Rozwiązanie opisanych problemów jest niezbędne, aby uniwersytet mógł dalej funkcjonować jako dobro publiczne, a nie stał się elitarną instytucją zarezerwowaną dla tych, którzy mogą pozwolić sobie na studiowanie na pełny etat ze względu na swoje pochodzenie klasowe.
Osoby chcące dzisiaj podjąć studia w Polsce napotykają wyjątkowo wiele przeszkód. Uniwersytet Warszawski, który posłuży nam za przykład współczesnej uczelnianej patologii, jest w stanie zakwaterować jedynie 5 proc. osób studiujących, skazując pozostałe 95 proc. na wynajem na prywatnym rynku, gdzie ceny sięgają obecnie 1,5 tys. złotych za mały pokój. Stypendium socjalne, które UW w teorii oferuje, w praktyce okazuje się dla nikogo – próg maksymalnego dochodu na osobę w rodzinie wynosi 1294 złote, czyli kwotę, za którą w obecnych warunkach prawie niemożliwe jest nawet wynajęcie pokoju, a łącząc studia z pracą za płacę minimalną, próg się już mocno przekracza.
Czy żeby dostać stypendium socjalne, trzeba być bezdomnym? Tak absurdalna wysokość progu dochodowego skutkuje tym, że stypendium socjalne dostają tylko te osoby, które mieszkają w Warszawie z rodziną o niskim dochodzie i nie muszą płacić za wynajem albo te, które utrzymują się głównie z pracy na czarno.
Studia tylko dla bogatych? O co chodzi strajkującym w Jowicie
czytaj także
Także w kwestii zaspokojenia potrzeby tak podstawowej jak żywienie, studenci nie mogą liczyć na żadne wsparcie ze strony uniwersytetu. Przerwy trwają jedynie 15 minut, a publiczna stołówka z przystępnymi cenami jest tylko jedna na cały kampus główny, przy czym jej zasoby obiadowe wyczerpują się codziennie około godziny 13. Chcąc więc zjeść cokolwiek innego niż słodycze z automatu, trzeba zapłacić spekulacyjną cenę w prywatnej kantynie znajdującej się na uczelnianym terenie, bo ceny w prywatnych lokalach w okolicy są jeszcze bardziej absurdalne – zgentryfikowany rejon, w którym znajduje się uczelnia, gastronomicznie nastawiony jest na elity i bogatych turystów z zagranicy.
Mamy tu do czynienia z typowym modelem przedfordowskiej korporacji, która próbuje wycisnąć ostatni grosz z osób studiujących. Misja uczelni, która od początku zawierała w sobie również cele socjalne (nikt bowiem nie może skutecznie uczyć się, głodując i będąc bezdomnym), została dawno porzucona. Przez absurdalną politykę społeczną uczelni (a właściwie jej brak), dziesiątki tysięcy studentów zmuszone są dzień w dzień zasilać prekaryjny rynek najniżej opłacanych prac, który zwykle stanowi po prostu miejsce czystego wyzysku.
Co wobec tego mogą zrobić studenci? Ci u władzy muszą przecież liczyć się z tymi, nad którymi pieczę mają sprawować. Jednak jak widzimy, na UW wcale się nie liczą, gdyż przez lata przyzwyczaili się do braku sprzeciwu wobec swoich nadużyć. Samorząd Studentów jest przy tym ciałem jeszcze bardziej patologicznym i oderwanym od realiów studenckich niż władze uczelni. Przewodniczący samorządu, znany z jeżdżenia jaguarem oraz bliskich powiązań ze środowiskami korwinistycznymi w przeszłości, gotów jest wyrzucać miliony na Juwenalia, ma odwagę chwalić się na swoich mediach społecznościowych piciem drogiego alkoholu za pieniądze samorządu, jednak brakuje mu woli, żeby podjąć najbardziej palące problemy społeczności studenckiej, czym zrealizowałby swoją zasadniczą powinność jako jej ustawowa reprezentacja.
Chętnie natomiast gnębi socjalne organizacje studenckie. Gdy członkowie i członkinie Warszawskiego Koła Młodych Inicjatywy Pracowniczej wywiesili w BUW-ie plakaty przypominające o tym, że rektor nie robi nic w sprawie obiecanej stołówki, przewodniczący pierwszy garnął się do besztania ich za „niepogłębioną merytoryką dyskusję”, samemu nie przykładając ręki do tego, by jakkolwiek poprawić dramatyczną sytuację materialną studentów.
Diduszko-Zyglewska: Lewica ma konkretny plan na wsparcie kultury i edukacji
czytaj także
Szczytem skandalu były jednak wybory do kolegium elektorów, którzy mają wybrać nowego rektora na najbliższe cztery lata. W dniu głosowania przewodniczący – najwyraźniej przywiązany do swojej korwinistycznej przeszłości – postanowił dokonać jawnego zamachu na demokrację wewnątrzuczelnianą. Sporządził dla głosujących dokładną instrukcję (dołączoną do kart głosowania!), przy których nazwiskach powinni oni zaznaczyć „za”, a przy których „przeciw”. Lista ośmiu wyklętych nazwisk składała się oczywiście z osób podnoszących kwestie socjalne na uniwersytecie i przychylnych studenckiemu ruchowi związkowemu.
Sytuacja była o tyle żenująca, że wiele z 85 osób rekomendowanych nie zostało o tym „zaszczycie” poinformowanych. Mimo że przewodniczący przy dystrybucji kart głosowania próbował zatajać, kto jest autorem „rekomendacji”, po wyjściu sprawy na jaw sam się przyznał do ich sporządzenia, próbując obrócić całą sprawę w żart. Studenci nie byli tym jednak rozbawieni i szybko powstała petycja do rektora o powszechne wybory do kolegium elektorskiego, która w ciągu pierwszych 24 godzin zdążyła zdobyć setki podpisów.
Studenci i studentki zaczynają więc wreszcie organizować się w obronie swoich podstawowych praw i godności. Od afery akademikowej, która dotknęła społeczność studencką na początku tego roku, Warszawskie Koło Młodych Inicjatywy Pracowniczej znacznie urosło w siłę. Na wydziałach pojawiają się liczne plakaty, wlepki i materiały związkowe. Coraz więcej studentów pozytywnie reaguje na widok „czarnego żbika” i wielu z nich postanawia dołączyć się do walki o swoje prawa.
Berkeley–Warszawa, wspólna sprawa. Trwa największy akademicki strajk w historii USA
czytaj także
W obliczu bierności uczelni wobec spraw socjalnych i bezczelnej buty w wydaniu samorządu, silny ruch związkowy działający na uniwersytecie jest jedyną możliwością odzyskania sprawczości przez społeczność studencką. Zachęcamy więc wszystkie osoby studiujące, które czytają ten tekst, aby dołączyły do lokalnych młodzieżowych struktur związków zawodowych, gdyż w naszym absurdalnym systemie tworzenie związków studenckich jest prawnie niemożliwe. Walka, która nas czeka, jest mozolna i trudna, jednak problemy, które podnosimy, uderzają w życie codzienne każdego z nas. Ich rozwiązanie jest niezbędne, aby uniwersytet mógł dalej funkcjonować jako dobro publiczne, a nie stał się elitarną instytucją zarezerwowaną dla tych, którzy mogą pozwolić sobie na studiowanie na pełen etat ze względu na swoje pochodzenie klasowe.
Uniwersytet Warszawski ma pieniądze, co dobitnie pokazuje fakt, iż podjął się właśnie gigainwestycji – budowy nowoczesnego basenu. Nie nam oceniać, na ile projekt ten jest słuszny i niezbędny, ukazuje on jednak, jak wysokim budżetem dysponuje uczelnia (nie wspominając znów o Juwenaliach, które w miejsce uczelnianego festiwalu stały się komercyjną, opłacaną naszymi pieniędzmi imprezą przeznaczoną raczej dla biznesmenów i reklamodawców niż studentów). Naszą sprawą jest za to wywalczenie, by społeczność studencka miała realny wpływ na to, w jaki sposób pieniądze te są wydawane, skoro to nasze wykształcenie stanowi cel istnienia uczelni. Jeśli tak wiele miast ma swoje budżety partycypacyjne, dlaczego także uniwersytet nie miałby mieć swojego? Powinniśmy na nowo przemyśleć, czy ma być on fabryką robotów zasilającą rynek pracy, czy dobrem wspólnym, kształtującym powszechny intelekt społeczny ku rozwojowi naszego państwa.
**
Sonia Burdyna, Mateusz Skoratko – studenci Uniwersytetu Warszawskiego.