Jeśli ktoś chce poprawiać byt klasy pracującej – i poważnie myśli o wyjściu poza bańkę wielkomiejskich elit – powinien zadbać o jakość nauczania w szkołach zawodowych różnych szczebli oraz dobrostan ich uczennic i uczniów. Zwłaszcza tych drugich.
Pod koniec czerwca strajkujący w Warszawie ogłosili sukces – będzie więcej środków dla studentów UW. To kolejne, trzecie już, zwycięstwo protestu studenckiego w wielkiej metropolii. Pierwsze dwa dotyczyły akademików w Poznaniu (Jowita) oraz w Krakowie (Kamionka).
Walka studentów tych uczelni przedstawiana jest jako co do zasady lewicowa – aspirujących przeciw establishmentowi, biednych przeciwko bogatym. Tyle że kiedy spojrzeć na dane oraz kontekst, widać, że przywileje dla ich studentów to transfer od biednych i wykluczonych do względnie dobrze sytuowanych i posiadających duży kapitał – finansowy i społeczny – zaś studia dzienne na metropolitalnych uniwersytetach to mechanizm replikacji elit i dziedziczenia przywilejów.
U progu nowego roku szkolnego rzućmy okiem na dane. Po ósmej klasie do liceów idzie 47 proc. młodzieży, do techników 42 proc., reszta do szkół branżowych (potocznie zwanych zawodowymi). Po szkole średniej, na studia wyższe trafia ok. 60 proc. młodzieży – przy czym jest to ok. 80 proc. absolwentów liceów i ok. 50 proc. absolwentów techników. Na studia I stopnia oraz jednolite na trzech uczelniach, których studenci protestowali w sprawie akademików i stołówek, łącznie w roku 2023 trafiło ok. 30 tys. osób, co stanowi 8 proc. rocznika 2006 i mniej więcej tyle samo roczników 2005 i 2007. UAM szacuje, że ok. 80 proc. studentów pochodzi spoza Poznania, na UW ten odsetek wynosi ok. 35 proc. Bezpiecznie można przyjąć, że problem akademika w wielkim mieście dotyczy 3-4 proc. rocznika – ok. kilkunastu tysięcy osób w skali całego kraju. Zapamiętajmy tę liczbę.
Studenci okupują UW. „Zamiast studentami, staliśmy się klientami”
czytaj także
Kto trafia na uniwersytet?
Kto idzie na metropolitalne uczelnie? Aby dostać się na państwowy uniwersytet w wielkim mieście, trzeba dużego kapitału. Bądź to społecznego – czyli trzeba się urodzić w wielkim mieście, w pełnej rodzinie, mieć wykształconych rodziców, którzy mają kontakty. Bądź też finansowego – który pozwala opłacić czesne w niepublicznej szkole lub korepetycje, które dadzą dobry wynik na rozszerzonych egzaminach maturalnych. Z danych przygotowanych przez PISA wynika, że słaby uczeń, ale z rodziny o wysokim statusie, ma dużo większe szanse na ukończenie edukacji wyższej niż zdolny, ale z rodziny o niskim statusie. Polska ma najwyższą różnicę w krajach OECD – innymi słowy, najmocniejszy „szklany sufit”.
Edukacja uniwersytecka ma dodatkowy wymiar genderowy. Publiczne uniwersytety to miejsce ze zdecydowaną przewagą kobiet. Ogólnie w edukacji wyższej na I stopniu edukacji na dwóch studentów przypadają trzy studentki, a na drugim – aż cztery. Jeśli policzyć same uniwersytety – te trzy, gdzie studenci wywalczyli nowe środki – dysproporcja ta będzie jeszcze bardziej widoczna – uniwersytety ogólne są znacznie bardziej sfeminizowane niż politechniki – na UW kobiet jest ok. 64 proc. To temat na osobny artykuł. Warto jednak to odnotować, aby zrozumieć rozdźwięk wyborów światopoglądowych między młodymi mężczyznami i kobietami – oraz fakt, że ci pierwsi nie postrzegają starań o stołówki i akademiki jako walki o ich interesy.
Szkoły dla klasy pracującej
Gdzie zatem uczy się klasa pracująca, uczniowie spoza metropolii, bez kapitału finansowego i społecznego, a zwłaszcza młodzi mężczyźni? Przede wszystkim w szkołach technicznych i wyższych zawodowych. Podczas gdy ogólnopolskie gazety ekscytują się rankingiem liceów i uczelni, dla mniejszych miast i miejscowości realne znaczenie mają szkoły techniczne: branżowe oraz technika. I o ile ranking liceów zdominowany jest przez metropolie i wielkie miasta, to w rankingu techników widzimy kuźnie kadr tzw. Polski powiatowej. Kleszczów, Nowy Sącz, Ostrów Wielkopolski, Żary, Puck, Lubartów. Dla osoby z prowincji – zwłaszcza chłopaka, zwłaszcza bez wielkiego kapitału społecznego – pomysł na życie to szkoła średnia techniczna plus dobry zawód – oraz szybka samodzielność, zwłaszcza materialna.
Radykalny ruch studencki coraz skuteczniej walczy o przyszłość polskich uniwersytetów
czytaj także
Dochodowo – to dobry pomysł. Cywilizacyjnie – niekoniecznie. O konsekwencjach piszą w swoich badaniach Przemysław Sadura oraz Sławomir Sierakowski. Oderwanie od formowania w edukacji wyższej wpływa na wiele czynników. Wg raportu PZH 30-latek z wykształceniem gimnazjalnym i niższym będzie żyć 9 (kobiety) lub nawet 13 (mężczyźni) lat krócej od osoby z wykształceniem wyższym. Ma dużo większe ryzyko zapadnięcia na choroby cywilizacyjne, przede wszystkim nowotwory i choroby krążenia. Dużo mniejsze szanse na zbudowania trwałego związku. Rzadziej będzie korzystać z profilaktyki medycznej. I rzadko wyśle dzieci na darmowe studia na publicznej uczelni. To przekłada się na kolejne pokolenia – badania PISA pokazują, że obecność ojca, poziom jego zaangażowania w naukę w sposób zasadniczy wpływają na osiągnięcia edukacyjne dzieci. Z innych badań wynika, że podobna zależność łączy również prawdopodobieństwo zbudowania szczęśliwego związku, wpadnięcia w depresję czy konflikt z prawem.
Te nierówności zaczynają się bardzo wcześnie. Ostatnio opublikowane wyniki CKE pokazały, że ósmoklasista ze wsi otrzymuje średnio cztery punkty mniej z języka polskiego na maturze, dziewięć – z matematyki i aż dwanaście – z języka angielskiego. W miarę odległości od dużego miasta pogłębiają się też różnice pomiędzy chłopcami a dziewczętami – w Warszawie są nieomal niewidoczne, w powiecie siedleckim wynoszą dziesięć punktów procentowych dla języka obcego, siedem – dla matematyki, 13 dla języka polskiego. To przepaść.
Jeśli nawet chłopak i dziewczyna z wyjdą ze szkoły z maturą, nie jest wiele lepiej. Na każdy z kilku wiodących uniwersytetów, których studenci pod hasłem „ochrony słabszych” wywalczyli akademiki i stołówki, jest kilka państwowych i kilkanaście prywatnych szkół wyższych i półwyższych. Nie kształcą w filozofii, socjologii i filologiach egzotycznych (z całym szacunkiem dla tych kierunków). Kształcą w pielęgniarstwie, fizjoterapii, administracji, ochronie środowiska, administracji oraz pedagogice – czyli tych kierunkach, po których w ich regionie czekają miejsca pracy. I to dzięki absolwentom tych szkół ich mieszkańcy mają opiekę zdrowotną, działający prąd i wodę oraz usługi publiczne.
Czy kogoś interesuje, czy uczniowie szkół branżowych, techników i wyższych szkół zawodowych mają bursę, dostępne wyżywienie oraz podręczniki i pomoce naukowe dostępne dla osób z uboższych rodzin? Nawet jeśli – to nie widać jej ani w deklaracjach polityków, ani w mediach. Nie jest więc zaskoczeniem, że dominującą emocją Polski powiatowej jest resentyment wobec Polski wielkomiejskiej – co świetnie pokazało wspomniane badanie prof. Sadury i red. Sierakowskiego.
czytaj także
Koszty płacą najbiedniejsi
To dopiero początek złych wiadomości: kolejne pojawią się, jak przejdziemy do kosztów. Za edukację płaci ogół podatników – czyli w głównej mierze klasa pracująca, głównie spoza metropolii. Głównym źródłem dochodu budżetu państwa jest VAT, który płaci każda osoba, która coś kupuje. Ale istotną część stanowi także podatek PIT – a klasy średnie i wyższe mogą cieszyć się rozmaitymi mechanizmami obniżającymi skalę podatku. Jest to podatek liniowy dla przedsiębiorców, ryczałt od przychodów – z którego korzystają informatycy, prawnicy czy lekarze – oraz możliwość podwyższenia kosztów przychodu z działalności twórczej, dostępny dla większości informatyków oraz praktycznie całej kadry akademickiej. Szkoda, że zapomniał wspomnieć dr Mikołaj Ratajczak, autor filipiki w obronie strajkujących, opublikowanej na łamach Krytyki Politycznej w czerwcu.
Tymczasem to w Polsce powiatowej są prawdziwe cywilizacyjne wyzwania. Ochrona młodzieży przed przemocą – zarówno rówieśniczą, jak instytucjonalną – np. ze strony policji. To tam widać, jak bardzo brakuje oferty kulturalnej innej niż stadion, grupy kibicowskie, telewizja i gry komputerowe. To tam widać, jak ważna jest edukacja zdrowotna, aby młodzi ludzie wiedzieli, że warto się regularnie badać, stronić od używek i niezdrowej diety oraz dbać o ruchu i higienę cyfrową. To tam widać, jak bardzo potrzebna jest opieka psychologiczna i psychiatryczna. Wiele znaczy też sport – nie ten oglądany w telewizji albo na stadionie, ale uprawiany – pozwalający z jednej strony na zdrową rywalizację i ruch, z drugiej – stanowiący oś budowy lokalnych wspólnot.
czytaj także
Nawet sympatyzując z postulatami młodzieży strajkującej na UW, UAM i UJ, nie można nie zauważyć, że wywalczone świadczenia na metropolitalnych uczelniach to mechanizm, który premiuje klasy wyższe kosztem klas niższych; mieszkańców metropolii i miast kosztem tzw. prowincji; redystrybuuje od biednych do bogatych, od wykluczonych do uprzywilejowanych.
Lewica musi spojrzeć poza akademiki
Patrząc na ten rozdźwięk – między beneficjentami edukacji wyższej oraz osobami skazanymi na szkołę średnią zawodową; pomiędzy odbiorcami transferów oraz płatnikami; pomiędzy tymi, którzy pomocy potrzebują a tymi, którzy ją otrzymują – można lepiej zrozumieć mapę polskiej polityki. Klasa ludowa pozametropolitalna pozostaje nieomal obojętna na narracje lewicy albo wręcz podchodzi do nich wrogo, co – znowu – świetnie pokazują Sadura i Sierakowski. Można także lepiej zrozumieć, dlaczego liberalny postulat obniżenia podatków ma większą popularność niż postulat zwiększenia transferów.
Jeśli więc lewica chce dotrzeć do klasy pracującej, powinna więc zadbać o kondycję szkół technicznych – branżowych, techników oraz półwyższych i wyższych zawodowych. Zwłaszcza dla młodych mężczyzn, którzy dominują w tej grupie – a którzy dziś masowo głosują na partie prawicowe albo nie idą na wybory.
I być może od nowego roku szkolnego warto zmienić podejście. Zamiast wołać o wydanie kolejnych kilkaset milionów na remont starego akademika w metropolii, zastanowić się raczej, czy w dobrych technikach w średnich miastach są bursy, warsztaty, pomoce dydaktyczne oraz wsparcie materialne dla dzieci w uboższych rodzin. Oraz stworzyć ofertę dla ich uczniów i ich rodzin, aby wysłanie syna do szkoły wyższej lub półwyższej zamiast do zawodówki nie było dla nich wyrzeczeniem nie do udźwignięcia.