których każda ma 60 kilometrów długości. Na pokład statku w ciągu kilku minut wciąga się 50 ton ryb. Dzisiejszy rybak niewiele się różni od pracownika fermy przemysłowej.
Rybołówstwo opiera się na wojskowej technologii. Dosłownie. Radary, echosondy (stosowane kiedyś do lokalizowania statków podwodnych wroga), wojskowe systemy nawigacji dają rybakom ogromną przewagę nad przeciwnikiem. Generowane satelitarnie mapy temperatury wód oceanicznych pozwalają na szybkie ustalenie położenia ławic.
Dominacja przemysłowego chowu zwierząt ma swoje źródło w wyidealizowanych wyobrażeniach o hodowli. Wciąż podświadomie ufamy w to, że wędkarze łowią ryby w rzekach, rolnicy mówią do świń po imieniu, a hodowcy indyków przyglądają się wykluwającym się pisklętom. Trwałość tych wyobrażeń zagraża pozycji metod wielkoprzemysłowych, bo każe pamiętać, że to, co stanowi teraz 99 procent przemysłu rolniczego, jeszcze niedawno stanowiło mniej niż 1 procent Ten układ sił da się odwrócić.
Co mogłoby zapoczątkować taką zmianę? Mało kto wie, jak naprawdę wygląda przemysł mięsny, ale prawie każdy wie przynajmniej to, co najważniejsze, czyli że coś jest z nim nie tak. Szczegóły są ważne, ale to nie wystarczy. Potrzeba czegoś jeszcze.
Wstyd
(…) Moja rodzina mieszkała w Berlinie w 2007 roku. Wybraliśmy się wówczas kilka razy do akwarium. Wpatrywaliśmy się w te same akwaria, albo przynajmniej w akwaria takie same jak tamte, w które wpatrywał się Kafka. Szczególnie zauroczyły mnie koniki morskie. Te przedziwne, podobne do figur szachowych stworzenia są zupełnie nieprawdopodobne. Koniki morskie występują nie tylko w odmianie przypominającej szachowe skoczki, niektóre wyglądają jak słomki do napojów albo jak jakieś rośliny. Nie tylko mnie zadziwiają takie cuda natury. I samo to wrażenie estetyczne sprawia, że spędzam dużo czasu, myśląc o nich, i zaniedbuję inne zwierzęta. Koniki morskie to dla mnie skrajność skrajności.
Te dziwne stworzenia przypominają nam o ogromnej różnorodności występującej w świecie zwierząt. Potrafią zmieniać kolor, żeby zlewać się z otoczeniem, i poruszać płetwami grzbietowymi tak szybko, jak kolibry skrzydłami. Ponieważ nie mają zębów ani żołądka, pokarm przepływa przez nie właściwie natychmiast, więc muszą ciągle jeść. (Jedno oko porusza się u nich niezależnie od drugiego, co pozwala im rozglądać się za pokarmem bez obracania głowy). Nie pływają zbyt sprawnie, mogą zginąć z wyczerpania, jeśli porwie je nawet słaby prąd, przyczepiają się więc do źdźbeł morskiej trawy, koralowców lub… innych koników morskich. Często pływają w parach, sczepione ogonami. W okresie godowym odbywają się między nimi skomplikowane rytuały. Zwykle łączą się w pary podczas pełni i wydają przy tym dźwięki brzmiące jak śpiew. Żyją w długich, monogamicznych związkach. Co ciekawe, to samiec „zachodzi w ciążę”. Zapładnia jaja, odżywia je swoimi wydzielinami i nosi przez sześć tygodni. Sam poród jest zupełnie niewiarygodny – mętna ciecz wydobywa się z jamy brzusznej samca i nagle wokół pojawiają się maleńkie koniki morskie.
(…) czułem pewien wstyd związany z przychodzeniem do akwarium. (…) Było mi wstyd za bycie turystą i za bycie Amerykaninem – po całym świecie krążyły zdjęcia więzień w Iraku. I wstyd za bycie człowiekiem – wstyd za to, że 20 gatunkom z 35 koników morskich grozi wyginięcie, bo tak wiele z nich ginie „przypadkiem” przy masowych połowach dla przemysłu. Wstyd za fakt, że zabija się bezmyślnie. Nie z powodu jakiejś potrzeby, polityki, irracjonalnej nienawiści czy konfliktu. Było mi wstyd też za to, że kultura, w której się wychowałem, usprawiedliwia tyle śmierci upodobaniem do smaku tuńczyka z puszki (koniki morskie to jeden ze stu gatunków najczęściej trafiających do sieci jako przyłów) i krewetek na przystawkę (połów krewetek niszczy populację koników morskich bardziej niż cokolwiek innego). Było mi wstyd, że żyję w kraju, w którym na jedzenie wydaje się mniej dochodu niż w innych państwach, a też jednocześnie w imię efektywności ekonomicznej bardzo okrutnie traktuje się zwierzęta.
Nic nie wzmaga poczucia wstydu tak, jak bycie rodzicem. Dzieci zauważają paradoksy i hipokryzję. Demaskują nas. Musimy szukać odpowiedzi na każde czemu – „Czemu robi się to?”, „Czemu robi się tamto?” – i często okazuje się, że nie możemy jej znaleźć. Jeśli skłamiemy, niezależnie od tego, czy się zaczerwienimy na twarzy, jesteśmy w środku czerwoni ze wstydu. Wstyd rodzicielski, czyli pozytywny wstyd, sprawia, że dążymy to tego, by nasze dzieci poznały odpowiedź. Mój syn nie tylko zainspirował mnie do zastanowienia się, jakim drapieżnikiem jestem, ale też spowodował, że się zawstydziłem.
Jest to fragment książki Jonathana Safrana Foera „Zjadanie zwierząt”