Pisowska nowelizacja ustawy o IPN, która m.in. wprowadza kary za przypisywanie polskiemu narodowi odpowiedzialności za zbrodnie popełniane w czasie wojny, w ekspresowym tempie przeszła przez Senat i czeka na podpis prezydenta Dudy. „Zawiera ona wszystkie elementy uczuleniowo-roszczeniowej postawy historycznej. Można ją streścić w trzech zdaniach: Polacy byli najdzielniejsi, Polacy byli najszlachetniejsi, Polacy zostali zdradzeni” – komentuje Irena Grudzińska-Gross z Uniwersytetu Princeton.
Napisano już wiele o szkodliwości nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej dotyczącej, cytuję:
„przypisywania (..) publicznie i wbrew faktom (…) Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność[i] lub współodpowiedzialność [i] za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie (..) lub za inne przestępstwa stanowiące zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne lub w inny sposób rażąco pomniejsza odpowiedzialność rzeczywistych sprawców tych zbrodni”.
Winny tego naruszenia podlega zaś:
„(…) karze grzywny lub karze pozbawienia wolności do lat 3. Wyrok jest podawany do publicznej wiadomości”.
czytaj także
Zwolennicy nowelizacji tej ustawy mówią, że chodzi tu o słynne „polskie obozy koncentracyjne”. Ale czy na pewno? Nie są one nawet wymienione w zapisie, który jest na tyle ogólny, że może kryminalizować rozmaitego rodzaju wypowiedzi oraz akcje. Może dotknąć na przykład autorów wspomnień, organizatorów wystaw, a przede wszystkim nauczycieli.
Dyplomatyczny strzał w kolano, czyli jak zasiać w ludziach niepewność
Nowelizacja ustawy o IPN nie pojawiła się znikąd. Tak się składa, że „polskie obozy koncentracyjne” są wielkim „sukcesem” wewnętrznej propagandy państwowej, która wytworzyła w ludziach poczucie, że wrogie Polsce siły celowo i niesprawiedliwie oceniają ją i postawy Polek i Polaków w czasie wojny. Poczucie to, trzeba to jasno powiedzieć, zostało także wytworzone wieloletnim wysiłkiem polskiej dyplomacji.
Zanim polski MSZ zaczął reagować na każdą gazetową wzmiankę o „polskich obozach koncentracyjnych” i mobilizować Polonię do zbiorowych protestów w tej sprawie, wyrażenie to oznaczało wyłącznie niemieckie obozy na terytorium polskim. Przypominam tu wypowiedź prezydenta Baraka Obamy z roku 2012. Słowa „polski obóz śmierci” wypowiedział podczas laudacji dla Jana Karskiego.
Po naciskach m.in. ze strony ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego oraz szefa Fundacji Kościuszkowskiej Alexa Storozynskiego, rzecznik Białego Domu wyjaśnił na konferencji prasowej, że prezydent Obama nie wyraził się być może wystarczająco jasno, bo jego intencją było oczywiście odniesienie się do „nazistowskich obozów koncentracyjnych w okupowanej Polsce”.
Prezydent Obama napisał potem list do prezydenta Komorowskiego, w którym wyjaśnił, że użytego przez siebie zwrotu żałuje, a swoje słowa traktuje również jako okazję do dalszej wspólnej pracy nad ugruntowaniem prawdy historycznej dla przyszłych pokoleń. Jednak ani w laudacji Karskiego, ani przy żadnej innej okazji Obama Polski ani Polaków o kolaborację z nazistami nie oskarżał, co podkreślał w swoim liście do Komorowskiego, a wręcz przeciwnie – chwalił. Nikomu w Stanach (no może poza Polonią) wtedy do głowy nie przychodziło, że amerykański prezydent mógłby mieć na myśli coś innego niż obozy niemieckie – zakładane na okupowanym terytorium Polski przez nazistów.
To samo dotyczy wyrażeń „Holocaust w Polsce” czy „Holocaust we Francji”. Dopiero naleganie czy bezpośredni dyplomatyczny nacisk ze strony Polski na to, aby w każdym przypadku podkreślało się, że to nie Polacy prowadzili te obozy, doprowadziło do serii korekt, dyskusji, polemik, zapewnień i potwierdzeń, że to przecież Niemcy. Czy rzeczywiście należy w ten sposób upominać się i podkreślać rzeczy oczywiste? Kiedy pojawia się presja państwowa, w ludziach rodzą się wątpliwości.
Czy „wojna o prawdę historyczną” za rządów PO i PiS-u wynikała z autentycznego przekonania polskich polityków, że nikt na świecie nie wie, na czym polegała druga wojna światowa i kto spowodował Holocaust? Czy też wierzyli oni, jak można dowiedzieć się dzisiaj z komentarzy w TVP, że to Niemcy z Żydami celowo zakłamują historię świata i należy się temu przeciwstawić? A może obie formacje wierzyły, że taka dyplomacja sprawnie zmobilizuje solidarność narodową? Że uda się wmówić Polakom, że ochroni ich ona przed zapowiadanymi od lat (i ciągle nienadchodzącymi) finansowymi roszczeniami żydowskimi czy wszechobecnymi w prawicowych mediach przestrogami przed „przemysłem Holocaust”?
Efekt? Wielkie gazety za Zachodzie istotnie piszą dzisiaj przy każdej okazji, że to nie Polacy zakładali nazistowskie obozy koncentracyjne („pamiętajcie, pamiętajcie, to nie Polacy!”), tymczasem w Polsce jeden z dyrektorów telewizji państwowej mówi, że to, he he, były obozy żydowskie. Akcja się udała, melduję wykonanie zadania.
Kto rozpowszechnia kłamliwe sformułowanie o „polskich obozach”, szkodzi dobremu imieniu i interesom Polski. Autorzy ustawy wypromowali to podłe oszczerstwo na cały świat, skutecznie jak nikt dotąd. A więc, zgodnie z ustawą…
— Donald Tusk (@donaldtusk) February 1, 2018
Szturm historyków
Polska akcja domagająca się historycznej prawdy nie była prowadzona tylko ze strony dyplomacji i rządu. Chciałabym przypomnieć tutaj epizod całkiem niedawny, bo z kwietnia 2015 roku, związany z wypowiedzią, a raczej fragmentem wypowiedzi Jamesa Comeya, wówczas dyrektora FBI, a dziś zagrożonego procesem wroga prezydenta Trumpa. Dyrektor Comey chciał posłać swoich pracowników do waszyngtońskiego muzeum Holocaustu, by zobaczyli, że podczas wojny wielu porządnych ludzi w Niemczech, ale także w Polsce, na Węgrzech i innych krajach Europy stanęło po niedobrej stronie.
Co w tym kontrowersyjnego? To przecież historyczne fakty, którym trudno zaprzeczyć. Ale w Polsce przeprosin od Comeya domagali się prezydent, premier, partia rządząca i opozycyjna, a także urzędnicy państwowi i dyrektorzy największych polskich muzeów. Jako kustosze polskiej historii wysłali oni do dyrektora FBI protekcjonalny list, zapraszając go do Polski, gdzie będą mieli okazję nauczyć go prawdziwej historii.
List ten zawierał wszystkie elementy uczuleniowo-roszczeniowej postawy historycznej.
Polacy byli najdzielniejsi: „To polscy żołnierze walczyli za wolność naszą i waszą jako jedyni od pierwszego do ostatniego dnia wojny.”
Polacy byli najszlachetniejsi: „To w Polsce za ukrywanie osoby narodowości żydowskiej groziła eksterminacja całej rodziny, a mimo to najwięcej Sprawiedliwych wśród narodów świata pochodzi właśnie z naszego kraju”.
Polacy zostali zdradzeni: „To wreszcie Polskę po zakończeniu wojny zachodni alianci pozostawili Stalinowi, przez co na kolejnych 45 lat spowiły ją mroki komunizmu”.
Nowelizacja ustawy o IPN, którą się dzisiaj zajmujemy, jest niczym innym jak zapisaniem w prawie takiej właśnie postawy – postawy polskiej wyjątkowości historycznej.
Wolna od Żydów, katolicka, militarna, męska – to faszystowski ideał, który spełnia się w Polsce
czytaj także
Patriotyczny odruch obronny
Najważniejszym, realnym skutkiem noweli ustawy o IPN nie jest korekta globalnej świadomości prawdy historycznej o Holokauście, lecz odwrócenie uwagi od tego, co dzieje się dzisiaj (i działo podczas wojny) w Polsce. Temu służy kierowanie tej „wojny o prawdę” przeciw wypowiedziom mitycznych wrogów Polski, którzy podważają polskie cierpienia i bohaterstwo.
Postawa taka prowadzi do pomniejszania lub negowania wewnętrznych skandali i niebezpiecznych politycznych posunięć, a także do ciągłego porównywania się (szczególnie z wojenną Francją). Kończy się to z reguły na argumenatch typu „a u was biją murzynów” – czyli tym, co w USA nazywa się whataboutism. „Może i u nas byli szmalcownicy, ale we Francji to już cały rząd współpracował”…
Ilustrację tego „odruchu patriotycznej obrony” dostałam dziś rano w porannej poczcie mejlowej. Najpierw słowo wstępu. Od bardzo dawna, to jest od roku 1989, dostaję na moich coraz szybszych komputerach skrót wiadomości z Polski zwany „Donosy”. Była to chyba pierwsza polska gazetka internetowa wysyłana przez pracowników wydziału fizyki UW. Trudno przecenić jej wartość, szczególnie gdy się pamięta, jak trudny był wówczas szybki dostęp do informacji. Należy także docenić upór i długowieczność tego zupełnie bezinteresownego działania.
Teraz, prawie trzydzieści lat później, „Donosy” ciągle się ukazują, choć w redakcji zostały już tylko dwie osoby. W ostatnim numerze, z którego dowiadujemy się o nowelizacji ustawy o IPN i planowanym karaniu za przypisywanie narodowi polskiemu niemieckich zbrodni, sprawę komentuje redaktor naczelna „Donosów”.
Cytuję („Donosy” nie używają znaków diakrytycznych):
Najlepszy, moim zdaniem, komentarz Jerzego Haszczynskiego z Rz: `Premier i jego gabinet nie mogą ulegać internetowym emocjom. Musza jednoczesnie, i nie tylko oni, bronic prawdy historycznej – tego, ze nie było polskich obozów. Trzeba zimnej krwi sapera i wrażliwości poety by powstrzymac wojne polsko-izraelska o historie. Ale jest to możliwe.’
I zaraz potem:
O niemieckich nazistach:
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Niemiec poinformowało, ze na terenie kraju znajduje sie 136 budynków należących do neonazistów. Jednym z wymienionych obiektów jest hotel „Złote Lwy” w Turyngii. Każdego roku spotykają się tam zwolennicy Adolfa Hitlera i świętują urodziny przywódcy III Rzeszy.
I dla kontrastu:
O polskich nazistach
Takie organizacje, jak „Duma i Nowoczesność” (…) powinny być zdelegalizowane – powiedział premier Mateusz Morawiecki. Bardzo chciałem podziękować dziennikarzom za to, ze tropią tego typu rzeczy – dodał.
Nie wydaje mi się, żebym musiała czytelnikowi objaśniać, jakiego rodzaju trójpolówka jest tu zastosowana. Chodzi, jak zawsze, o wrogą zewnętrzność, o zagrożony „wizerunek” Polski. Trzeba w tej „wojnie polsko-izraelskiej” nie poddać się naciskom internetu (???). Gdy nasi, polscy neonaziści obchodzą urodziny Hitlera, to TVN i szkalujące Polskę media robią wielkie halo, ale… what about Turyngia i tysiące radosnych nazistów w Niemczech?! No a poza tym nasz nowy premier tak ładnie i stanowczo o tym mówi…
czytaj także
Dlaczego przytaczam ten właśnie ciąg wiadomości? Bo jest on wyrazem poparcia dla nowego prawa, które zamierza karać grzywną i więzieniem ludzi pokazujących zbrodniczą stronę zachowań części ludności polskiej podczas drugiej wojny światowej. A według polskiej propagandy wolno mówić tylko o ofiarności i cierpieniach Polaków. Ewentualnie można wspomnieć szmalcowników, chociaż ostatnie zastosowanie tego terminu do Róży Thun zmienia całkowicie semantyczny zakres tego słowa.
Róża #Thun uważa, że @r_czarnecki nie powinien być wiceprzewodniczącym PE, bo zmarnował i zniszczył to stanowisko. Porównanie do szmalcowników? "Wytaczam mu proces" ➡️https://t.co/R0rYWUyQDo pic.twitter.com/fbwnz6Y0CQ
— Gość_RadiaZET (@Gosc_RadiaZET) February 1, 2018
Nie na darmo z powagą cytuję fragment o „wojnie polsko-izraelskiej” o historię. Autorka „Donosowych” komunikatów nie przemawia we własnym imieniu: wypowiada się jako podmiot zbiorowy, jako „my” – stoi za nią naród i na tym polega język tak rozumianego patriotyzmu. Cóż tam nasi naziści, kiedy wróg czyha! W tym zbiorowym „my” czai się agresja. To nie tylko prowadzenie obywateli i obywatelek za rękę, propagandowe pokazywanie im, na co można patrzeć, na co nie, o czym i jak wolno mówić. To zapowiedź wykluczenia. Nazwa „Donosy” zmieniła dziś znaczenie. Była przymrużeniem oka, stała się groźbą. Przestała śmieszyć.