Co drugi cudzoziemiec studiujący w Polsce przyjechał z Ukrainy. Nie wszyscy są tym zachwyceni.
Na korytarzach polskich uczelni, zwłaszcza prywatnych, przeplatają się języki całego świata. Wśród obcokrajowców dominuje ukraiński, przy torbach i plecakach nierzadko powiewają niebiesko-żółte wstążki. Nie wszyscy są tym faktem zachwyceni. Ukraińscy studenci i studentki napotykają w Polsce zarówno stare, dobrze znane, jak i nowe, właśnie rodzące się uprzedzenia.
Chcąc wynająć mieszkanie, często muszą dowodzić swojej wypłacalności. Skąd mają pieniądze, od rodziców? Wartość hrywny drastycznie spadła, co, jeśli nie będą płacić? – właściciele oferujący pokoje do wynajęcia często wolą nie podejmować ryzyka. Wielu od razu oświadcza, że nie chce w mieszkaniu Ukraińców. Inni odkładają podpisanie umowy, by w końcu stwierdzić, że „mieszkanie zostało już wynajęte”. Jedno z pierwszych pytań, jakie pada podczas wstępnej rozmowy, brzmi: z jakiej części Ukrainy pochodzisz? Jakby ci z Doniecka czy Ługańska przywozili ze sobą niewidzialne zagrożenie. Nie każdy chce mieć cokolwiek wspólnego z wojną. Nawet jeśli chodzi tylko o lokatora. – Może boją się, że wojna odetnie nam środki do życia? Rodzinie stanie się krzywda, a my zostaniemy bez niczego? My z tym strachem żyjemy na co dzień, ale w takich wypadkach właściciele zabezpieczeni są kaucją – mówi Olena, której brat został kilka miesięcy temu wysłany do Donbasu.
Osoby pochodzące z terenów bezpośrednio zaangażowanych w konflikt rosyjsko-ukraiński mają jeszcze ciężej. Potwierdza to Andrej, student jednej z warszawskich uczelni. On sam przyjechał z Kijowa, więc trudności, choć były, nie przeszkodziły mu w podpisaniu umowy o wynajem. Kiedy jednak rok później pomagał trzem kolegom ze wschodniej Ukrainy znaleźć mieszkanie, właściciel jednego z nich po pytaniu o rejon pochodzenia stwierdził, że trzech chłopaków to za dużo – będzie bałagan, imprezy i hałas. Kolejne rozmowy wyglądały podobnie.
Takich historii usłyszę z ust Ukrainek i Ukraińców jeszcze mnóstwo, choć są i tacy, którzy tego typu komplikacje znają jedynie z opowieści. Nie spotykam się jednak z narzekaniem, nie słyszę pretensji. – Zrobiliście dla nas dużo, więcej niż jakikolwiek inny kraj. Nie możemy niczego żądać, ale możemy się starać, żebyście myśleli o nas jak najlepiej – mówi studiująca w Warszawie Wiktoria.
A może jednak każdemu wolno domagać się równego traktowania?
O ile z otwartymi ramionami przyjmowani są w Polsce ukraińscy budowlańcy czy opiekunki, o tyle możliwość zdobywania wykształcenia wolelibyśmy zostawić dla siebie. Jednocześnie zazdrosnym okiem spoglądamy na znajomych, którzy zdobyli miejsca na zachodnich uczelniach.
Pod flagą Bandery
Uprzedzenia nierzadko sięgają głębiej, do historii. Mają też lokalne warianty. Na południu Polski na hasło „zachodnia Ukraina” można usłyszeć, że nikt tu nie potrzebuje „młodych banderowców”. „Gdyby tylko mieli możliwość, zrobiliby to samo, co w czterdziestym trzecim” – to częsta opinia wśród starszych (choć nie tylko) mieszkańców podkarpackich wsi. Opinia, z którą spotykałam się od najmłodszych lat, dorastając na terenie, którego mieszkańcy do dziś wspominają krwawe praktyki UPA. – Ja nie mówię, że każdy Ukrainiec jest zły, bo pewnie są i dobrzy. Ale wie pani, to jest taka mentalność, że jakby im kazano na nas iść, toby się nie wahali – przekonuje mnie starszy pan, mieszkający kilkaset metrów od pamiętnej dla polsko-ukraińskiej historii linii Sanu.
W kwietniu tego roku siedmiu studentów Państwowej Wyższej Szkoły Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu wywołało skandal, pozując do zdjęcia z czerwono-czarną banderowską flagą. Otrzymali naganę z ostrzeżeniem i na jeden semestr pozbawiono ich stypendium. Przeciwnicy wspierania Ukrainy dostali kolejny argument, że jej obywatele „mają UPA we krwi”.
Nie pomaga w tej sytuacji fakt, że zdecydowana większość młodych Ukraińców o rzezi wołyńskiej dowiedziała się dopiero po przyjeździe do Polski – materiał szkolny nie obejmuje tego tematu. – Nawet na terenach wołyńskich nikt o tym nie mówi – twierdzi Shveda, studentka Collegium Civitas. Julia, która również wychowała się na zachodniej Ukrainie, ma nieco inne doświadczenia. Do Polski przyjechała przekonana, że „banderka” to największy komplement dla ukraińskiej patriotki. Tutaj usłyszała o ciemnej stronie polsko-ukraińskiej historii. Dziś używa tego słowa ostrożniej.
Temat Bandery ożył w Polsce na większą skalę w trakcie Majdanu, gdy do walki wkroczył radykalny Prawy Sektor, odwołujący się do tradycji OUN i UPA i używający symboli tych organizacji. Ugrupowanie to było znaczącą siłą Majdanu, dlatego sprawa obiła się o uszy również tym, dla których Stepan Bandera to po prostu facet, którego nazwiskiem ochrzczono ukraińskie ulice.
Polska znaczy Zachód?
Spośród 46 tys. cudzoziemców podejmujących studia w Polsce co drugi pochodzi z Ukrainy; większość niemało za to płaci. Dlaczego Ukraińcy i Ukrainki coraz liczniej pokładają w Polsce marzenia o lepszej przyszłości? Dla niektórych trawa w Polsce jest bardziej zielona, bo to trawa europejska. Dla innych ważny jest po prostu dyplom – ten otrzymany na Ukrainie w krajach Unii wart jest mniej niż hrywna w stosunku do euro.
Ci, którzy zdecydowali się wyjechać na studia przed wybuchem protestów na Majdanie, mogą mówić o sporej oszczędności. Cena usług organizacji pośredniczących pomiędzy zainteresowanym a uczelnią wzrosła nawet trzykrotnie i dziś wynosi nawet do 1500 euro.
Gdyby nie chęć cudzoziemców, żeby studiować w Polsce, wiele szkół wyższych odnotowałoby groźny (dla ich finansów) spadek zainteresowania. Jak wiadomo, liczba maturzystów zainteresowanych dalszym kształceniem z roku na rok jest coraz niższa, dlatego uczelnie – przede wszystkim prywatne, choć także publiczne – obniżają wymagania. Od minionego roku niektóre zrezygnowały nawet z obowiązkowych rozmów kwalifikacyjnych.
Obniżanie warunków przyjęcia dla wszystkich nie oznacza jednak żadnych dodatkowych ulg dla obcokrajowców.
Mogą liczyć na wyrozumiałość w kwestii języka (dlatego nie powinno dziwić, że studia podejmują nierzadko osoby kiepsko mówiące po polsku), ale na nic więcej – zdają egzaminy na takich samych zasadach jak Polacy.
Mimo to antyukraińskie nastroje na uczelniach przybierają na sile. Wystarczy wspomnieć akcję „Stop ukrainizacji Uniwersytetu Opolskiego” czy studentów z Lublina twierdzących, że Ukraińcy odbierają im miejsca na uczelniach i w akademikach. Moi rozmówcy mówią, że nie są to przypadki odosobnione, choć na co dzień nie czują się na uczelniach dyskryminowani. Problem nasila także zazdrość o stypendia, m.in. te, które otrzymują posiadacze Karty Polaka. Choć nie ma ich wielu – starać się o nią mogą tylko osoby, które udowodnią polskie pochodzenie, znajomość języka (muszą go uznawać za ojczysty) i zadeklarują, że czują się Polakami.
***
Ciekawe, że tyle mówimy teraz o imigrantach „bliskich nam kulturowo” czy o „podobnych do naszych wartościach”, a i tak tych, którzy spełniają te warunki, traktujemy z dużą dozą podejrzliwości. Być może rację ma Agnieszka Holland: „nasza solidarność ogranicza się do werbalnych deklaracji i sweet foci”.
**Dziennik Opinii nr 230/2015 (1014)