Kraj, Weekend

To nie „Ranczo”, Lucy nie przyjedzie. Ale kobiety na wsi robią swoją rewolucję

Kiedy słyszę „kobieta wiejska”, coś się we mnie gotuje. To słowo stygmatyzuje, sugerując jakąś trwałą cechę. A dla mnie wieś to po prostu miejsce zamieszkania – mówi Wioletta Piwowarska, założycielka Fundacji PasjoDzielnia.

Mieszkanki wsi są najliczniejszą grupą mniejszościową wśród kobiet w Polsce (ok. 40 proc.). Niby to oczywiste, że tak liczna część społeczeństwa nie może być monolitem. A jednak nieraz już dostałyśmy w FemFundzie pytanie, jaki jest feminizm na wsi albo „jak się tam żyje kobietom”. Czasem słyszę w tym fantazję miejskiej klasy średniej, która chciałaby z perspektywy centrum opisać resztę świata jako swój negatyw, czyli po prostu peryferie. Czasem: zaszyte przekonanie, że wieś nie jest krajobrazem ani miejscem tworzonym przez lokalne, specyficzne warunki życia, ale odrębnym światem, w którym rządzi tzw. wiejska mentalność.

Baba na sołtysa? Po moim trupie! [reportaż]

O mentalności chłopskiej i wiejskiej nasłuchaliśmy się przez ostatnich 30 lat wiele. Po upadku PRL-u, a jeszcze mocniej po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, słowem kluczem opisującym narrację elit na temat zmian na wsi stała się modernizacja. Opisał to Tomasz Rakowski w numerze „Magazynu Kontakt” pt. Chamofobia, pokazując, jak mieszkańcy wsi zostali w okresie transformacji „wytworzeni” przez nowoczesną, bogacącą się klasę średnią, aspirującą do zachodnich wzorców życia. Zaściankowa wieś, którą wiele osób z pokolenia awansu społecznego w PRL-u kojarzyło z biedą, alkoholem, brakiem perspektyw i kompleksem pochodzenia, została uznana za źródło populizmu, zagrożenie dla praw kobiet i innych mniejszości. Trzeba ją więc było unowocześniać. Narzędziami unowocześnienia miały być dopłaty unijne, likwidacja nierentownych gospodarstw rolnych, szkolenia podnoszące kapitał społeczny oraz kostka bauma.

Żukowski: Przeciwieństwem feminizmu jest ignorancja

Kulturowym orężem tej krucjaty, a jednocześnie obnażającym ją lustrem, są seriale takie jak Ranczo, gdzie katalizatorem zmian – także jeśli chodzi o prawa kobiet – w położonych we wschodniej Polsce fikcyjnych Wilkowyjach jest przyjazd Lucy. Lucy stanowi kwintesencję tego, jak w modernizacyjnym dyskursie przedstawia się aktywistkę działającą na wsi. Jest Amerykanką z Nowego Jorku, a jednocześnie potomkinią polskich ziemian z modrzewiowego dworku. Z „kobietą wiejską” nie ma nic wspólnego.

Na wsi, ale na własnych zasadach

Z Wiolką Piwowarską poznajemy się osobiście w 2020 roku. Kończy się pierwsze, niezapomniane covidowe lato – nikt już nie zostaje w domu, maseczki leżą wciśnięte głęboko w kieszenie. Z ekipą FemFundu jedziemy w odwiedziny do PasjoDzielni, młodej organizacji na Kielecczyźnie, która nazywa siebie nowym ogniwem feminizmu w świętokrzyskim. Błądzimy, bo GPS wyprowadza nas na manowce: wpisałyśmy po prostu „Wiązownica”, a Wiązownic jest tutaj kilka. Zza szyby samochodu chłoniemy wzrokiem mijane pola, lasy i wzgórza. Z perspektywy wąskiej drogi, wijącej się w malowniczej dolinie Kacanki, nie widać tego, że powiat staszowski jest jednym z najbiedniejszych obszarów tego jednego z najbiedniejszych województw. Ani tego, że teren sąsiedniej gminy Osiek jest w 17 proc. terenem zdegradowanym ze względu na wydobycie siarki w kopalni Grupy Azoty, jednego z głównych pracodawców w okolicy. Jest sielsko.

W końcu zauważamy niebieską szopę z pomalowanymi w kwiaty ścianami – to tu. PasjoDzielnia ma siedzibę w starej stodole, w której za chwilę rozpocznie się festiwal filmowy i zajęcia jogi dla kobiet. Sztachety w drzwiach budynku pomalowano na tęczowo. Na podwórku wita nas Wiola i napis „nie wchodź, jeśli masz objawy COVID-19, homofobii lub rasizmu”. Dopiero co skończyła się kampania prezydencka – festiwal nienawiści wobec osób LGBTQ+, zakończony reelekcją Andrzeja Dudy. Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie kilka tygodni temu policja biła osoby queerowe, protestujące po aresztowaniu Margot.

Feminizm w stanie wyjątkowym: operacja „Hiacynt”, troska i „czułe oczy Lewiatana” [rozmowa]

Obok stodoły, czyli siedziby PasjoDzielni, stoi dom, w którym mieszka Wiola z mężem Jackiem i córką. Ta ziemia to jego dziadowizna. Wiola pochodzi z pobliskiej Smerdyny, a na studia wyjechała do Kielc. Wróciła.

– To nie jest moje wymarzone miejsce, ale powiedziałam mężowi: ja sobie tutaj zrobię swoje wymarzone miejsce. Założyłyśmy PasjoDzielnię, żeby działać na niezależnym terenie, na swoich zasadach – mówi Wiola.

Matki Polki całej wsi

W rozmowach z kobietami działającymi na wsi powraca się słowo „praca”, w mocnych, zabarwionych emocjonalnie odcieniach: kierat, umordowanie robotą, harówa.

– Zanim poznałam PasjoDzielnię, byłam pracoholiczką. Pracowałam siedem dni w tygodniu, bo z mężem marzyliśmy o własnym domu – mówi Agnieszka Suliborska. Pochodzi ze wsi, a mieszka w pobliskim Osieku.

Prowadzi własną działalność i gospodarstwo rolne. – PasjoDzielnia uratowała mi życie. Dzięki niej nauczyłam się, że w życiu liczy się nie tylko praca. Niedawno pojechałam na pierwszy w życiu urlop. Wcześniej to słowo nie istniało w moim słowniku.

Praca to nie tylko praca zarobkowa, czyli droga do niezależności. To przede wszystkim praca za darmo: zajmowanie się domem, mężem i dziećmi, rodzicami. Zawsze jest coś do zrobienia. Pułapkę niekończącej się roboty, która czasem przybiera formę katorżniczej pracy fizycznej, a czasem pozornie bezcelowej krzątaniny, znam z życia swoich babć – obie spędziły na wsi całe życie. Ten model działania przenosi się też na aktywizm.

– Kobiety z kół gospodyń wiejskich po kilku latach działania przychodzą na nasze warsztaty umordowane. A mimo to czują, że nie mogą odpuścić, bo tu trzeba zrobić koszyki na konkurs, a tu upiec ciasta na festyn… – mówi Agnieszka Liśkiewicz, aktywistka z grupy Wiedźmy z Kolska. Jeździ po całej Polsce z warsztatami dla kobiet działających na wsi. – Najbardziej boli je poczucie niedocenienia. To, że na koniec nawet nikt im nie podziękuje.

Zaimki i inne „modne bzdury” zajmują dziś głównie prawicę

Mam przed oczami scenę z dożynek: w upalnym słońcu kobiety na stoisku uwijają się przy garach, podają jedzenie, na koniec sprzątają. Mężczyźni w tym czasie żartują, popijając piwo przy stołach. Od jednej z pań wiem, że wójt sypnął groszem na poczęstunek, ale one same prawie nic na tym nie zarobiły, czyli pracują za darmo. Lokalne władze samorządowe nierzadko oczekują, by kobiety odtwarzały w skali społeczności rolę, którą w sferze prywatnej odgrywają w domu. Koła gospodyń wiejskich, poza gotowaniem, zajmują się też m.in. organizacją zajęć dla dzieci i ogółem dbaniem o osoby, które mają w życiu pod górkę.

Problem nie jest wyłącznie lokalny. W 2021 roku, w szczycie zachorowań na COVID-19, rząd ogłosił desperacką akcję „Szczepimy się z KGW”. Za organizację festynu promującego szczepienia koła gospodyń mogły dostać 8 tysięcy złotych – w większości kwota ta pokrywała jedynie koszty organizacji wydarzenia. W obliczu katastrofy epidemicznej, jaką był niski odsetek szczepień w Polsce, rząd wyręczył się oddolnymi ruchami kobiecymi i kapitałem zaufania, którym cieszą się w swoich społecznościach.

Wiola przyznaje, że doświadczenie działania w lokalnej organizacji pchnęło ją do założenia fundacji na własnych zasadach.

Laury za pomaganie są dla milionerów filantropów, dla aktywistki mamy ciupę lub prace społeczne

– Po ośmiu latach uznałam, że nie chcę tylko organizować festynów dla lokalnej społeczności – mówi. – W PasjoDzielni stawiamy na działania dla kobiet, które chcą się rozwijać i poszerzać horyzonty. Nie chciałam już poświęcać większości swojego wolnego czasu na pracę dla grupy, z którą łączy mnie w wielu przypadkach miejsce zamieszkania i nic poza tym.

Pewnie dlatego wiele kobiet na wsi, które składają wnioski do Funduszu Feministycznego, proponuje działania pozornie służące „tylko” relaksowi: robienie świec, wyplatanie girland, wycieczka w góry, czasem spotkanie z makijażystką albo taniec. Bo zrobienie czegoś dla samych siebie, a nie tylko dla innych, bywa na wsi rewolucją.

Wiedźmy z Kolska

– Jeśli nie masz prawa jazdy i samochodu, to w Kolsku nie masz perspektyw – mówi Kamila Florczak.

Z Kamilą i Agnieszką, które założyły grupę Wiedźmy z Kolska, spotykam się online. W okienku na Zoomie widzę wystrój archetypowego gabinetu w polskim urzędzie. To dlatego, że Agnieszka skończyła właśnie pracę – niedawno została dyrektorką domu kultury.

– Wiedźmy przejęły Kolsko – śmieją się, bo Kamila z kolei została radną gminy. Ale łatwo nie było. – Kiedy zaczynałyśmy, ciężko było namówić ludzi, by przychodzili na nasze wydarzenia. Ówczesny wójt ignorował nasze istnienie i nie chciał nawet o nas słyszeć.

Agnieszka prowadzi z mężem drobne gospodarstwo rolne i pasieki, zajmuje się edukacją z zakresu pszczelarstwa i ochrony zapylaczy. Kamila też jest rolniczką, do tego pracuje jako agentka nieruchomości i doradczyni w sprawach rolnych. Mówi, że żadnej pracy się nie boi. Obie pochodzą z okolicznych wsi, studiowały w Zielonej Górze i Wrocławiu.

Przed rozmową googluję Kolsko, bo województwo lubuskie znam głównie z dolnych rubryk w statystykach aktywności społecznej, stopy bezrobocia i wykluczenia. Jeden z pierwszych wyników w wyszukiwarce dotyczy procesów kobiet oskarżonych o czary w XVII wieku. To od nich swoją nazwę wzięły Wiedźmy. Podkreślają, że chcą w ten sposób nawiązać nie do magicznych praktyk, ale do siły i niezależności kobiet.

– Tamte kobiety osądzono, bo chciały od życia więcej – tłumaczy Kamila. – Ich historia jest uniwersalna, zwłaszcza w małych miejscowościach. Wystarczy, że wyglądasz inaczej, i ludzie krzywo patrzą.

W błędnym kole uprzedzeń. Jakiej płci jest ChatGPT?

Czaję się z pytaniem o lubuskie, nie wiem, jak je zadać. Potykam się o własne słowa, żeby nie wpaść w liberalną narrację o „deficytach” i „niskim kapitale społecznym”.

– Chodzi ci o to, że lubuskie to biała plama? – przerywa mi Agnieszka. – Trochę tak jest, ale to też efekt lat 90. Było olbrzymie bezrobocie, ludzie zamknęli się w domach i zajęli przetrwaniem. Ci, co mogli, wyjechali do Niemiec, bo granica blisko. Historia tych ziem też swoje zrobiła. Ludzie dopiero teraz budują tu wspólną tożsamość. Długo nie czuli się u siebie – dodaje. Babcia Agnieszki wysiadła z transportu na Ziemie Zachodnie w 1945 roku. Z dwójką dzieci i krową na postronku chodziła po poniemieckiej wsi, szukając domu do zamieszkania.

– Wybrała taki ładny, z cegły, ale była sama z dziećmi i zaraz ktoś ją stamtąd przegonił do zwykłej lepianki – mówi. Silnych kobiet w Kolsku było jak widać więcej.

Wracamy do rozmowy o zbiorkomie. Kamila żartuje, że czasem czuje się jak logistyk życia i taksówka w jednym. Gminny autobus zwozi dzieci do Kolska autobusem szkolnym, poza tym do powiatowej Nowej Soli jeżdżą 2–3 autobusy dziennie. Ale w wakacje lekcji nie ma, więc zostaje tylko jeden. Według internetowego rozkładu jazdy w dni wolne od nauki bus z Kolska odjeżdża o 9:10, a wraca o 15:00.

– Wyobraź sobie, że jesteś starszą kobietą z okolicznej wioski, np. z Uścia, i jedziesz do lekarza. Najpierw musisz dostać się do Kolska, czyli przejść kilka kilometrów albo poprosić o podwózkę sąsiada – tłumaczy Kamila. – Wyjeżdżasz rano, ale powrotny masz dopiero po południu, i znów prosisz o podwózkę. Zrobienie badania, które trwa 20 minut, zajmuje ci czasem cały dzień.

Starsze panie. Czy musimy starzeć się z godnością?

czytaj także

Starsze panie. Czy musimy starzeć się z godnością?

Zuzanna Dąbrowska, Julia Ikonowicz

Kiwam głową, bo chociaż wyjście na badania zajmuje mi w Warszawie nie więcej niż godzinę, znam podobne historie z rozmów z kobietami na wsi. Dlatego w Sułkowicach (woj. wielkopolskie) Iza Pazoła z grupy Sułkowiczanki z minigrantu FemFundu zorganizowała dla kobiet w swojej wsi spotkania z ginekolożką przy kawie. Łatwiej sprowadzić lekarkę do wsi niż odwrotnie, zwłaszcza że tematy związane ze zdrowiem reprodukcyjnym wywołują sporo wstydu.

– Spotkania z ginekolożką pomogły przełamać tabu, i potem udało się nam namówić część kobiet z naszej wsi, żeby zapisały się na indywidualne wizyty kontrolne. Zorganizowałyśmy się w kilka osób i podwoziłyśmy te, które nie mają samochodu – opisuje Iza.

Tabu to jedno, ale mamy wiele danych wskazujących, że opieka ginekologiczna na wsi rażąco odbiega od standardu w miastach. Według raportu NIK-u Wiejska droga do ginekologa odsetek poradni ginekologiczno-położniczych w gminach wiejskich był dwukrotnie niższy od tego w gminach miejskich. A im niższy odsetek poradni, tym wyższa śmiertelność okołoporodowa. Psioczenie, że kobiety nie dbają o swoje zdrowie i nie chodzą na badania, w niczym tu nie pomoże.
Byle tylko wyjść z domu. Ale dokąd?

– W Kolsku nie ma kawiarni ani otwartego miejsca spotkań, w zasadzie nie ma dokąd wyjść z domu – podkreślają Wiedźmy z Kolska.

Spotykają się w salce w prywatnym domu Agnieszki i jej męża, a PasjoDzielnia ma stodołę na podwórku Piwowarskich. Własny kąt na początku daje niezależność, bo samorządy nie zawsze chcą użyczyć miejsca oddolnym inicjatywom.

„Wyjście z domu” to hasło, które powtarza się w wypowiedziach kobiet działających na wsi. To szansa na odetchnięcie i samorozwój, porzucenie roli opiekunki, matki, żony, pracownicy, ogarniaczki.

– Kobiety, które przyjeżdżają na spotkania w PasjoDzielni, mają czasem ogromne wyrzuty sumienia, że zostawiły dzieci – przyznaje Agnieszka z Osieka. – Na początku siedzą jak na szpilkach, bo teściowa zgodziła się przejąć opiekę tylko na trzy godziny, a już kilka razy w tym miesiącu pomogła.

A jednak jadą – niektóre nawet 60 km w jedną stronę. Przyciąga je potrzeba wiedzy, ale też pogadania w bezpiecznym gronie, integracji – bo, jak zauważa Agnieszka, silne więzi społeczne na wsi to mit. Zresztą czasem lepiej pogadać, jak ktoś cię nie zna, bo na wsi nie ma anonimowości.

Po drugiej stronie lustra. A co, jeśli nie ma tam mężczyzn?

– Kiedy robimy spotkania z psycholożką, widzę ogromną wartość w tym, że uczestniczą w nich dziewczyny z różnych miejscowości. Mogą się otworzyć, podzielić historiami, popłakać – podkreśla Wiola. – Korzystanie ze wsparcia psychologicznego nadal jest na wsi tematem wstydliwym, my staramy się to zmienić.

Ale wyjście z domu to nie tylko pretekst, by miło spędzić czas. Jedno z kół gospodyń wiejskich na Podlasiu opowiadało nam, jak w letnie popołudnia przy otwartych oknach domów we wsi słychać wrzaski mężczyzn wyżywających się na kobietach. Dlatego stworzyły w udostępnionej im salce w domu kultury klub z rozkładaną sofą. Kanapa jak to kanapa, na spotkaniach służy do siedzenia, ale ma też misję specjalną: by w razie kryzysu można było przenocować w bezpiecznych warunkach. Wyjście z domu to wolność od przemocy, nawet jeśli tylko na chwilę. Bo czy w mieście, czy na wsi – statystycznie najmniej bezpiecznym miejscem dla kobiety jest jej własny dom.

Feminoteka przygotowała aplikację dla ofiar i świadkiń przemocy

– Wiele dziewczyn, które przychodzą do PasjoDzielni, dzięki naszemu wsparciu podejmuje walkę o siebie. Niektóre kończą toksyczne związki, w których tkwiły od lat – dodaje Wiola.

Gadamy o tym, że niektórzy zazdrośni mężowie dopytują, czy na spotkaniach na pewno nie ma żadnych innych mężczyzn. Śmieję się, że powinni raczej martwić się spotkaniami, w których kobiety we własnym gronie mogą rozmawiać ze sobą, o czym chcą.

Pierogi to nie wszystko

„Chcemy czegoś więcej niż tylko lepić pierogi” – odżegnują się często w pierwszych słowach aktywistki działające na wsi. Kwestia pierogów to oś sporu – i bynajmniej nie chodzi o to, który przepis jest najlepszy.

Czym są „pierogi”? Po pierwsze: to domyślne oczekiwanie, że kobiety zajmą się gotowaniem, choć często mają go dosyć w domu. Po drugie: to skojarzenie z utknięciem w okowach tradycyjnego modelu życia w ludowym stroju okraszonym światopoglądowym konserwatyzmem. Wielu kobietom już z tym nie po drodze. „Pierogi” to wreszcie brak perspektyw, bo jeśli organizacje kobiece w okolicy mają tylko taką ofertę spędzania czasu, to wybór ścieżki rozwoju jest fikcją. Według raportu Fundacji Stocznia kulinariami – czyli promocją kuchni regionalnej i wyszynkiem dla mieszkańców – zajmuje się 92 proc. kół gospodyń wiejskich.

– Współpracujemy z lokalnym kołem gospodyń i mamy dobre stosunki, ale same chcemy robić co innego – mówi Wiola.

Czy mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus? Burzymy mit z lat 90. [rozmowa]

Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Agnieszka, która poza działaniem w PasjoDzielni należy do koła gospodyń w Osieku, przyznaje, że jako KGW pierogi czasem lepią. – Nie robimy tego dla przyjemności. Na to szkoda by mi było czasu. Lepimy na sprzedaż, gotowaniem zarabiamy pieniądze na potrzeby organizacji – tłumaczy. – Robimy to też w celach charytatywnych, kiedy ktoś ze społeczności potrzebuje pomocy.

Okazuje się więc, że stereotypowo kobiece zajęcia mogą być narzędziem walki o niezależność finansową, a to ważne, bo feminizm jest też o dostępie do zasobów. Druga Agnieszka (z Kolska) mówi, że jej początkowo krytyczny stosunek do pierogów ewoluował.

– Czasem to pierwszy krok, by w ogóle się spotkać – mówi. – Dla nas w Wiedźmach takim pretekstem była joga, ale może dla starszych kobiet kartą przetargową do wyjścia z domu jest lepienie pierogów? Przyjdą, porozmawiają, a mężowie nie będą dopytywać, po co i dokąd idą.

Lepienie i szydełkowanie nie jest niefeministyczne

Czy pierogi – i inne aktywności „kobiece”, takie jak wicie wianków, śpiewanie, szydełkowanie – mogą być koniem trojańskim feministycznej rewolucji na wsi? Na pewno nie muszą stać w sprzeczności z emancypacją, o czym świadczy choćby to, że wiele grup działających na wsi robi i to, i to. Na jednym spotkaniu przygotowują spotkanie świąteczne dla mieszkańców, a na drugim warsztaty z samoobrony dla dziewczyn. W skomplikowanej układance między mężem, wójtem i plebanem kobiety wybierają te strategie działania, które są skuteczne w konserwatywnym środowisku. Swoje wiedzą i robią swoje.

A zresztą: czy ktoś pyta mamy z warszawskiego Mokotowa, jak godzą feminizm z wyplataniem dywaników na zajęciach w dzielnicowym domu kultury?

Staśko: Przemoc nie ma płci. Płeć ma sprawca lub sprawczyni. A także ofiara

– Feminizm kojarzy się kobietom na wsi z wyeliminowaniem mężczyzn. To dystansuje i w zasadzie uniemożliwia rozmowę – mówi Kamila z Wiedźm. Na poparcie tych słów ma dane, bo z Agnieszką jeżdżą na spotkania z aktywistkami ze wsi i proszą je o wypełnienie ankiety na temat praw kobiet.
Z rozpoznania Wiedźm wynika, że feminizm nie ma na wsi dobrego PR-u. Dla kobiet z tradycyjnych środowisk, zwłaszcza tych starszych, oznacza głównie protesty w dużych miastach, więc niezbyt się z nim utożsamiają. Jednocześnie rozumieją, że ich sytuacja jako kobiet jest gorsza. Mówią o nierównym podziale obowiązków, o dostępie do pracy i pieniędzy. O tym, że w samorządach rządzą faceci, a kobiety angażuje się do smażenia placków.

To, że masowa mobilizacja na rzecz praw kobiet jest możliwa nie tylko w dużych miastach, dobitnie pokazały strajki kobiet w proteście przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego w latach 2020–2021.

– To był początek działania PasjoDzielni, nasza grupa słabo się jeszcze znała. Narysowałam piorun na ręce i wysłałam na naszą grupę z pytaniem, czy któraś jeszcze chciałaby się dołączyć do kolażu zdjęć na Facebooka – mówi Wiola. – Stresowałam się, nie wiedziałam, czy będą chciały. Zgłosiły się wszystkie.

Zmiana na wsi się dzieje, ale dłużej kiełkuje

– Na początku ludzie byli nieufni. Myśleli, że kobiety coś kombinują i pewnie zaraz im się znudzi. A my robimy to konsekwentnie, od lat – tłumaczą Agnieszka i Kamila z Kolska. – Naszą siłą jest autentyczność. Wszyscy wiedzą, że nie jesteśmy tu na chwilę.

Sara Ahmed: Co słyszysz, kiedy pada słowo „feminizm”? [rozmowa]

W FemFundzie widzimy, że motorem napędowym i zarazem amortyzatorem tych zmian są osoby, które życie na wsi znają, są osadzone w społecznościach. Tymczasem część feministycznych ekspertek wpadła w pułapkę modernizacyjnego dyskursu o polskiej wsi. Pamiętacie, jak kilka lat temu Elżbieta Korolczuk zaprosiła tzw. zwykłe kobiety do #MeToo? Pobrzmiewało w tym zaproszeniu przekonanie, że feminizm – ten właściwy, czyli bez przymiotnika – definiuje zestaw tematów istotnych dla kobiet z klasy średniej z dużych miast: aborcja, luka płacowa, przemoc seksualna. A feminizm wiejski to jego młodsza i brzydsza siostra, którą opisuje się językiem szlachcianek niosących pod strzechy kaganek oświaty: „zwykłe kobiety”, „działanie w terenie”, „praca u podstaw”.

Pytam Wiolę, czy myśli czasem o wyprowadzce ze świętokrzyskiego.

– Nie, ja już tu zostanę. Bo jak przeniosę tę stodołę?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij