Markiewka: Dlaczego ludzie głosują źle?

Założenie, że ludzie z grubsza wiedzą, co politycy robią, i na tej podstawie podejmują decyzje, w odniesieniu do znacznej części wyborców jest mocno wątpliwe.
Ilustracja: Dall-e

Po całej tej cyfrowej rewolucji – internecie, smartfonach, platformach społecznościowych – nadal daleko nam do oświeceniowej utopii, w której dobrze poinformowani obywatele aktywnie uczestniczą w procesie podejmowania decyzji politycznych. Ale właściwie dlaczego?

Co najmniej od wygranej Donalda Trumpa w 2016 roku wielu ludzi zadaje sobie proste pytanie: dlaczego wyborcy – szczególnie ci ubożsi – głosują na polityków tak zwanej populistycznej prawicy?

Zasadniczo mamy dwie popularne odpowiedzi. Pierwsza mówi, że niektórym wyborcom po prostu odpowiada ta część poglądów prawicy, którą inni uważają za szczególnie odrażającą: atakowanie mniejszości, szczucie na migrantów, odmawianie przeciwnikom patriotyzmu i przynależności do wspólnoty narodowej.

A co, jeśli Polki i Polacy głosowali świadomie?

Zapewne jest w tym część prawdy – wystarczy spojrzeć na sondaże. W Polsce wciąż wiele osób nie akceptuje nawet związków partnerskich dla mniejszości, nie wspominając już o rosnącej niechęci wobec migrantów.

Drugie wyjaśnienie sprowadza się do tezy, że głos na polityków takich jak Trump, Kaczyński, Mentzen czy Farage to tak naprawdę głos przeciwko elitom. Niedotrzymane obietnice polityków, rosnące nierówności społeczne i zapaść usług publicznych sprawiły, że wyborcy stracili zaufanie do państwa i dotychczasowych partii głównego nurtu. Są więc gotowi głosować na prawicę „antysystemową” – antysystemową jedynie z nazwy, bo w rzeczywistości większość tych polityków jest integralną częścią systemu.

To wyjaśnienie wydaje się jeszcze trafniejsze niż poprzednie. Mamy choćby szereg badań ekonomistów i politologów wskazujących, że nierówności społeczne rzeczywiście napędzają popularność skrajnej prawicy.

Nierówności po polsku: Liczby już znamy, teraz przemówmy do wyobraźni

Oba te wytłumaczenia zakładają jednak, że istnieje w miarę sprawny przepływ informacji między tym, co politycy mówią i robią, a tym, co wiedzą o tym wyborcy. Że ludzie mniej więcej orientują się, kto za co odpowiada – i na tej podstawie decydują, czy go popierają, czy się na niego złoszczą.

To założenie, przynajmniej w odniesieniu do części wyborców, jest wątpliwe.

Nie chodzi mi tylko o dezinformację, choć to ona najczęściej przywoływana jest jako symbol problemów z systemem informacyjnym. Jasne, dezinformacja to poważny problem. Ale stanowi jedynie część szerszego zjawiska: ogólnego zaburzenia przepływu informacji w społeczeństwie.

Zdrowy rozsądek mami nam w głowach

Weźmy mój ulubiony przykład: badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego, z których wynika, że Polacy mają blade pojęcie o strukturze wydatków państwowych. Trzykrotnie zawyżają koszty administracji, a jednocześnie nie doceniają skali innych wydatków, głównie na renty i emerytury.

Nie wynika to z tego, że ktoś celowo wprowadził ich w tej sprawie w błąd – to nie efekt jakiejś akcji dezinformacyjnej ze strony określonej partii czy organizacji. Problem jest głębszy i ma dwa poziomy.

Po pierwsze, brakuje pozytywnej infrastruktury informacyjnej. Jeśli ktoś chciałby sprawdzić na stronach rządowych, jak wygląda struktura budżetu, to… powodzenia. Nie istnieje prosty, przyjazny sposób dotarcia do tych danych – nie mówiąc już o znalezieniu ich w formie przejrzystych, atrakcyjnych graficznie zestawień. Media też rzadko o tym informują, najczęściej temat pojawia się właśnie przy okazji wspomnianych badań PIE.

Po drugie, skoro brakuje rzetelnych źródeł informacji, większość ludzi opiera się na intuicjach – tak zwanym zdrowym rozsądku. A ten zdrowy rozsądek to w rzeczywistości zbiór mitów powtarzanych przez całą historię III RP: że państwo jest rozrośnięte, urzędnicy są leniwi, podatki nas gniotą, a wydatki trzeba ciąć. Te przekonania były promowane przez polityków różnych opcji i przez większość mediów. Na tym opiera się dziś potoczna wiedza ekonomiczna. Ludzie zakładają więc, że państwo wydaje ogromne sumy na administrację i że to właśnie tam można znaleźć największe oszczędności.

Samo nastawienie się na walkę z dezinformacją nie rozwiąże tego rodzaju problemów z przepływem informacji w społeczeństwie.

Polityka? Nie interesuję się

Gdy mówimy o wygranej Trumpa, nie sposób pominąć faktu, że miał ogromną przewagę wśród wyborców, którzy nie śledzą na co dzień informacji politycznych – ani w mediach tradycyjnych, ani w internecie. Według jednego z sondaży przedwyborczych miał w tej grupie 53 proc. poparcia, a Biden ledwie 27 proc. Żadna inna grupa wyborców – sprawdzano także ludzi czerpiących wiedzę z YouTube’a, z mediów społecznościowych, ze stron internetowych, z telewizji kablowych, z telewizji ogólnokrajowych i z gazet – nie sprzyjała Trumpowi aż tak bardzo.

Amerykański publicysta Ezra Klein lubi powtarzać, że główna linia podziału w amerykańskiej polityce nie przebiega między demokratami a republikanami, lecz między tymi, którzy na co dzień interesują się polityką, a tymi, którzy nie interesują się nią wcale. Ci pierwsi nie doceniają, jak wielu jest tych drugich – i jak mało oni wiedzą o sprawach, które dla osób zaangażowanych politycznie wydają się oczywiste.

Rzeczywiście, amerykańska polityka to dobry przykład. W USA przeprowadza się więcej badań opinii niż w Polsce, więc łatwiej pokazać tam skalę problemu z obiegiem informacji. Sondaż Pew Research Center z 2023 roku wykazał, że aż 37 proc. Amerykanów nie potrafił poprawnie wskazać, która partia ma większość w Senacie. Jeszcze więcej osób nie wiedziało, kto kontroluje Izbę Reprezentantów.

Centrum nie idzie na kompromis. O ideologii „zdrowego rozsądku”

Albo weźmy „Inflation Reduction Act” — największy w historii USA pakiet inwestycji klimatycznych, przyjęty za prezydentury Joe Bidena. Niedługo po jego uchwaleniu stacja CBS zleciła sondaż, który sprawdzał, ilu Amerykanów słyszało o działaniach klimatycznych prezydenta. Okazało się, że nawet wśród tych wyborców, dla których kwestia klimatu jest priorytetowa, aż połowa nie miała większego pojęcia o tym, co prezydent zrobił (lub czego nie zrobił) w tej sprawie.

Oczywiście nie pomogła tu nazwa ustawy – „o redukcji inflacji”. Demokraci potrzebowali głosu konserwatywnego senatora Joe Manchina, który nie był specjalnie zainteresowany ratowaniem klimatu – ale za to bardzo interesowała go inflacja. Wprowadzono więc do ustawy kilka rozwiązań antyinflacyjnych i zmieniono jej nazwę tak, by senator był zadowolony.

To przykład kolejnego problemu z przepływem informacji – obecnego też w Polsce. Nieprzejrzystość procesu legislacyjnego sprawia, że większość obywateli nie rozumie, kto podejmuje decyzje i jakie będą ich konsekwencje.

Amerykanie są prawdziwymi mistrzami komplikowania polityki, to prawda. Wprowadzili na przykład tyle ograniczeń władzy prezydenta – wbrew stereotypowi, jakoby był to „najpotężniejszy człowiek na świecie” – że jednym z niewielu sposobów na wprowadzenie dużej reformy jest przyjmowana raz na dwa lata ustawa budżetowa. Do jej przeprowadzania wystarczy zwykła większość, więc wszyscy prezydenci wpisują najważniejsze punkty swojej agendy właśnie do niej.

Efektem jest dezorientacja u wyborców, którzy nie rozumieją, dlaczego w jednej ustawie są zapisy o klimacie, inflacji i jeszcze sztucznej inteligencji (w tym roku republikanie chcą w ustawie budżetowej obniżyć podatki, obciąć wydatki na ochronę zdrowia i… zakazać poszczególnym stanom regulowania sektora sztucznej inteligencji przez 10 lat).

Pod tym względem Polska ma sensowniejszy model: zazwyczaj wystarczy zwykła większość w Sejmie, a nawet jeśli prezydent ustawę zawetuje, procedura odrzucenia weta również jest przejrzysta.

Niemniej powinniśmy wyciągnąć z amerykańskich doświadczeń jedną ważną lekcję: ludzie na co dzień nie śledzą informacji politycznych. Nie orientują się w zawiłościach negocjacji ani procedur podejmowania decyzji. Ktoś, kto na co dzień interesuje się tymi sprawami, nie powinien zakładać, że reszta społeczeństwa ma podobną wiedzę o tym, co dobrego lub złego robią politycy czy partie.

Edukacja? Nie rozśmieszajcie mnie

Dopiero gdy uświadomimy sobie, jak głęboko sięgają problemy związane z brakiem rzetelnej informacji w społeczeństwie, będziemy mogli na poważnie zacząć coś z tym robić.

Na przykład szybko zdamy sobie sprawę, że najczęściej proponowane rozwiązanie – „potrzebujemy więcej edukacji” – ma w tym przypadku ograniczoną skuteczność. Bo na czym miałaby polegać ta edukacja w kwestii struktury wydatków budżetowych? Przecież budżet państwa się zmienia. To, czego nauczyliśmy się 15 lat temu w szkole, dziś może być zupełnie nieaktualne.

Nie chodzi więc o edukację, lecz o stworzenie infrastruktury rzetelnych i dostępnych informacji. Naturalnym kandydatem do takiej roli byłyby media publiczne — ale wszyscy wiemy, jak wygląda ich stan. Za rządów PiS były fatalne, dziś są po prostu słabe.

Państwo powinno nam mówić, co robi

Doskonale pokazała to ostatnia kampania wyborcza. Koalicja Obywatelska nie potrafiła oprzeć się pokusie wykorzystania mediów publicznych do – nazwijmy to wprost – propagandy na rzecz swojego kandydata. W tę pustą przestrzeń wkroczył Kanał Zero Krzysztofa Stanowskiego. Jasne, ten kanał również nie jest przykładem rzetelności ani bezstronności. Jednak do pewnego stopnia jego popularność wynika właśnie ze słabości mediów publicznych.

Bo niektóre rzeczy, które robi ten kanał – jak kilkugodzinne rozmowy ze wszystkimi kandydatami – powinny robić media publiczne. Tyle że profesjonalnie: dobrze przygotowane wywiady prowadzone przez kompetentnych dziennikarzy, udostępniane online.

To tylko mały przykład, ale dobrze pokazuje, jak łatwo przegapiamy okazje, by choć trochę poprawić naszą infrastrukturę informacyjną.

Dokładnie ten sam zarzut można postawić wobec rządowych stron internetowych. Nie robi się nic poważnego, aby obywatele mogli łatwo i szybko znaleźć podstawowe informacje, choćby na temat tego, na co dokładnie idą pieniądze z ich podatków, albo ile procent naszych składek naprawdę „przejada” ZUS.

Dużo do poprawy

Trzeba to powiedzieć jasno: po całej tej cyfrowej rewolucji – internecie, smartfonach, platformach społecznościowych – nadal jesteśmy bardzo, ale to bardzo daleko od oświeceniowej utopii, w której dobrze poinformowani obywatele aktywnie uczestniczą w procesie podejmowania decyzji politycznych.

Można oczywiście zrzucać winę na ludzi – że są bierni, że polityka ich nie interesuje, że łatwo poddają się dezinformacji, a tej utopii nigdy w pełni nie da się zrealizować. Ale można też zadać sobie pytanie: co my jako społeczeństwo zrobiliśmy źle?

Wybory wygrywa się na Kanale Zero. A Trzaskowski posłał tam Giertycha

Dziecinny zachwyt nad korporacyjnymi mediami społecznościowymi. Bezrefleksyjne powtarzanie fraz typu „trzeba edukować”. Pogodzenie się z tym, że media publiczne są łupem partyjnym. Brak nacisku na przejrzystość procedur politycznych. Media powtarzające głupawe frazesy o „rozdmuchanym państwie”.

To tylko kilka przykładów rzeczy, które nie wynikają z żadnej historycznej konieczności, ale są konsekwencją konkretnych decyzji – zwłaszcza decyzji tych, którzy mieli w tej sprawie najwięcej do powiedzenia: polityków, szefów największych mediów i ich sponsorów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij