Strajk w Solarisie trwa. Zarząd nazywa oczekiwania pracowników „nierealnymi”. Pracownicy się nie poddają. W ostatnich dniach odwiedzili ich Maciej Konieczny i Włodzimierz Czarzasty. Ten ostatni wspólnie z Robertem Biedroniem zwrócili się o pomoc w negocjacjach do Pedro Sáncheza, premiera Hiszpanii, bo to hiszpańska firma jest właścicielem spółki Solaris.
Trwa strajk generalny w Solarisie. Rozpoczął się 24 stycznia, we wszystkich zakładach produkującej miejskie autobusy dla całej Europy firmy Solaris. Strajk organizują połączone siły dwóch związków zawodowych działających na terenie firmy: OPZZ Konfederacja Pracy i NSZZ „Solidarność”.
Mimo upływającego czasu i wielokrotnych apeli o rozpoczęcie rozmów zarząd Solarisa milczy.
− Prezes Solarisa jest nieuchwytny − mówi nam Wojciech Jasiński, przewodniczący Międzyzakładowej Organizacji OPZZ Konfederacja Pracy. − Nie pojawia się w firmie. Jest jeden z zastępców, ale konflikt jest już zbyt duży, żeby wystarczyła rozmowa z wiceprezesem.
Czego chcą pracownicy? Podwyżki równej dla wszystkich: 800 zł do podstawy wynagrodzenia, a nie uznaniowych podwyżek, na których najbardziej zyska kadra menadżerska. Co na to zarząd spółki Solaris Bus & Coach? Uważa oczekiwania za „nierealne ekonomicznie”, oczekuje przerwania strajku i powrotu do rozmów. Rozmowy jednak trwają już od wielu miesięcy i nie doprowadziły do porozumienia. Teraz, zdaje się, zarząd chciałby rozbicia związku zawodowego i przekonania wszystkich, że tania siła robocza to jedyny zasób, jakim dysponują pracownicy. W tym przypadku będzie to jednak trudno udowodnić.
Strajkuje załoga w Solarisie. „100 milionów dla firmy, 270 zł brutto dla pracowniczek”
czytaj także
− Jeśli chodzi o Solarisa, to autobusy elektryczne przez nich produkowane są produktem bardzo wysokiego skomplikowania − mówi nam Maciej Konieczny, poseł partii Razem, który wspiera strajkujących. − Firma zarabia grube miliony i chodzi o to, żeby nieco bardziej sprawiedliwie dzieliła się z pracownikami. Podwyżki są z perspektywy europejskiej minimalne, mówimy o niecałych 200 euro, które w żaden sposób nie wpłyną na opłacalność tego przedsięwzięcia. Z perspektywy zysków firmy to są grosze. A jednak zarząd w sposób całkowicie absurdalny odmawia rozmów. Mamy do czynienia z europejską firmą, która posługuje się mało europejskimi standardami, jeśli chodzi o dialog społeczny.
Presja dyplomatyczna
Presję ekonomiczną wywierają strajkujący. Z każdym dniem koszty braku rozmów będą wyższe.
− Z każdym dniem strajku firma traci. Rezerwy niemal gotowych autobusów są na wyczerpaniu, straty staną się wkrótce dotkliwe. Spełnienie oczekiwań protestujących to koszty o wiele niższe. To najważniejsze działanie − podkreśla Konieczny.
Lewica wywiera nacisk dyplomatyczny. W środę 2 lutego zakład Solarisa odwiedził współprzewodniczący Nowej Lewicy Włodzimierz Czarzasty. − Walczcie o swoje − apelował do strajkujących. − Żadna matka i żaden ojciec nie powinni się wstydzić tego, że walczą o pieniądze dla swojej rodziny. Pieniądze, które zarabiają – mówił i zapowiedział, że o pomoc w negocjacjach zwróci się do premiera Hiszpanii Pedro Sáncheza, który należy do Partii Europejskich Socjalistów. List do premiera wysłali w poniedziałek 7 lutego.
Przypomnijmy, że właścicielem spółki Solaris jest hiszpańska firma.
− Dziś mieliśmy spotkanie z korpusem dyplomatycznym Hiszpanii − mówi nam Maciej Konieczny. − Po nim Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń spotkali się z ambasadorem Hiszpanii i zapowiedzieli wysłanie listu do przewodniczącego Partii Socjalistycznej, który jednocześnie jest premierem hiszpańskiego rządu. To apel o podjęcie dialogu społecznego z hiszpańskim pracodawcą. Bo chodzi o to, żeby zarząd spółki Solaris siadł do stołu i w sposób cywilizowany rozmawiał ze stroną pracowniczą. Mówimy o firmie, która sprzedaje autobusy do samorządów, czyli instytucji publicznych. W wielu z tych miast, po których jeżdżą autobusy Solarisa, rządzi lewica, dla której kwestia praw pracowniczych i dialogu społecznego może mieć istotne znaczenie.
Czy strajk nie wypali się, zanim działania dyplomatyczne przyniosą efekty?
− Strajk trwa. Nie wydaje się, żeby taktyka wzięcia pracowników na przeczekanie mogła zadziałać − przekonuje poseł Konieczny. − Byłem tam w piątek 4 lutego, jest pełna solidarność, morale wyższe nawet niż na początku strajku, ogromna większość pracowników strajkuje. Zarząd wypłacił bardzo wcześnie pensje, chyba po to, żeby pokazać, jak są niskie w konsekwencji strajku, ale zdaje się, że to tylko wzmocniło determinację strajkujących.
W tle debata o taniości
Publicysta Witold Gadomski podziela pogląd zarządu Solarisa, co więcej, dyscyplinuje strajkujących, szantażując ich odpowiedzialnością za krzywdę innych pracowników. „Nadmierne żądania płacowe, niewynikające ze wzrostu wydajności, sprzyjają inflacji, a więc uderzają w pracowników firm, które podwyżek nie dadzą. Inflacja uderza nierówno. Zwykle chroni silne grupy zawodowe (np. górników), a uderza w słabsze (np. nauczycieli lub redaktorów)” − pisze, polemizując z Hubertem Orzechowskim i Michałem Wilgockim, którzy postulaty strajkujących poparli.
Na szczęście szybko odpowiedziała mu Adriana Rozwadowska, zauważając, że odpowiedzialnością za inflację można na luzie obarczyć rotujących i oczekujących całkowicie absurdalnych zarobków pracowników IT. Dowodzi też, że niechęć do postulatów pracowników Solarisa wynika u Gadomskiego z nieufności wobec związków zawodowych, które razem z „Solidarnością” poświęciliśmy na ołtarzu kapitalizmu 30 lat temu, osłabiając tym samym ledwo co kiełkującą demokrację, bo demokracji rosnące nierówności nie służą.
Tani, bezradny wobec biznesu pracownik i ułatwienia dla biznesu były przez całe lata uważane za podstawę naszego rozwoju gospodarczego, niemal najważniejszy zasób, którego należało strzec. Podejście „dobre, bo tanie” dotyczyło zresztą wielu obszarów, tanie miało być państwo, argumentem z taniości wygrywano przetargi i zamykano usta.
czytaj także
Ten czas najwyraźniej się kończy, Polacy nie chcą już pracować „za miskę ryżu”. Wraz ze wzmocnieniem związków zawodowych i ich kolejnymi sukcesami opinia o polskich pracownikach może się zmienić. Ale i generalnie mogłoby nastąpić przewartościowanie „taniości”. Nie „dobry, bo tani”, tylko „dobry i się ceni”. Czy to zła perspektywa? Wydaje się, że nie. „Tanie państwo” to przecież nie tylko cięcia w administracji rządowej, ale też niskie pensje nauczycielek i pielęgniarek, pracowników sądów i urzędów państwowych, co przekłada się na dostępność i jakość usług publicznych.
Adrian Zandberg przypomina, że gdzie „zorganizowani pracownicy są silni, silna jest też demokracja. I odwrotnie − tam, gdzie pracownicy są słabi, kwitną autorytarne reżimy”. A przecież chcemy demokracji.