Mało komu starcza odwagi, żeby podczas kryzysu solidnie podnieść podatki. Pozostaje więc częściowe finansowanie się długiem publicznym. Tak się jednak składa, że nie jest on już tak tani jak jeszcze niedawno – żyjemy bowiem w zupełnie innej rzeczywistości ekonomicznej niż w czasie pandemii.
Rządy mają nie lada problem. Podczas obecnego kryzysu energetycznego o zaciskaniu pasa chce słyszeć jeszcze mniej osób niż podczas kryzysu strefy euro. Polityka austerity słusznie odeszła do lamusa i nawet prawicowe rządy zamierzają wspierać gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa w przechodzeniu przez energetyczną zawieruchę.
Państwa uruchamiają więc wielkie programy osłonowe, warte czasem – jak w przypadku Niemiec – kilkaset miliardów euro. To wszystko kosztuje, a mało komu starcza odwagi, żeby podczas kryzysu solidnie podnieść podatki. Pozostaje więc częściowe finansowanie się długiem publicznym. Tak się jednak składa, że nie jest on już tak tani jak jeszcze niedawno.
Podczas pandemii państwa mogły pożyczać na zero procent, a i tak znajdowały chętnych na swoje papiery dłużne. Obecnie żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości ekonomicznej. Rentowności obligacji skarbowych idą w górę i nie ma znaczenia, czy mowa jest o rządzonej przez pisowców Polsce, czy przez bidenowskich demokratów Ameryce.
Pandemiczny fundusz po pandemii
W październiku rentowność polskich obligacji 10-letnich skoczyła z 7 do 9 proc., co wywołało tradycyjnie wzmożone reakcje, takie jak przepowiednie o drugiej Grecji lub zbliżającej się wielkimi krokami niewypłacalności naszego kraju.
Gdy komentatorzy wieszczyli już poziom 10 proc., rentowność nagle spadła do ośmiu. Nie zmienia to faktu, że w tym roku mamy do czynienia z ogromną przeceną polskich obligacji. Na początku roku ich rentowność wynosiła około 4 proc. To wszystko przekłada się na koszty obsługi długu publicznego, gdyż podobnych odsetek życzą sobie inwestorzy kupujący polskie papiery nie na rynku wtórnym, tylko bezpośrednio od Ministerstwa Finansów.
czytaj także
27 stycznia MF sprzedawało obligacje 10-letnie z rentownością 4 proc. za cenę minimalną 813 złotych (ich wartość nominalna to tysiąc złotych). 20 października dokładnie te same obligacje MF sprzedało już z rentownością 8,5 proc., za cenę minimalną ledwie 570,50 zł. W ciągu dziewięciu miesięcy polskie papiery dłużne stały się więc zdecydowanie mniej atrakcyjnym towarem. Obecnie trzeba naprawdę sporo zapłacić, żeby je komuś wcisnąć.
Polskie obligacje nie są jednak wyjątkiem. Niemal bliźniacza sytuacja występuje w przypadku wszystkich obligacji rządowych, chociaż na różnych poziomach rentowności. Rentowność czeskich obligacji 10-letnich wzrosła od początku roku z ponad 3 do niecałych 6 proc., wzrosły więc podobnie do polskich. Różnica nie powinna zaskakiwać, gdyż Czesi od lat mogli pożyczać pieniądze znacznie taniej – mają stabilniejszą walutę, poza tym są wyraźnie zamożniejsi i nie toczą jałowych sporów z Brukselą.
Rentowność obligacji Węgier, które są na niemal dokładnie tym samym poziomie rozwoju co Polska, wzrosła od początku roku z 4,5 do ponad 10 proc., a w pewnym momencie sięgnęła nawet 11 proc. Ponad dwukrotnie wzrosła także rentowność obligacji amerykańskich. Na początku roku niemieckie papiery dłużne miały ujemne oprocentowanie, a obecnie już ponad dwuprocentowe.
Rentowność włoskich obligacji wzrosła prawie pięciokrotnie, chociaż Europejski Bank Centralny wciąż skupuje je z rynku wtórnego, co powinno rentowność obniżać. Poza tym EBC najpóźniej zaczął podnosić stopy ze wszystkich czołowych banków centralnych świata – właśnie po to, żeby uchronić państwa południa Europy od wzrostu kosztu obsługi ich gigantycznego długu. Jak widać, z rezultatem takim sobie.
W Polsce rząd już w czasie pandemii wyprowadził sporą część długu publicznego poza budżet, do różnych agend rządowych, takich jak Polski Fundusz Rozwoju czy Bank Gospodarstwa Krajowego. Najprawdopodobniej po to, żeby się nie przejmować ustawowym i konstytucyjnym limitem zadłużenia.
Wprowadza to zamieszanie do polskich finansów publicznych, w wyniku czego są one mniej przejrzyste. Warto jednak pamiętać, że dla UE raportujemy całość długu i dane Eurostatu biorą pod uwagę także tę wyprowadzoną poza budżet część.
Komisarze europejscy nam mówili: nawet Węgrzy zachowują się rozsądniej od Kaczyńskiego
czytaj także
Tak czy inaczej, obecnie sporo długu publicznego emituje nie tylko MF, ale też BGK w ramach różnych funduszy. We wrześniu BGK emitowało obligacje w ramach… Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Ten fundusz wciąż istnieje, ponieważ z niego pokrywane są między innymi wydatki na pomoc uchodźcom. Rentowność sprzedanych obligacji wynosiła ok. 7 proc.
Pożyczanie w euro tanie, ale ryzykowne
Niestety w październiku nawet takiego wyniku nie udało się osiągnąć. 24 października BGK zamierzał przeprowadzić przetarg na obligacje zarówno funduszu covidowego, jak i niedawno powstałego Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych, z którego pochodzić mają środki na wzmożone zakupy polskiej armii – na przykład hurtowe zakupy w Korei Południowej.
Problem w tym, że przetarg został odwołany. W lakonicznym komunikacie BGK nie ma słowa o powodach tej decyzji, ale można się ich domyślać: albo zabrakło chętnych na papiery dłużne mające wspierać naszą armię, albo warunki, których oczekiwali inwestorzy, były nie do przyjęcia.
Mamy więc do czynienia z sytuacją, której dawno nad Wisłą nie widziano. Musimy się mierzyć z brakiem popytu na polski dług publiczny, choć jeszcze niedawno polskie obligacje schodziły na pniu. A taka sytuacja rodzi niebagatelne konsekwencje.
Po pierwsze, może skłonić polski rząd do zadłużania się w walutach obcych, szczególnie w euro. Dzięki temu rząd mógłby pożyczać pieniądze na znacznie niższy procent – stopy procentowe w strefie euro są obecnie trzykrotnie niższe niż w Polsce, poza tym europejska waluta cieszy się bez porównania większym zaufaniem, więc wiąże się z nią niższa premia za ryzyko. Zresztą już 31 października BGK zamierza wyemitować papiery dłużne na pokrycie funduszu covidowego o wartości 200 mln euro, czyli miliarda złotych.
Pożyczanie w euro zapewnić może krótkotrwały oddech dzięki niższemu oprocentowaniu, problem w tym, że na dłuższą metę uzależnia nas od kursu obcej waluty. A to jest zwyczajnie ryzykowne, o czym przekonali się już frankowicze.
W ostatnich latach rząd słusznie ograniczał udział walut obcych w polskim długu publicznym. W zeszłym roku obligacje denominowane w euro stanowiły tylko jedną piątą polskiego długu publicznego – w Rumunii dla porównania aż połowę, a w Bułgarii trzy czwarte. Źle się stanie, jeśli z powodu braku popytu na polski dług w złotych nasze zadłużenie w euro znów zacznie rosnąć. Poza tym mogą się pojawić przejściowe problemy z płynnością. A to już byłaby sytuacja bardzo niebezpieczna.
czytaj także
Według słów ministry Magdaleny Rzeczkowskiej z wywiadu dla 300gospodarki tegoroczne potrzeby pożyczkowe budżetu już zostały sfinansowane. Jeszcze w tym roku ma ruszyć prefinansowanie przyszłorocznych potrzeb pożyczkowych. Jednak są one bardzo wysokie – mają sięgnąć 261 mld złotych. I to bez uwzględnienia przedłużenia tarczy antyinflacyjnej na przyszły rok, co jest bardzo prawdopodobne, bo trudno sobie wyobrazić, żeby rządzący dopuścili wystrzał inflacji w styczniu, mając na uwadze przyszłoroczne wybory.
Najdroższa reforma w historii
Dlaczego w ogóle obligacje rządowe na całym świecie znalazły się pod tak wielką presją?
Główną przyczyną są rosnące stopy procentowe. Podnoszone są one przez większość banków centralnych państw rozwiniętych i gospodarek wschodzących. Według analizy Peterson Institute for International Economics wśród tych pierwszych prym wiodą Anglosasi – szczególnie Kanadyjczycy i Amerykanie. W gospodarkach wschodzących zdecydowanie najbardziej jastrzębią postawę przyjął bank centralny Węgier, ale polski NBP też znajduje się w czołówce.
Podnoszenie stóp procentowych prowadzi między innymi do wzrostu oprocentowania lokat. W Polsce pojawiły się już lokaty na 8 procent dla nowych środków, a normą są lokaty na 7 proc. lub więcej. Oszczędzający wycofują więc pieniądze z obligacji i lokują je na depozytach, które mogą zapewnić większy zysk. Rentowność obligacji musi dogonić rosnące oprocentowanie lokat, jeśli rządowe papiery dłużne nadal mają przyciągać inwestorów.
Na polskich obligacjach ciąży dodatkowo spór z Brukselą. Brak pieniędzy z KPO oraz pogłoski o potencjalnym, chociaż wciąż bardzo mało prawdopodobnym, odebraniu części pieniędzy z Funduszu Spójności osłabiają wiarygodność Polski.
W ten sposób za reformę sprawiedliwości autorstwa Zbigniewa Ziobry płacimy podwójnie – nie tylko nie dostaliśmy pieniędzy z Funduszu Odbudowy, ale musimy też płacić więcej za obsługę długu publicznego. W wyniku reformy, która nie tylko nie naprawiła wymiaru sprawiedliwości, ale go jeszcze bardziej zepsuła, już straciliśmy miliardy złotych, a kolejne niebawem stracimy. To bez wątpienia najdroższa i najmniej udana reforma w historii naszego kraju.
Fundusze UE zamrożone. Jeśli PiS włączy tryb „polexit”, opozycja musi być gotowa
czytaj także
Tak czy inaczej, epoka taniego długu publicznego się skończyła. Trudno sobie wyobrazić, by w najbliższych dwóch latach stopy procentowe wróciły w okolice 1–2 proc. Inflacja powyżej celu NBP będzie się utrzymywać zapewne jeszcze w 2024 roku. A to wymaga zupełnie innej polityki budżetowej.
W ostatnich latach rząd finansował ekspansję socjalną uszczelnieniem systemu podatkowego, wzrostem gospodarczym i dosyć tanim długiem publicznym. W nadchodzących latach wzrost może być mizerny, za to zadłużanie się bardzo drogie. Pozostaje więc jedno rozwiązanie – sensowne podwyższenie podatków, najlepiej tych dochodowych.