Panów w poezji jest jakieś 77%.
1.
A w poniedziałek wielka soczysta jazda: drugi dzień superfestiwalu Silesius, błyszczącego puzdereczka złożonego z najważniejszych poetyckich festiwali w Polsce, otworzyło spotkanie Poeci i Dyrektorzy. Opisik na zachętę: „Wiersze czytają ludzie, których liryczne dusze zamknięte są w osobach zdecydowanych zarządców poważnych instytucji”. Wydaje się, że nie może być wspanialej? Ależ może być wspanialej: w panelu uczestniczyli czterej żwawi panowie, a całość prowadził jeszcze jeden pan. Czadowo!
Nie ma się co dziwić: kierownictwo najważniejszych wydawnictw poetyckich w Polsce obejmują w 89% panowie, a najważniejszych poetyckich festiwali – w 86%; to najtwardsze dane w tym polu. Uczestnictwo pań w festiwalach, spotkaniach, czasopismach, ogólnie w życiu poetyckim, to miękkie dane, mogące ulegać zmianie – panowie mieliby na to pewnie nawet chrapkę – poetki jednak, nie wiedzieć czemu, często odmawiają lub rezygnują z udziału w wydarzeniach bądź ograniczają je do minimum. W sobotnim panelu pt. Wydawnictwa, festiwale, nagrody – siła i bezsiła wiersza na Silesiusie obok siedmiu panów poetów i dwóch panów prowadzących miała siedzieć Justyna Bargielska, by uzupełnić genderowy niedobór; ale, jak na złość, nie wyraziła entuzjazmu względem tak ustawionego spotkania i się wycofała, a z nią Mariusz Grzebalski, kierownik WBPiCAK-u, poznańskiego wydawnictwa poetyckiego. I teraz będą sobie panowie rozmawiali w ośmiu, dzień po tym, jak dadzą z siebie wszystko na meczu piłkarskim Poeci kontra Krytycy. Właściwie – norma.
To nie tak, że panie nie wydają tomów. Nie – panie wydają tomy, często bardzo dobre, często nie, tak samo jak u panów. Bariera powstaje w okolicach życia poetyckiego: nie ma poetek w antologiach, czasopismach, tekstach krytycznych i na festiwalach, podobnie z nagrodami; ukrywają się gdzieś we własnych instytucjach, we własnych pokojach, jak warszawskie feminarium Wspólny Pokój. Mechanizmy dystrybucji prestiżu i środowiskowej pozycji w olbrzymim stopniu je wykluczają. Albo – z jakichś przedziwnych powodów – poetki wykluczają się same.
Bo to gwałcona jest zawsze winna, wiadomo.
2.
No i tak: po podliczeniu kobiet w tomach poezji, antologiach, spotkaniach, festiwalach i całym tym poetyckim grajdołku wyszło mi, że panów w poezji jest jakieś 77%.
Zaskoczenia zero: jeśli choć raz się było na poetyckiej imprezie, wiadomo, że przygniatająca (często, niestety, dosłownie) większość to heteroseksualni faceci.
Zawsze tak samo: każda laska otoczona wianuszkiem chłopców, w grupkach samych samczych mężczyzn panowie prześcigają się w elokwencji i pewności siebie – to ona zapewni im uwagę lasek – lub komentują życie literackie przez fachową ocenę: „ruchałbym” lub „nie ruchałbym”, i „z kim ona się już puściła, a z kim jeszcze nie”, lub „kto ją już ruchał, a kto jeszcze nie, ale jest blisko bądź daleko (i dlaczego tym blisko jestem ja)”. Na slamach najwięcej punktów zbierają te młode i seksowne, z publiczności dobywają się fachowe relacje na żywo: „ruchałbym” lub „nie ruchałbym”, i „z kim ona się już puściła, a z kim jeszcze nie”, lub „kto ją już ruchał, a kto jeszcze nie, ale jest blisko bądź daleko (i dlaczego tym blisko jestem ja)”; czasem analizy bywają nad wyraz szczegółowe, typu: „ma zgrabne nogi”, „tyłek marzenie”, „zakochałem się w jej twarzy/głosie/figurze”. Panowie organizatorzy wydarzeń poetyckich zapraszają młode koleżanki do zachęcania znanych starszych poetów, by przyjechali do nich za darmo lub za jakieś grosze. Panowie organizatorzy na tak zaaranżowanych spotkaniach pozwalają młodym koleżankom włączać się w organizację, w trzymanie mikrofonu lub zapisywanie głosów na slamach, nazywając je wesoło, haha, wodziankami. Gdy już trzeba zaprosić jakąś gościnię, bez dziewczyn wszak smutno w świecie, bierze się te młode i atrakcyjne; czasem poeci sami sobie życzą konkretnych krytyczek do prowadzenia ich spotkań. Przed festiwalem zdarza się panom uczestnikom zaznaczać pojedynczą linią nazwiska kobiet w programie wydarzeń (niewiele ich), a podwójną – nazwiska tych jeszcze młodych, więc seksualnie interesujących, o które będą walczyć z innymi. Gdy po burzliwym poetyckim romansie następuje rozstanie, pan dobrze dba o to, by jego była kochanka nie publikowała w czasopismach jego kolegów i nie była zapraszana na festiwale jego kolegów. Mogłoby mu się zrobić smutno, gdyby ją zobaczył.
Jest pięknie: obleśnym fantazjom nie ma końca, rozmowom o tyłkach i piersiach, o „ruchałbym” i „puściła się” też, a gdy im to wypominam, bo kurwa mać ja pierdolę, odpowiadają: „to nie gadaj z heteromężczyznami, jak nie chcesz tego słyszeć”. Pozostaje mi zatem nie gadać plus minus z nikim, bo homoseksualistów tu niewielu, zwykle trzymają się razem, a spora grupka bi wesoło funkcjonuje jako hetero, tu mają bowiem przetarte ścieżki i gotowy habitus w pakiecie: pijacko-naćpane ślinienie się do młodych dziewczyn to norma, tak robili wielcy poeci przed nami i więksi poeci przed wielkimi poetami.
Lesbijek tyle, co nic, bo kobiet tyle, co nic, a jeśli już, to każda młoda, piękna i stworzona do pijacko-naćpanych zalotów poetów – o niczym innym nie marzymy, skoro już się zajmujemy tą waszą poezją, serio.
Więc przesubwersywne środowisko, ostro debatujące na seminariach o queerowaniu płci i przewartościowywaniu ról społecznych, po wypiciu kilku piw czy po kilku buszkach zioła, a nawet i bez, nie potrafi spojrzeć na laskę jakkolwiek poza jej cechami płciowymi. Można się wkurwiać, jasne, starszy odpowie wtedy, że taka już męska natura, ty tego nie zrozumiesz, boś kobietka, a młodszy za oręż weźmie bekę i ironię, bo to nie na serio, wyluzuj, nie spinaj się, nie masz poczucia humoru czy co? Maleńka homospołeczność reprodukuje seksistowskie zachowania – w sytuacji bowiem, gdzie kobiety to prawdziwie rzadki towar, nie potrafi sobie wyobrazić innych relacji; nie ma nawet takiej możliwości, o tę garstkę kobiet trzeba po prostu ostro walczyć, zwłaszcza, gdy wolna miłość i poliamoria, samemu jej realizować raczej nie można, monogamia tfu tfu. Zwykle w rywalizacji się przegrywa, za mało ich, statystycznie szanse są bardzo nikłe, poeta jest więc wiecznie nieszczęśliwie zakochany i smutny, a koledzy mu pieprzą jego wybranki, by za chwilę sami stęsknionym wzrokiem patrzeć, jak koledzy im pieprzą ich wybranki. I takie im wiersze płyną rozrzewnione: nieszczęśliwa miłość, niezaspokojenie, ból. A na maturze temacik: „Czy warto kochać, jeśli miłość może być źródłem cierpienia?”. Na podstawie poematu Mickiewicza Adama.
Błędne koło się toczy – im mocniej wsobnie homospołeczne zachowania, tym częściej poetki i krytyczki wycofują się z życia poetyckiego, nie zgadzając się na skrajne stygmatyzowanie w towarzystwie i – o dziwo, panowie! – nie mając ochoty na tak ustawione uprzywilejowanie w dystrybucji seksu, jakiego łaskawie od waszej chuci dostępują, niezależnie od tego, czy lubią częsty przypadkowy seks czy zupełnie nie. Laski wycofują się więc, rezygnują z poezji całkiem (jak świetna Marta Grundwald, ciekawa Anna Mitranka, krytyczka Anna Marchewka i mnóstwo innych) lub okopują się w pozycjach solistek, gdzieś poza środowiskiem i wspólnotowymi aspiracjami, osobno.
Alternatywa „dajesz się upokarzać albo cię nie ma” naprawdę nie sprzyja rozwojowi dobrej poezji kobiet.
Z tego powodu i antologie, i czasopisma, i krytyczne omówienia, i nagrody, całe to pozornie kolektywne, środowiskowe rozdawnictwo uznania, pomija kobiety. Same sobie winne, mógłby ktoś powiedzieć, same się izolują.
Można nie chodzić w podejrzane miejsca.
Nie ufać nikomu, a szczególnie uważać na tych,
którzy zapewniają o dobrych intencjach, przyjaźni,
a nawet miłości.
Na przykład można też nie wychodzić z domu wcale,
choć wtedy też nie ma pewności, że nie doświadczy
się gwałtu.
Dominika Dymińska, Danke
Tak powstaje poezja kobiet w Polsce.
A gdy się o tym wspomni, nawet nie w krytyce czy analizach życia literackiego, bo boże, jakie to bulwersujące, lecz w poemacie poetyckim, trzeba się bardzo liczyć z tym, że to się nie spodoba.
3.
Dominika Dymińska doczekała się dwóch miażdżących recenzji poematu Danke, czyli nigdy więcej:Krzysztofa Sztafy i Mateusza Dworka. Fakt, że Krzysztof Sztafa miał jakieś tam romantyczne relacje z autorką, co zdemaskowała sama zainteresowana w komentarzu pod jego recenzją w „Kulturze Liberalnej”, tylko dowodzi, jak bardzo samoreprodukujące się jest to środowisko i jaka rola czeka w nim kobietę. Jaś Kapela we wpisie na swoim profilu na Facebooku potwierdza – to mężczyzna decyduje o wydaniu kobiety (często swojej dziewczyny – obecnej, byłej lub przyszłej) i oczekuje wdzięczności: „to przykre, smutne i śmieszne jak opublikujesz byłej dziewczynie dwie książki, a ona i tak będzie cię obrażać w mainstreamowej prasie”.
Zarzuty panów recenzentów są dwa: banalny temat i język. Temat szybko porzucają, może przypomnieli sobie Panią Bovary (choć pewnie nie). Z językiem łatwiej, wiadomo, w literaturze to najboleśniejszy zarzut, nie trzeba go nawet nadmiernie tłumaczyć, więc Sztafa wesoło leci:
[Dymińska] w swojej książce porusza się w nieprawdopodobnie jednowymiarowym, infantylnym rejestrze z pogranicza podręcznikowych (trzecia klasa gimnazjum) pyskówek i esemsowo-czatowych komunikatów. W obliczu tego literackiego potworka jako czytelnik chciałbym napisać SMS-a o treści „pomagam”.
Pamiętamy, gdy krytycy obrażali Dorotę Masłowską za wulgaryzmy i jednowymiarowy, infantylny rejestr z pogranicza podręcznikowych (wtedy nie było gimnazjum) pyskówek i dresiarskiej meliny? Pamiętamy. Dymińska wyręcza więc panów w krytycznopoetyckiej robocie, wysyła im SMS-a o treści „pomagam”:
Tam jest nawet część przepisana z czatu. Fascynuje mnie komunikacja internetowa, to, co w niej jest, a czego nie ma, co w niej ważne, a co nie. To jest kultura komunikacji urywkowej, zsyntetyzowanej, pełnej treści, ale przy opuszczeniu połączeń. I wydaje mi się, że to wycięcie połączeń przełożyło się z komunikacji wirtualnej na realną. Przerzucamy między sobą treści.
Podobnie pisze Anna Kałuża o przechwyceniach języka w najnowszej poezji. Da się zatem skrytykować poemat Dominiki Dymińskiej bez uciekania się do seksistowskich klisz, jak widać. Tymczasem bagatelizowanie problemów i krytyka języka z pozycji jakiejś jedynej i niepodważalnej poetyckiej normy podbija tylko status quo, które krytykuje i językowo przewartościowuje Dymińska. I naprawdę trudno nie widzieć w tym osobistych niesnasek: komentarz poetki akurat pod recenzją Sztafy wydaje się bardzo na miejscu.
Bo też wytykany przez panów recenzentów zły język, na czele z nietrafionym podziałem na wersy, należałoby uzasadnić inaczej niż podając przykład z książki z założeniem „to oczywiste, że to złe”; nie, to nie oczywiste, a w ten sam sposób można krytykować wersyfikację u Sommera, późnego Zadury czy Wróblewskiego (ale panowie poeci mają wyjątkowo mocną pozycję w polu). W konkretnie ustawionym światku poetyckim, z bardzo jasnymi wartościami i sympatiami, krytyka książki Dymińskiej jest w dobrym tonie, właściwie nie trzeba jej popierać argumentami, a w istocie w ogóle czytać – jej obrona to wystawienie się na ostrzał zarzutów o ideologiczność (książka wyszła w Krytyce Politycznej, jest konkretnie zaangażowana, napisała ją poetka spoza imprez stricte poetyckich), brak wyczucia poetyckiego (nie przypomina tomów wydawanych w wydawnictwach poetyckich, blurbów nie napisali poeci, promocja odbywa się poza środowiskiem – więc i uznaniem – poetyckim, poprzednia książka pisarki to powieść), a w efekcie – nie przynależność do poetyckiej wspólnoty, więc nierozumienie jej wartości i reguł (argument „prozy pociętej enterami” to najlepszy na to dowód – jakby łączenie mediów i rejestrów rzeczywiście było czymś u nas nowym, patrz: znów Grzegorz Wróblewski czy rozumienie poezji przez Annę Kałużę). Obydwaj recenzenci przez złośliwości i dowcipkowanie z rzeczy powszechnie w środowisku uchodzącej za przedmiot złośliwości i dowcipkowania podbudowują sobie pozycję bardzo niskim kosztem; generalnie wypada krytykować Dymińską, a kto zrobi to efektowniej, ten ugra więcej, lajki lecą, udostępnienia i ogólna beka trwa. Panów napędza koniunktura.
Problemów z książką Dymińskiej może być milion, dla mnie to przede wszystkim znajdowanie wyjścia z obrzydliwie seksistowskiej sytuacji pola artystycznego (w tym poetyckiego) w tzw. „normalności” („normalny” związek, „normalna” praca, „normalne” hobby, „normalni” znajomi). Ale w tej iście pojebanej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, powiedzenie „Danke, czyli nigdy więcej” to rzeczywiście jedyne wyjście, które pozwala zachować zdrowie psychiczne.
Póki życie poetyckie w Polsce tworzone będzie w przygniatającej większości przez mężczyzn, póty nic się nie zmieni – i nawet bezczelna poetka lesbijka czy bezwzględny parytet niewiele mogą tutaj zdziałać.
Jeśli chcemy rzeczywiście coś ruszyć, jeśli rzeczywiście pragniemy walczyć, trzeba zburzyć całe to samcze wesołe miasteczko, tę ostro zapierdalającą karuzelę dystrybucji uznania, rozwalić nagrody i festiwale, a pieniądze przeznaczyć na konsekwentne finansowanie codziennej pracy poetek i poetów, koniecznie z poważną dyskusją o powszechnym bezwarunkowym dochodzie podstawowym. A potem będzie normalnie, jak chce tego Dymińska. Najnormalniej na świecie, wreszcie.
Na przykład w Polsce,
żeby dostać Nike,
trzeba przede wszystkim skończyć trzydzieści pięć lat
i napisać kilka książek.
Być poważnym pisarzem,
który faktycznie pracuje
i otwarcie nazywa swoje pisanie pracą,
i ma pretensje do świata o to,
że to, na co poświęca czas,
nie stanowi wartości,
za którą ktoś chciałby zapłacić.
Ktokolwiek.
Cokolwiek.
Coś w ogóle.
Należy być:
smutnym
sfrustrowanym
wiecznie najebanym.
(…)
Podobno Polacy nie czytają.
I dobrze robią.
Dominika Dymińska, Danke
Na dziewiętnaście dotychczasowych edycji Nagrody Literackiej Nike laureatami zostało pięcioro poetów. Właściwie pięciu, bo poetek zero.
Podobno Polacy nie czytają poezji. I dobrze robią.
***
Maja Staśko – krytyczka literacka, krytyczka, publicystka, współpracuje z magazynami „Ha!art’”, „Przystań!’”, „eleWator”, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM.
**Dziennik Opinii nr 130/2016 (1280)