Kraj

Strajk ukraińskich pracowników na warszawskiej budowie

Ukraińcy pracujący w Polsce notorycznie spotykają się z łamaniem praw pracowniczych – twierdzi przewodniczący związku zawodowego Pracownicza Solidarność Witalij Machynko.

Wałerij z Zaporoża  wraz z żoną przyjechał do Polski na początku stycznia. Wysiadając z autobusu, był przekonany, że wkrótce rozpoczną pracę w hotelu i szybko ułożą sobie życie w Polsce. Nie sądził się, że zamiast tego już po kilkunastu dniach dołączy do strajku pracowników.

Strajk, o którym mowa, toczy się na budowie przy ulicy Bobrowieckiej 10 w Warszawie. 2 lutego ukraińscy pracownicy firmy Solaris Energy, która zajmuje się usługami elektrycznymi powstającego tam budynku mieszkalno-usługowego, zaprzestali pracy. Twierdzą, że do konfliktu doprowadził pracodawca, który ich oszukał – nie dopełnił wszystkich formalności, nie oddał im dokumentów, a także wypłacił tylko część obiecanej zaliczki.

Pracodawca Włodzimierz Robaszek zaprzecza tym oskarżeniom i twierdzi, że to pracownicy nie chcieli podpisać z nim umowy o pracę, którą zaproponował im po tym, jak „sprawdzi, co potrafią”. Czy „sprawdzanie” to po prostu praca na czarno? Można się tylko domyślać.

Pracownicy postanowili dochodzić swoich spraw, ale instrumenty, które mogłyby im w tym pomóc, są bardzo ograniczone.

Nieuczciwi pośrednicy

Wałerij z Zaporoża do Polski trafił dzięki ukraińskiej agencji pośrednictwa pracy. Jemu  i jego żonie obiecano, że po uiszczeniu opłaty stu dolarów w Polsce czeka na nich praca w hotelu.
– Mamy doświadczenie w branży turystycznej. W ciągu dwóch lat pracowaliśmy w Egipcie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i na Cyprze – mówi Wałerij.

Na dworcu w Warszawie okazało się, że nikt na nich nie czeka, a w hotelu, który odszukali na własną rękę, nikt nigdy o nich nie słyszał. Ukraińscy pośrednicy ich oszukali.

Druga próba

Wałerij wraz ze swoją żoną rozpoczęli poszukiwania innej pracy. Trafili do warszawskiej agencji pośrednictwa pracy Max Group założonej przez Ukraińców.

– Pojechaliśmy do ich biura. Gdy dowiedzieli, że znamy dobrze angielski, zaproponowali pracę u siebie. Mieli jedno miejsce, więc wysłałem tam żonę, bo tam są lepsze warunki pracy. Ja dzięki agencji trafiłem do Solaris Energy – wyjaśnia Wałerij.

Andrija skusiły pieniądze. Do tego czasu pracował w dwóch innych firmach. Mówi, że zupełnie nie miał na co narzekać, ale chciał zarobić trochę więcej. Stawka piętnaście złotych za godzinę ostatecznie go przekonała, by podjąć pracę na warszawskiej budowie. Twierdzi, że tu po raz pierwszy spotkał się z nieuczciwym traktowaniem.

Na budowie przy Bobrowieckiej 10 Wałerij i Andrij wchodzili w skład piętnastoosobowej brygady elektryków. Dwie trzecie to obywatele Ukrainy, a pozostała piątka – Polski. Wałerij twierdzi, że na początku nic nie wskazywało, że dojdzie do konfliktu. Pracodawca, tak jak się zobowiązał, podpisał dokumenty z pracownikami. Miał powiedzieć, że są oficjalnie zatrudnieni i mogą przystąpić do pracy. Rozpoczęli ją 16 stycznia. Wałerij i Andrij przyznają, że dokumenty podpisali w ciemno.

– Niezbyt dobrze znamy polski, ale ufaliśmy agencji pośrednictwa pracy, więc zaufaliśmy też pracodawcy – mówi Wałerij.

„Dokumenty będą jutro”

W tym czasie pracodawca wraz z agencją pośrednictwa pracy miał zająć się przygotowaniem niezbędnych dokumentów umożliwiających legalne zatrudnienie w jego firmie. Odpowiednie dokumenty wraz z paszportem powinien posiadać przy sobie każdy pracownik niebędący obywatelem Polski. Jak twierdzą Andrij i Wałerij, pracodawca codziennie mówił, że dostaną je „jutro”, podobnie jak zaliczkę, na którą się umówili.

– Widzieliśmy, że papiery są gotowe, bo gdy po raz pierwszy wstrzymaliśmy pracę, pan Włodzimierz pokazał je nam, mówiąc, że odda je dopiero po tym, jak skończymy pracę na tej budowie. Jego pozycja brzmiała: mam, ale nie dam – mówi Wałerij.

Po dwóch tygodniach pracownicy ogłosili strajk. Pracodawca dał im część zaliczki, a pozostałą kwotę miał uiścić kilka godzin później. Andrij i Wałerij twierdzą, że tak się nie stało. Dlatego kolejnego dnia przepracowali tylko dwie godziny i wstrzymali pracę. Potem mieli otrzymać gwarancję od kierownika budowy, że dostaną zarobione pieniądze. Pracownicy więc wrócili do pracy. Następnego dnia pieniędzy jednak nadal nie otrzymali. W rezultacie od 2 lutego ukraińscy pracownicy nie pracują w ogóle.

W trakcie trwania protestu pracowników wsparł ukraiński związek zawodowy Pracownicza Solidarność, który w 2016 roku otworzył biuro w Warszawie. Jego przedstawicielka przyszła na budowę przy Bobrowieckiej 10 i wezwała policję. W trakcie rozmowy telefonicznej z policją pracodawca miał powiedzieć, że uiści zobowiązania wobec ukraińskich pracowników do 6-7 lutego. Zgodnie ze słowami pracowników – nie uiścił.

Martwy punkt

Inną wersję wydarzeń przedstawia pracodawca. Uważa, że został potraktowany niesprawiedliwie i nie zostawi tak sprawy, bo na skutek tej sytuacji deweloper chce rozwiązać współpracę z trzema firmami. Robaszek przekonuje, że zrobił wszystko, jak należy. Ulokował pracowników w domu, w którym mieszkają polscy pracownicy, zapłacił za taksówki dla tych, którzy byli na dworcu, a jednemu, który miał samochód, dał czterysta złotych na paliwo i zużycie pojazdu. Natomiast wypłacona zaliczka była gestem dobrej woli.

– 1 lutego zażądano ode mnie wypłacenia pieniędzy, chociaż robię to dziesiątego dnia każdego miesiąca i tego się trzymam – przekonuje.

Zgodnie z jego słowami, przekazał wszystkie niezbędne dokumenty do właściwych instytucji, by pracownicy mogli pracować legalnie. Twierdzi, że byli to ludzie nieprzygotowani do pracy, „nie wiadomo skąd i na dziko”. Co więc robili na budowie? Robaszek twierdzi, że sprawdzał ich, czy nadają się do pracy.

– Oni byli na budowie. Chciałem, żeby każdy mógł pokazać, co potrafi – mówi. Jak twierdzi, okazało się, że niektórzy się nie nadawali, więc nie chciał z nimi podpisywać umowy o pracę.

Na moją sugestię, że „sprawdzanie” znaczy tyle co praca na czarno, uciął:
– Nikt bez dokumentów nie pracował.

Brak ochrony

W sytuacjach takich jak ta pracownik znajduje się na straconej pozycji i nie może liczyć na zbyt wiele mechanizmów, dzięki którym mógłby dochodzić sprawiedliwości. Jak informuje „Dziennika Gazeta Prawna”, powołując się na resort pracy, w Polsce pracuje zarobkowo osiemset tysięcy Ukraińców, ale tylko sto siedemdziesiąt siedem tysięcy ma odprowadzone składki do ZUS. Machynko ze związku zawodowego Pracownicza Solidarność szacuje, że nawet połowa z nich może pracować nielegalnie.

– Sądziłem, że ta liczba jest mniejsza, dopóki nie zacząłem odwiedzać miejsc, w których mieszkają pracownicy. Często okazywało się, że wszyscy pracują na czarno. W większości przypadków jest to spowodowane tym, że polscy pracodawcy nie chcą zatrudniać tych osób legalnie, bo wiedzą, że wtedy są zdani na ich łaskę.

Z kolei ci oficjalnie pracujący bardzo często są zatrudnieni na umowy cywilno-prawne. Jedyną możliwością pracowników, którzy czują się oszukani, pozostaje więc dochodzenie swoich praw w sądzie.

– Niestety polskie sądy działają mniej więcej w takim samym tempie jak ukraińskie. To wymaga dużo czasu i pieniędzy, a ludzie przyjeżdżają tu po to, by zarobić na przeżycie i wysłać coś rodzinie. Nie mogą sobie pozwolić na wielomiesięczne utarczki w sądzie – twierdzi Machynko.

Niestety polskie sądy działają mniej więcej w takim samym tempie jak ukraińskie.

Często trudno udowodnić, że pracodawca złamał prawo, więc sprawa w sądzie nie oznacza łatwiej wygranej. Dodaje, że osoby z ukraińskimi obywatelstwem w instytucjach publicznych często spotykają się z uprzedzeniami. Machynce zdarzyło się na przykład, że policja w ogóle nie wpuściła na komisariat jego i ukraińskiego robotnika, któremu towarzyszył.

Związkowiec twierdzi, że mimo licznych naruszeń praw pracowniczych praktycznie żaden pracownik nie ma możliwości bronić swoich praw. Jedni pracuję nielegalnie, inni nie mają dowodów ani środków na sprawy sądowe. Jak więc zabiegać o swoje prawa? Machynko namawia pracowników, których prawa są łamane, by szukali wsparcia w organizacjach zajmujących się prawami pracowniczymi i informowali media o przejawach niesprawiedliwości. Przede wszystkim jednak potrzebne są działania systemowe, które wymuszą na pracodawcach przestrzeganie praw pracowniczych, a na urzędach ich kontrolowanie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paweł Pieniążek
Paweł Pieniążek
Dziennikarz, reporter
Relacjonował ukraińską rewolucję, wojnę na Donbasie, kryzys uchodźczy i walkę irackich Kurdów z tzw. Państwem Islamskim. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książek „Pozdrowienia z Noworosji” (2015), „Wojna, która nas zmieniła” (2017) i „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii” (2019). Dwukrotnie nominowany do nagrody MediaTory, a także do Nagrody im. Beaty Pawlak i Nagrody „Ambasador Nowej Europy”. Stypendysta Poynter Fellowship in Journalism na Yale University.
Zamknij