W 2005 roku większość społeczeństwa nie zdawała sobie sprawy, że w latach 1939–1945 służbę w Wehrmachcie musiało podjąć około czterystu pięćdziesięciu tysięcy obywateli przedwojennej Polski, mimo że ich związki z niemieckością były równie nikłe jak Józefa Tuska.
Przykładem zróżnicowanego podejścia do niektórych form współpracy z wrogiem [w czasie okupacji] w zależności od regionu Polski był stosunek mieszkańców okupowanego kraju do niemieckiej listy narodowej, popularnie nazywanej volkslistą. Władze Rzeszy ustanowiły tę instytucję z myślą o wyłuskaniu spośród obywateli przedwojennej Rzeczypospolitej osób pochodzenia niemieckiego. Przy ich rekrutowaniu zamierzały kierować się przede wszystkim kryteriami rasowymi; w praktyce niejednokrotnie przyjmowały każdego, kto udokumentował jakiekolwiek związki z niemieckością.
W efekcie volkslista rozrosła się do ponad trzech milionów osób. Było to w przybliżeniu cztery razy więcej niż liczba obywateli, którzy w przedwojennej Polsce przyznawali się do narodowości niemieckiej. Na ziemiach wcielonych do Rzeszy władze okupacyjne podzieliły ich na cztery kategorie. Do dwóch pierwszych zaliczyły około miliona ludzi, których niemieckie pochodzenie nie budziło większych wątpliwości. Przyznano im obywatelstwo Rzeszy i wynikające z tego przywileje. Osoby takie uważały się na ogół za Niemców, przyjmowały więc nowy status bez szczególnych rozterek moralnych.
Pozostałe dwa miliony wpisano na listę poniekąd warunkowo. Znaleźli się wśród nich głównie Ślązacy, Kaszubi oraz etniczni Polacy, którzy mieli jakichś niemieckich przodków, żyli w mieszanych małżeństwach albo z innych przyczyn zostali uznani za nadających się do zniemczenia. Obywatelstwo Rzeszy nadawano im wyjątkowo i zazwyczaj na dziesięcioletni okres próbny. Im także wpisanie na volkslistę zapewniało różne korzyści. Przyjęcie niemieckiej narodowości miało też jednak swoją cenę – pociągało za sobą obowiązek służby wojskowej w Wehrmachcie. Obejmował dorosłych mężczyzn oraz ich synów od momentu osiągnięcia wieku poborowego.
Józefa Tuska związki z niemieckością
60 lat po zakończeniu II wojny światowej volkslistę wykorzystano w Polsce do brudnej rozgrywki politycznej. W 2005 roku, na krótko przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi, jeden z działaczy Prawa i Sprawiedliwości rozpowszechnił pogłoskę, jakoby dziadek Donalda Tuska, kandydata Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w państwie, dobrowolnie zaciągnął się do Wehrmachtu.
czytaj także
Szybko wyjaśniło się wprawdzie, że Józef Tusk został wcielony do armii niemieckiej pod przymusem, po kilku miesiącach trafił do amerykańskiej niewoli, a stamtąd do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, ale kłamstwo przyniosło zamierzony skutek. Przodek czołowego polskiego polityka służący podczas wojny w Wehrmachcie wywołał w Polsce tak silną konsternację, że jego wnuk przegrał wybory prezydenckie.
Wielu rodakom, którzy nie znali realiów panujących podczas okupacji na Pomorzu i Górnym Śląsku, Polak w niemieckim mundurze wydawał się po prostu kolaborantem. Większość społeczeństwa nie zdawała sobie sprawy, że w latach 1939–1945 służbę w Wehrmachcie musiało podjąć około czterystu pięćdziesięciu tysięcy obywateli przedwojennej Polski, mimo że ich związki z niemieckością były równie nikłe jak Józefa Tuska.
czytaj także
Większość tych mężczyzn została wpisana pod przymusem na niemiecką listę narodową albo znalazła się na niej na skutek wcześniejszej decyzji swoich rodziców. Z perspektywy kilkudziesięciu lat łatwo postawić zarzut, że dopuścili się kolaboracji z wrogiem. Część z nich walczyła przeciwko własnym rodakom, wszyscy zaś z bronią w ręku służyli nazistowskiej Rzeszy – najeźdźcy i okupantowi. Popełniali znacznie cięższy grzech niż złamanie narodowej solidarności, bo przestępstwo, za które zgodnie z przedwojennym kodeksem karnym groziła kara śmierci.
75 proc. Pomorzan, 90 proc. Ślązaków
W skomplikowanej rzeczywistości okupacyjnej nie każdy trafiał na volkslistę dobrowolnie. Na Pomorzu i Górnym Śląsku wciągano na nią niemal wszystkich mieszkańców, niezależnie od ich narodowości.
„W pierwszej chwili pomyślałem, że to pomyłka, ale moja fotografia mówiła o fakcie dokonanym. […] Trzymam oto w ręku dowód, że jestem zdrajcą swojego narodu. Prawie pięć lat przeżyć w ciężkiej niewoli i tuż u schyłku wojny dać się tak zhańbić – to niemożliwe!” – wzburzył się Władysław Ziarnik z pomorskiego Czerska, gdy w 1944 roku dostał pocztą zawiadomienie, że władze okupacyjne bez pytania o zgodę wpisały go na niemiecką listę narodowościową.
„Nasi chłopcy” z Wehrmachtu. Jestem Kaszubką i wnuczką jednego z „nich”.
czytaj także
Rozkaz do takich działań wydali lokalni dygnitarze nazistowscy, bo chcieli jak najszybciej pochwalić się efektami prowadzonej przez siebie germanizacji. Opornym groziły surowe represje. Za odmowę przyjęcia niemieckiej narodowości karano wysiedleniem do Generalnego Gubernatorstwa, a nawet wysłaniem do obozu koncentracyjnego.
Zdarzało się, że na listę odgórnie wpisywano całe społeczności. Postąpiono tak między innymi z przedwojennymi obywatelami Wolnego Miasta Gdańska, w tym Józefem Tuskiem. Ponieważ nie chciał wyrzec się polskości, przesiedział cztery lata w niemieckich obozach, zanim w 1944 roku wcielono go pod przymusem do Wehrmachtu.
Nic więc dziwnego, że na niemieckiej liście narodowej znalazło się 75 proc. mieszkańców Pomorza i aż 90 proc. Górnego Śląska. Pomijając koniunkturalistów, którzy dobrowolnie podawali się za Niemców, aby uzyskać w ten sposób różne przywileje, miejscowa ludność nie uważała ich za kolaborantów. Nie piętnowały ich także polskie władze na uchodźstwie ani krajowy ruch oporu.
Regionalizacja zdrady
Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała na pozostałych obszarach państwa polskiego, które znalazły się pod okupacją Niemiec. W Kraju Warty, na terenach przyłączonych do Prus Wschodnich oraz w Generalnym Gubernatorstwie podpisanie volkslisty przez osobę uważającą się wcześniej za Polaka było postrzegane jak zdrada, a słowo „volksdeutsch” stało się tam synonimem kolaboranta. Przyjęcie volkslisty bywało wprawdzie kamuflażem dla współpracy z ruchem oporu, nie wydaje się jednak, aby jednostkowe przypadki w istotnym stopniu poprawiały reputację wszystkich tych, którzy przyłączyli się do okupanta.
Osoby, które przyjęły niemiecką narodowość, musiały po zakończeniu wojny oczyścić się z zarzutów o kolaborację. Wobec mieszkańców Górnego Śląska i Pomorza z trzeciej i czwartej kategorii listy narodowej na ogół stosowano podczas rozliczeń taryfę ulgową.
Majewski: Cechą kolaboracji jest to, że to okupant zawsze rozdaje karty [rozmowa]
czytaj także
Polską pamięć zbiorową zdominowały jednak negatywne doświadczenia z Generalnego Gubernatorstwa i Wielkopolski, gdzie już w czasie wojny volksdeutschów z zasady uznawano za zdrajców. W jeszcze większej mierze odnoszono się tam negatywnie do Polaków, którzy służyli w niemieckich siłach zbrojnych. Mało kto po wojnie chwalił się w tej sytuacji rodziną wpisaną na volkslistę albo dziadkiem z Wehrmachtu.
Sprawa niemieckiej listy narodowej, podobnie jak przypadek Instytutu Niemieckiej Pracy na Wschodzie, dowodzi, że to samo zjawisko spotykało się z diametralnie różną oceną nawet w granicach jednego kraju okupowanego przez tego samego najeźdźcę. Gorzki paradoks polega na tym, że i w tej kwestii najwięcej zależało od polityki okupanta. Mógł narzucić warunki, w których współpraca nie wydawała się niczym nagannym, jak w okupowanym Krakowie, albo nie pozostawić lokalnej ludności wyboru, jak na Górnym Śląsku.
*
Fragment pochodzi z książki Brzydkie słowo na „k”. Rzecz o kolaboracji, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
**
Piotr M. Majewski – historyk dziejów najnowszych, pracuje na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2009-2017 był zastępcą dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, gdzie odpowiadał za przygotowanie wystawy głównej. Specjalizuje się w historii Czechosłowacji i stosunkach czesko-niemieckich w XX w. Autor między innymi wielokrotnie nagradzanej Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu, Niech sobie nie myślą, że jesteśmy kolaborantami. Protektorat Czech i Moraw 1939-1945 oraz Brzydkie słowo na k. Rzecz o kolaboracji.