Nikt z czołowych polityków Lewicy nie kwapi się do starcia z Rafałem Trzaskowskim. Lewica, poza jedną czwartą PO, była właściwie jedyną grupą w Polsce kibicującą w prawyborach Sikorskiemu, na którego tle mogłaby się przynajmniej pięknie różnić.
Pierwszy tom biografii Aleksandra Kwaśniewskiego kończy się jego zwycięstwem w wyborach prezydenckich w 1995 roku, ale podczas rozmowy z autorem książki, Michałem Sutowskim, wyszliśmy na chwilę poza te ramy. Zapytałem, czy lider SLD, idąc do Pałacu Prezydenckiego, zostawił jakieś zaplecze w partii – swoich ludzi, możliwości wpływania na politykę rządu i ewentualny powrót po zakończeniu kadencji (lub dwóch).
Lewica nie musi się martwić końcem Zandberga. Lepszy ferment niż dogorywanie
czytaj także
Jako prezydent aż do czasu ustanowienia konstytucji Kwaśniewski korzystał z rozszerzających uprawnienia głowy państwa „osiągnięć” duetu Wałęsa-Falandysz, przekazujących prezydentowi uprawnienia do mianowania ministrów w resortach siłowych, na dodatek mogąc liczyć na ich cotygodniowe wizyty w pałacu. Michał zwrócił jednak uwagę, że w 1997 roku Kwaśniewski zrobił coś, co trudno wytłumaczyć – i o czym więcej dowiemy się z drugiego tomu.
Oto po przegranych wyborach, w których SLD otrzymało 27,1 proc. głosów, ustępując AWS (33,83 proc.), Kwaśniewski zaczął domagać się od partii rozliczenia kierownictwa za porażkę – która, jak by nie patrzeć, nie była dla postkomunistów dewastującą klęską. Tym samym sprzyjającego Kwaśniewskiemu Józefa Oleksego zastąpił jego główny partyjny konkurent od początku lat 90., Leszek Miller, mający już gotowy plan na zwinięcie sztandaru SdRP i stworzenie z ówczesnego sojuszu wielu środowisk nowoczesnej partii z silnym kierownictwem – co stało się w 1999 roku.
W dalszej perspektywie decyzja o tych powyborczych rozliczeniach kosztowała Kwaśniewskiego utratę wpływów w partii, „szorstką przyjaźń” między prezydentem i rządem, a w pewnym stopniu też faktycznie zakończenie politycznej kariery tuż po prezydenturze.
Partyjne bezhołowie nie jest możliwe
Dlaczego przywołuję tę historię w komentarzu do decyzji podjętych przez partie lewicowe w ostatnich tygodniach 2024 roku? Kilka dni temu Razem wybrało dwoje nowych przewodniczących – obok faktycznie nowej dla ogółu społeczeństwa Aleksandry Owcy ten honor przypadł Adrianowi Zandbergowi, który poprowadził partię do trzech wyborczych porażek z rzędu.
czytaj także
To jeszcze nie koniec świata, powiecie. Robert Krasowski w Kluczu do Kaczyńskiego pisze, że to Jarosław Kaczyński między 2007 a 2015 rokiem był fenomenem na skalę światową, jeśli chodzi o liczbę przegranych wyborów bez utraty kontroli nad partią. Dlaczego więc Zandberg, pełniący funkcję przewodniczącego zaledwie od 2022 roku, miałby oddać władzę i jak Kwaśniewski rozbić się o ambicje własnych struktur?
Bo też do 2022 roku Razem uprawiało politykę tak inną i tak demokratyczną, że partią kolegialnie rządził Zarząd Krajowy, pozwalający liderom i liderkom ugrupowania na wyjeżdżanie na białym koniu z każdej wyborczej pożogi. Zdecentralizowane, płaskie struktury mogą mieć swoje zalety, ale w tym przypadku to ewidentnie nie działało. Bo też skoro nie ma szefa – nie ma winnych poronionej strategii.
Okazało się, że na dłuższą metę aż tak inna polityka nie jest możliwa i dwa lata temu ster nad partią objęli Zandberg oraz Magdalena Biejat – jak sugerują ostatnie dni, prawdopodobni konkurenci w nadchodzących wyborach prezydenckich. Choć oboje mają bezdyskusyjne zalety, to trudno nie uznać takiego scenariusza za zapowiedź dalszej autodestrukcji partii uchodzącej przez lata za prawdziwie lewicowy głos w twoim Sejmie.
Propozycja nie do odrzucenia
Wiadomość o tym, że to właśnie Biejat zostanie kandydatką Lewicy, przekazali w środę autorzy Nasłuchu, podcastu Polityki Insight. Choć rzecznik partii, Łukasz Michnik, szybko ją zdementował, to wiele świadczy o tym, że nie jest wyssana z palca.
Po pierwsze, nikt z czołowych polityków Lewicy nie kwapi się do starcia z Rafałem Trzaskowskim. Lewica, poza jedną czwartą PO, była właściwie jedyną grupą w Polsce kibicującą w prawyborach Sikorskiemu, na którego tle mogłaby się przynajmniej pięknie różnić.
czytaj także
Trzaskowski, rozmodlony jak każdy polski centrysta i chodzący na paluszkach, żeby nie obrazić wrażliwości gospodarczych liberałów i rozpolitykowanych dewotów, od dawna konsumuje lewicowy elektorat dzięki nie wiadomo właściwie czemu, ale przez cztery lata politykom faktycznie lewicowym nie udało się znaleźć sposobu na pokazanie luk w progresywnym wizerunku prezydenta Warszawy.
Zapewne dlatego z wyścigu zrezygnowała Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, której wynik w okolicach 10 proc. (pozwólmy sobie na popuszczenie wodzy fantazji i odrobinę nikczemnego optymizmu) mógłby pomóc w wybiciu się na niezależność w Lewicy. Mimo że nigdy nie należała do Stowarzyszenia Ordynacka, udało jej się wyrwać istotne dla własnego obozu ministerstwo w rządzie PO-TD-Lewica i na honorowe porażki nie ma ochoty – choć przekonanie, że w najbliższej dekadzie pojawi się lepsza szansa na zawalczenie o większą podmiotowość (albo i sprawczość), może być nieco na wyrost.
czytaj także
W takiej sytuacji Biejat nie mogła odmówić rejterującym kolegom i koleżankom. Po rozłamie w Razem i zbliżeniu odchodzących polityczek do koalicyjnej Lewicy to też dla niej szansa na kampanię wspartą solidnymi pieniędzmi (podczas gdy Razem zaczyna wyścig nie tyle o fotel prezydencki, ile o zebranie 100 tys. podpisów umożliwiających start jej kandydatowi). A w rezultacie – większą rozpoznawalność, bo pod tym względem miesiąc temu wraz z Pauliną Matysiak znalazła się na szarym końcu sondażu prezydenckiego dla CBOS, ustępując tylko… Karolowi Nawrockiemu.
Nawiasem mówiąc, trudno było traktować poważnie pojawiające się w mediach domysły o możliwej kandydaturze Łukasza Litewki. Jasne, dostęp do stałego łącza internetowego wyrządził polskiej lewicy w ostatnich 20 latach wiele szkód, ale tyle to nie.
Siostrobójcza walka liderów
Zandberg po partyjnej reelekcji też raczej nie podkuli ogona, a Razem nie może po prostu skapitulować – musi pokazać siłę struktur, zebrać podpisy i ruszyć do siostrobójczej walki o kilkaset tysięcy głosów podzielonej bazy Razem.
Jeśli Nowa Lewica zebrała w wyborach parlamentarnych 8 proc. głosów, to teraz według optymistycznego scenariusza wyniki Zandberga i Biejat mogłyby zacumować w okolicach 3–4 proc. Oczywiście nie biorąc pod uwagę bardzo prawdopodobnej opcji, że wybór między tą dwójką będzie zbyt trudny dla ideowego aktywu, który już w pierwszej turze przerzuci głos na, niech już będzie, nieprawicowego Trzaskowskiego. I trzeba mieć tylko nadzieję, że do tej puli nie dojdzie już żadna lewicowa kandydatura.
czytaj także
W efekcie wybory prezydenckie mogą okazać się łabędzim śpiewem dla obu frakcji podzielonego kilka tygodni temu Razem, wyniszczających się wzajemnie w walce o pietruszkę, a wobec ewentualnej wygranej Trzaskowskiego niemal skazanych na całkowitą marginalizację w niedalekiej przyszłości. Na szczęście kolejne wybory przewodniczących partii dopiero w 2026 roku i żaden silny lewicowy polityk nie może nakazać przewodniczącym partii rezygnacji z funkcji, jak zrobił to w 1997 roku Kwaśniewski. Adrian Zandberg może więc spać spokojnie.