PiS nie rozumie natury protestów, bo zawekował się demograficznie w podobny sposób, w jaki jego poprzednicy z PO zawekowali się geograficznie w swojej bańce informacyjnej. Z pokoleniem, które w większości chce cię tylko „jebać”, nie da się po prostu dyskutować. Można przed nim tylko uciekać.
Jedną z bardziej absurdalnych, a mniej zauważonych reakcji prawicy na ogólnopolskie protesty przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego była wypowiedź posłanki PiS Anny Milczanowskiej, która padła podczas wtorkowych obrad Sejmu. Milczanowska spróbowała uspokoić zarówno nastroje na ulicach, jak i jasno wyrażany na sali sejmowej sprzeciw członkiń klubu Lewicy, przypominając, że „mamy przecież rok Jana Pawła II”, ustanowiony na początku roku uchwałą Sejmu.
Można ze słów posłanki Milczanowskiej się śmiać i tym chętniej pójść protestować pod kościoły, ale zatrzymajmy się na chwilę. Polityczka wypowiada takie słowa nie w radiomaryjnych Rozmowach niedokończonych, ale w Sejmie, w imieniu całego klubu partii rządzącej, w obliczu poważnego kryzysu wizerunkowego władzy (także wśród własnych wyborców, którzy zaostrzenia przepisów aborcyjnych nigdy nie chcieli). Jak bardzo trzeba nie rozumieć natury społecznego sprzeciwu, który właśnie wybuchł, żeby autorytet Jana Pawła II traktować jako argument go potencjalnie uspokajający? Przez lata myśleliśmy, że podtrzymywaniu pewnego sakralno-tradycjonalistycznego mitu o porządku społecznym Polski jest przede wszystkim cynizm, ale być może jest tam więcej pogłębiającej się coraz bardziej ignorancji.
Obserwuję kult JPII i nie mogę się powstrzymać, żeby trochę w nim nie uczestniczyć
czytaj także
PiS nie rozumie natury protestów, bo zawekował się demograficznie w podobny sposób, w jaki jego poprzednicy z PO zawekowali się geograficznie w swojej bańce informacyjnej. Tak samo, jak PO nie rozumiało, że mieszczańska estetyka społeczeństwa obywatelskiego i bliskie jej tematy nie trafiają na prowincję, tak PiS nie zrozumiał, że z katolicko-narodowego panteonu autorytetów, wartości, punktów sporu, symboli może wyciskać wszystkie soki na poziomie instytucji trafiających do „boomerów” i czterdziesto- oraz pięćdziesięciolatków ostatniego pokolenia czynnej Solidarności, ale za nic nie skapują one na grzeszne głowy młodszych pokoleń.
czytaj także
Konserwatywne elity zamotały się w fantazji o młodzieży kultywującej „żołnierzy wyklętych”, Inkę, Pileckiego, formacjach „straży kibicowskiej”, gotowej w każdej chwili zmobilizować się spod trzepaków w obronie polskich kobiet przed „imigranckim najeźdźcą”, i są przekonane, że malująca na ścianach ministerstw i kościołów napisy „jebać PiS” młodzież to głośna anomalia systemu, której wystarczy wypuścić ten sam zużyty bestiariusz autorytetów: papieża, Wyszyńskiego, Lecha Kaczyńskiego. Kto by pomyślał jednak, że dzisiejsi nasto- czy dwudziestolatkowie nie chłoną hierarchii kultury, którą wyznacza lista bestsellerów w okienkach Poczty Polskiej?
Prawica lubi ostatnio termin silent majority, milczącej większości, która na destabilizujące jazgotanie tęskniących za władzą liberalnych elit i skrajnych środowisk co najwyżej zgrzyta w zaciszu domowym zębami, ale jak będzie trzeba, to ubierze koszulki Red is Bad i postawi straże przed każdą plebanią.
Jacek Karnowski na portalu wPolityce jeszcze wyraża nadzieję na „marsz miliona za życiem” po zakończeniu pandemii, ale już Piotr Semka pyta się na Twitterze przytomnie: „gdzie te tłumy z Lednicy?”. Panie redaktorze, tłumy katolickiej młodzieży może i w Lednicy się pojawiły, ale tak naprawdę nigdy na dobre (w sensie politycznym, światopoglądowo-społecznym) nie istniały. Źródło: sam jako nastolatek w Lednicy byłem i to nie raz. Co w Lednicy było, w Polsce już nie zostało.
Teraz, kiedy na ulice wyszła „milcząca większość” (przynajmniej ta z miast: ale już nie są to wyłącznie miasta duże) młodszej lub starszej młodzieży, okazało się, że wygląda ona jak motłoch z najgorszych koszmarów prawicowych liderów, którzy myśleli, że po 2015 ustanowili w Polsce nie tylko rząd, ale i rząd dusz. Pokolenie JP2 nie zauważyło, że wyrosło pod nim (także już częściowo przez nie samo wychowane) pokolenie .JPG.
To pokolenie, które ma gdzieś nie tylko konserwatywno-kościelny panteon wartości, bo wychowały je internet, memy, Netflix, k-pop i influencerzy. To pokolenie, które nie czuje się w jakikolwiek sposób zobowiązane do przestrzegania konwenansów życia społecznego i jakichś estetycznych reguł, które miałyby wyznaczać sposób, w jaki mogą wyrażać własną opinię. Większość swojego życia spędzili całkowicie zanurzeni w anglocentryczną przestrzeń informacyjną, strumień treści kulturowych, który pokazywał im, że to, co dla konserwatywnej prawicy i tradycjonalistycznych dziadków oraz rodziców jest bolszewicką egzotyką (czyli np. prawo do aborcji), dla śledzonych przez nich youtuberów, tiktokerów czy bohaterów seriali jest świętym standardem. Co więcej, standardem, którego należy się domagać i który można afirmować.
czytaj także
Jeśli czegoś lepiej może nauczyć wychowanie we współczesnej przestrzeni mediów społecznościowych, czego nigdy nie mogła nauczyć nas szkoła czy rodzice, to jest to wkodowanie braku obowiązku do usprawiedliwiania się z czegokolwiek, co dotyczy tylko naszych wyborów i naszej tożsamości, a nie życia innych: bez względu na to, czy jest to wygląd, orientacja seksualna, identyfikacja subkulturowa czy – a jakże – korzystanie z uniwersalnie uznanych praw człowieka. To procesy nie do zatrzymania, bo odpowiada za nie zglobalizowany kapitalizm 2.0 i chyba akurat wyjątkowo, jako dalej podlegający peryferyjnemu prawodawstwu Polacy, powinniśmy być za niego dziś wdzięczni.
Stąd zresztą szok termiczny rządzącej prawicy, która zobaczyła, do jakiego stopnia – do którego nie była wcześniej przyzwyczajona – błyskawicznie podniosła się temperatura gniewu na protestach. Politycy, kapłani i publicyści, których młodość przypadała często jeszcze na lata 60., doznali dysonansu kulturowego po konfrontacji z dzisiejszą młodzieżą. W obecnych okolicznościach ta młodzież nie waha się krzyknąć „wypierdalać!”, pomazać pomnik papieża, zamówić kilka ton węgla do domu Kai Godek, tańczyć do wulgarnych antypisowskich coverów hitów swojego dzieciństwa (a więc połowy poprzedniej dekady, dla tych jeszcze nieczujących się wystarczająco na tych protestach staro). Robi to w obronie prawa do aborcji. I ten kulturowy dysonans jest być może najciekawszy i najbardziej znaczący dla dalszych długofalowych zmian społecznych w kraju.
Po wyjściu na ulicę w ostatnim tygodniu możemy zobaczyć hasła z memów, wulgaryzmy jak z twitterowych inb, bezczelną skłonność do robienia „dymów”, naturalnie tworzącą się atmosferę ludyczno-ironicznego performance’u, gotowość do (czasami balansującego na granicy przegięcia) trollingu. Warto na to patrzeć nie tylko powierzchownie jak na ciekawostkę, zabawny uliczny folklor takich demonstracji. Z perspektywy „naszej” bańki informacyjnej to żadna egzotyka, ale jak to może wyglądać z perspektywy takiej posłanki Milczanowskiej – przyzwyczajonej co najwyżej do tych bardziej ostrych haseł KOD-u i Obywateli RP? Założę się, że jak inwazja obcej cywilizacji.
Milcząca większość pokolenia się obudziła, to fakt, ale dla rządzących poważniejszym problemem niż sam ten fakt jest to, że mówi kompletnie obcym dla nich językiem. Język ten jest tak obcy, że po prostu nie istnieje tu kanał komunikacji, którym można byłoby z młodymi negocjować, uspokoić ich czy spróbować odzyskać (w perspektywie lat).
Z pokoleniem, które w większości (a wystarczy spojrzeć nie tylko na tłumy na ulicach, ale też preferencje światopoglądowe oraz polityczne młodych i to, co one sugerują) chce cię tylko „jebać” (i to nawet nie w dwuznaczny sposób, ale w sposób z chorych peryferiów internetowego kontentu, na który nigdy nie zaglądasz), nie da się po prostu dyskutować. Można przed nim tylko uciekać.
Zresztą nie jest też tak, że prawica za wychowanie młodzieży zupełnie nie odpowiada – co najmniej od dekady, mniej więcej od Smoleńska, prawicowy przekaz i budowanie politycznej tożsamości prawicowego wyborcy polega przecież na dociskaniu pedału gazu w kolejnych kierunkach nagonki i agresji, kompletnie bez żadnego opamiętania. Uchodźcy, mniejszości seksualne, feministki, obrażający wyklętych komuniści, volksdeutsche, bojówkarze z Antify atakujący Marsz Niepodległości, nawet ci słynni „zadymiarze spod krzyża na Krakowskim Przedmieściu” i mieszczańskie lemingi – wszystkie te narracje były użyteczne co prawda raczej w ramach tradycyjnych środków przekazu, dla mobilizacji grup społecznych, które korzystają głównie z nich i na prawicę głosują, ale przez tyle lat i przy takiej, nieustannie wysokiej temperaturze politycznego sporu stały się kluczowym elementem polskiej kultury i debaty publicznej, od Radia Maryja po memy na Kwejku. Czy naprawdę tak nieoczekiwane było, że młodzież, wychowana właściwie większość swojego świadomego życia w świecie nieustającej naparzanki i nagonki politycznej, nie uodporni się na ten język i nie zawaha się krzyknąć „wypierdalać” – kiedy związane z partią rządzącą ośrodki komunikacji od dekady bezustannie każą wypierdalać drugiej połowie Polski?
czytaj także
A może Kaczyński po prostu miał nadzieję, że młodzież kiedyś się wkurzy i każe „wypierdalać”, ale na przykład Tuskowi i Platformie, ugrupowaniu, które nie rządzi już pięć lat, sporą część życia najmłodszych wyborców? Że obecnym dwudziestolatkom hejt na „postkomunę” i Okrągły Stół będzie tak łatwo wkodować jak pięćdziesięciolatkom? Absurdalne? Być może, ale jeśli obserwować wszystkie „autorefleksyjne” ruchy i strategiczne przegrupowania na prawicy po wyborach prezydenckich, to można mieć wrażenie, że obudziła się ona przerażona z ręką w nocniku i nagle uświadomiła sobie widmo zmiany kulturowej, która nie tylko krąży nad Polską, ale która już w Polsce zachodzi. Stąd te wszystkie konferencje, formacyjne inicjatywy „odbijania” młodych – równie brawurowe, co desperackie.
czytaj także
Faktem jest, że te protesty to dla Kaczyńskiego musi być poważny ból głowy: i to nie tylko dlatego, że pokazują, na jaką skalę w grupach społecznych przygotowujących się do bycia przyszłością tego kraju zagnieździł się światopogląd i język, które w zachodniej Europie skutecznie odesłał tamtejszy „pisowski” nurt konserwatyzmu do skansenu. Sam fakt, że tak głośna, nieobliczalna, nieprzewidywalna, komunikacyjnie należąca już do innej ery, niedająca się wtłoczyć w stare podziały, mająca w poważaniu zastany savoir-vivre konfliktu politycznego, pojawiła się właściwie znikąd i dodatkowo nie wiadomo, dokąd zmierza (czy te protesty można tym razem przeczekać, czy energia i tym razem naturalnie przygaśnie?), jest dla władzy szalenie niebezpieczny. Warto też zauważyć, że zaledwie kilka miesięcy po katastrofalnym wyniku Biedronia w wyborach prezydenckich mamy ogromne demonstracje, także na prowincji, a postulaty ich uczestników są wyrażane językiem niszowych wcześniej manif.
Kaczyński – niczym pies z memu „this is fine”, choć sam raczej tego porównania by nie zrozumiał – nieraz już podpalał dla politycznego zysku Polskę, ale być może po raz pierwszy nie będzie sam potrafił jej ugasić.
***
Jakub Wencel – dziennikarz i publicysta, pisał m.in. na łamach Newsweek.pl, Dwutygodnika, OKO.Press i „Res Publiki Nowej”. Współautor książek kulturoznawczych, m.in. Antonioni. Powiększenie krytyczne i Delfin w malinach. Snobizmy i obyczaje ostatniej dekady.