To był największy wiec polityczny ostatnich lat w Łomży. Miasto odwiedził Andrzej Duda. Reportaż przedwyborczy Ziemowita Szczerka.
– Norbert, ja cię nie poznaję w tych okularach, wyglądasz jak jakiś Bond – mówił policjant do policjanta, a obaj przyjechali tu po to, żeby ochraniać wiec Andrzeja Dudy. Ale Dudy jeszcze nie było, jeszcze jechał dudabusem z Augustowa i kto wie, być może rozmyślał o augustowskich nocach.
A tu, w Łomży, na placu Niepodległości, pomiędzy wielkim muralem z Piłsudskim, pizzerią Diavolo i sklepem Brajan, pomiędzy starymi kamienicami, trochę odnowionymi, a trochę nie, peerelowskimi blokami a najtisowymi cudami architektury, gromadził się powoli tłum jego zwolenników.
? NA ŻYWO | Łomża | #DUDA2020 ??
Opublikowany przez Andrzeja Dudę Wtorek, 7 lipca 2020
Mieli biało-czerwone flagi z napisem DUDA2020 i wyglądali poczciwie. Wyglądali jak matki i ojcowie, wujkowie i ciocie nas wszystkich, bo o ile jeszcze 10–15 lat temu trudno było odróżnić „lud przedmieść” od „ludu centrum”, o których pisał jeszcze przed wojną Słonimski, o tyle teraz nie miało sensu nawet udawać, że jest inaczej.
Tu w Łomży był lud przedmieścia. Lud miasta średniej wielkości, tu były ciuchy kupione w polskim centrum handlowym konkurującym z chińskim centrum handlowym, tu byli dobrzy, poczciwi, często starsi ludzie, którzy w większości tak bardzo nie mieli nic wspólnego z wielkim sukcesem europejskiego liberalnego tygrysa w biało-czerwone prążki, że od razu było widać, że to, o czym piszą publicyści w liberalnych czy nawet lewicowych tygodnikach opinii, jest dla nich taką samą abstrakcją jak kupowanie butów z koszów wystawionych w Lidlu czy Biedronce dla rzeczonych publicystów. I jeśli to, co właśnie napisałem, zabrzmiało populistycznie, to tylko po to, żeby postawić kontrastującą, wyraźną kropkę w środku obrazu. Jak Beksiński. Może i trochę kicz, ale nasz, swojski!
Bo właśnie o populizmie będzie dzisiaj.
No więc stawiam dalsze, kontrastujące kropki: był tu ten właśnie lud, o którym marzy fejsbukowa lewica. Ale nie umie z nim dyskutować, bo ma w awatarze ironicznego Lenina połączonego z mechanicznym dildem, a w tle migrantów idących po tęczowej ścieżce ku krainie wiecznej szczęśliwości. Albo wcale dyskutować nie chce, poddaje się i mówi: „jestem z lewicy, ale też głosuję na Dudę”.
czytaj także
Lud przedmieścia schodził się tymczasem po polbruku i asfalcie na plac Niepodległości. Z wysokości balkonu nad pizzerią Diavolo, na którym wisiał banner „ANDRZEJ DUDA – NASZ PREZYDENT”, na tłum spoglądał w zadumie facet w granatowym podkoszulku i krótkich patajach.
Wyglądało, jakby to tutaj, na tym samym placu, za socjalizmu czynniki partyjne obierały defilady. Stała tu betonowa, murowana trybuna ze stylizowanym orłem, któremu po 1989 domontowano do gołej głowy błyszczącą koronę, kojarzącą się nieco z cerkiewną kopułą.
Ale to nie stąd – zdecydowano w przypływie instynktu samozachowawczego – Duda miał przemawiać. A szkoda, pomyślałem. Cóż byłoby dla niego piękniejszym kontekstem niż miejscówka partyjnego kacyka z ludowym orłem z domontowaną prawicową koroną? I przemówienie transmitowane przez partyjną TVP.
No ale nie. Po zachodniemu miało być: trybuna pośrodku placu. Mimo że partyjna telewizja na posyłki nadal obok – niczym memento jego niezachodniości. Kręcili się między kablami młodzi czynownicy pisowscy, a obstawowe byczki wtykały sobie palce w uszy, żeby wszyscy widzieli, że mają w nich słuchawki na sprężynkach, jak na filmach, i uchylali poły koszul, żeby było widać, że mają za paskiem pały teleskopowe i pistolety. Im też się nie dziwiłem, trzeba poszpanować, czemu nie: nie po to przecież się tyle lat rzeźbiło, trenowało, do instytucji dostawało, żeby teraz odgrywać świętych Franciszków, skromnych i szarych jak brat mniejszy – wróbel.
Jeden byczek ewidentnie był zresztą stąd, bo co chwila puszczał oczka do znajomych na placu zebranych. Pod trybuną, tą dawną komunistyczną, na skarpce otrawionej z napisem „ŁOMŻA” siadał sobie jakiś pan starszy w sandałach, stękając „ech, kręgosłup mi siada”.
Kawałek dalej stali strażacy w ciemnych mundurach, spodnie im ciemne fałdami opadały na obcasy, i mówili między sobą: „to są, kurwa, inne prawa, stara Unia na innych się prawach, kurwa, rządzi”. A kawałek dalej jakiś pan tak gorąco przekonywał jakąś panią, że „no Duda, Duda, z dwojga złego trzeba mniejsze zło wybierać”, że aż strach było zapytać, czym jest to dobro.
Ludzie w ludowych strojach już się zbierali przy mównicy, na schodkach, podłączano im mikrofony. Zbierali się inni. Pojawiali się młodsi. Jakiś chłopak z napisem „POLSKA” na karku, jakiś podgolony ziomeczek w mało adekwatnej do sytuacji bluzie z napisem „LEGALIZE”, szukający swojego kolegi, biegając po placu jak kot z pęcherzem, jakieś młode trzy dziewczyny, każda z plecakiem vansa, jakieś inne, grzebiące cały czas w telefonach, z włosami naelektryzowanymi i jakby trochę unoszącymi się im nad ramionami.
Pizzeria Diavolo przeżywała oblężenie. A to wyborcy, co przyszli na wiec, a to jacyś młodzi, a to lokalni działacze w garniturach, którym daleko było do tych garniaczków dopasowanych, jakie noszą Duda czy Morawiecki. Kelnerka z tatuażem na nodze biegała od stołu do stołu i mówiła: „już przynoszę, już przynoszę, mam tylko dwie ręce”. A potem, w chwili wytchnienia: „no takiego ruchu to dawno”.
Przy placu przystanął jakiś samochód na szwedzkich rejestracjach. Z siedzenia pasażera wystawił głowę jakiś facet.
– Przepraszam! – krzyknął. – A co to się tu dziś dzieje?
– Duda przemawia! – rzucono się mu tłumaczyć.
– Ło kuuurwa – powiedział z udawanym podziwem, po czym jego volvo wydarło się w stronę rynku.
Potem zaczęli grać. Ludowe piosenki mieszane z pseudoludowymi. „Kuuurwa, nawet orkiestrę strażacką mają” – powiedział do kolegów jakiś chłopaczek w bluzie Depeche Mode z napisem, że potrzebuje przyjaciół.
Robiło się coraz weselej, jak to na festynie.
„Milion, milion, milion białych róż” – śpiewali ci w strojach ludowych, a konferansjer wesoło pohukiwał: „ta piosenka dedykowana jest dla pana marszałka i pana wójta!”. A potem wzywał bezsilnie: „bardzo proszę zachować dystans dwóch metrów” [tu śmiech, pokrzykiwania: „to się nie da!”] oraz „proszę założyć maseczki” [było sporo bezmaseczkowców, ale generalnie zakładano].
Zespół zaśpiewał piosenkę o Łomży:
„Łomża jest perłą wśród miast, najpiękniejszą gwiazdeczką wśród gwiazd”. Jakaś podpita para w wieku nieco więcej niż średnim ścięła się na jej tle. Pani zaczęła tańczyć, a pan, wąsaty mężczyzna z fryzurą na czeskiego piłkarza, najpierw uśmiechał się w zażenowaniu do sąsiadów, a po kilku nieudanych próbach powstrzymania damy przed tańcem warknął: „a rób, co chcesz”. I zniknął. Inne panie go ofukały na odchodne: „nie może sobie kobieta potańczyć? Nie może się człowiek dać porwać?”.
– Właśnie dostałem informację, że dudabus… że pan prezydent jest już w granicach miasta! – wołał podekscytowany wodzirej.
I dudabus przyjechał. Wielka, wyklejona na burcie twarz Andrzeja Dudy przesunęła się nad głowami tłumu z biało-czerwonymi chorągiewkami, zatoczyła półkole wokół placu, poprzedzona BOR-owikowskimi ciemnymi eleganckimi sportowymi autami, i z sykiem otworzyły się drzwi, jakby statek kosmiczny wylądował.
Najpierw, niczym odpływające wody, wybiegła z dudabusu młodzieżówka i jacyś garniturowcy. A później, w białej koszuli bez marynarki, trochę po gospodarsku, a trochę po papieżowatemu, pozdrawiając tłum uniesioną dłonią – Andrzej Duda.
Tłum się rozkrzyczał.
Przeciskałem się w stronę nielicznych zwolenników Trzaskowskiego, którzy stali i protestowali za policyjnym kordonem. I młodych ludzi, w większości dziewczyn, z antyhejterskimi plakatami z tęczą i napisami, że ludzie to nie ideologia.
I to właśnie – poza jeszcze kilkoma kolesiami w nacjonalistycznych koszulkach – był w zasadzie jedyny akcent tutaj, na placu Niepodległości w Łomży, który przypominał, że w państwie polskim jednak dzieje się też coś innego niż pisowski „milion, milion, milion białych róż”.
Bo w Polsce nie rządzi dobry prezydent w białej koszuli, który wysiada z dudabusu. W Polsce rządzą narodowi populiści. A populiści najlepiej rosną na „zwykłych ludziach”.
Populiści, rozkrzaczywszy się, rozpleniwszy na tych właśnie ludziach, „zwykłych ludziach”, wykorzystawszy ich ekonomiczne wykluczenie i trwanie w środowiskach zamkniętych, często łączące się z mniejszym dostępem do edukacji i możliwości podróżowania, i poszczuwszy ich przeciw elitom – prawdziwym czy wymyślonym na potrzeby kampanii – ustawiwszy siebie jako jedynych reprezentantów ludu, zaczynają w końcu tłumaczyć temu ludowi świat w taki sposób, który ludowi uwłacza.
Zaczynają przemawiać do nich jak do konkurujących ze sobą zwierząt. Jak do idiotów.
– To – mówią – jest liberał. Liberał jest zły. Liberał kradnie.
– To jest lewak. Lewak jest zły. Lewak niszczy wartości. Czemu? Nie wiadomo. W czyimś interesie. Czyim? A to wy już dobrze wiecie czyim.
– To jest LGBT. To nie ludzie, tylko ideologia, którą ludzie wyznają. A ci ludzie to też tak średnio, bo pedały, lesby, cioty, pederaści, nienormalni. Wiadomo, że są rządy prawa i nie można ich bić, ale jednak no, oni są nienormalni, są częścią złowrogiej ideologii. Ojej, w Białymstoku dokonano na nich pogromu? Ktoś bije „pedałów” na ulicach w Krakowie i w Warszawie? Ojej. No ale my nie mamy z nimi nic wspólnego.
– To są – mówią – opozycjoniści. Oni są źli, bo nie służą Polsce. Oni służą interesom innych.
A potem urobionych w tak prymitywne gęby ludzi populiści zaczęli ogrywać. I odwracać kota ogonem.
Lud nie lubi liberałów. Lud nie lubi LGBT. Lud nie lubi tego czy tamtego. Lud nie lubi, gdy się „szczuje na Polskę”. W koncepcji populistów lud generalnie nie lubi, gdy sytuacja jest zbyt skomplikowana. Lud jest jak dziecko, które nie jest gotowe przełknąć raz czy drugi gorzkiej pigułki.
Populiści mówią więc do ludu jak do przedszkolaków: szczepionki są złe, ci są źli tamci są źli. My jesteśmy dobrzy. Oni – źli. My wam damy, a tamci – zabiorą. Gaga. Gugu.
Jakiś czas temu słuchałem w Radiu Maryja, jak przemawia do wiernych Rydzyk. To przypominało udawane gaworzenie dziecka do ludzi, których ma za idiotów. Słuchałem przemówień Dudy. Tego o LGBT, tych o liberałach i zdradzie czy tego, gdy bredził, że media zagraniczne to zło, że Telewizja Polska to dobro i że jeśli Trzaskowski nie chce się spotkać z nim w TVP (choć raz się przecież spotkał i wcale nie przegrał), to znaczy, że służy on obcym interesom. Czyim? A to wy już dobrze wiecie.
Te gadki Radia Maryja, Dudy „z krakowskiej inteligencji”, Kaczyńskiego „z lepszych miejsc”, ale stylizujących się na ludowych trybunów gadających z ludem nie na poważnie, ale tak, jak się mówi do niemowląt, przypominają mi blackface.
Ten rodzaj rasistowskiego kabaretu uprawianego przez białych na południu Stanów Zjednoczonych, gdy malowali sobie na czarno gęby i udawali czarnych, wykorzystując najgorsze stereotypy. Czarny robił tylko śmieszne, groteskowe miny, powtarzał „oh, Lordy, Lordy” z tym swoim śmiesznym akcentem, nic, tylko by żarł melony i kurczaki smażone w głębokim tłuszczu.
Gdy widzę Dudę czy Kaczyńskiego w tym ich udawaniu „zwykłych ludzi” – choć przy jasnym zaznaczeniu, że przecież tak naprawdę są z lepszych miejsc, z inteligencji, tak samo jak aktorowi blackface zawsze spod czarnej farby wychodziła biała skóra, żeby nikt nie pomyślał, że on NAPRAWDĘ jest czarny – w tym ich stereotypizowaniu „zwykłych ludzi”, w tym wmawianiu im, że są w stanie zrozumieć tylko prosty przekaz, że ten jest zły, ten niedobry, że ten to Niemiec, a ten Polak (znaczy dobry), a ten niby po polsku mówi, ale nie głosuje na PiS, więc nie wiadomo, czy Polak, czy Niemiec, może volksdeutch – w tym wszystkim widzę blackface. Widzę ojkofobię, widzę klasizm, widzę rasizm skierowany przeciwko własnym ludziom. Widzę Stevena z Django. Widzę pogardę.
czytaj także
Ale nie w ludziach. Szedłem między ludźmi w Łomży i czułem ciepło i sympatię. Nie widziałem potrzeby prowokowania ich czymkolwiek, bo przecież ich znam. To są ludzie jak nasi ojcowie, matki, dziadkowie i babcie, wujkowie i ciotki, przecież ja dobrze znam tę mentalność i znam te odruchy. I wiem, co by zrobił mój wujek czy ciotka, gdyby jakiś volksdeutsch – ktoś, kogo mu w głowie zohydzono, zeszmacono i wmówiono, że to nic, tylko ścierwo, które trzeba zabić – stanął przy nich w tej Łomży i zaczął krzyczeć te swoje volksdeutschowskie rzeczy. Te złe, przeciwko nim, przeciwko Polsce, przeciwko życiu, przeciwko dobru. Oczywiście – wujek czy ciotka też by się na niego rzucili z pięściami, próbowaliby wyrwać mu transparent. Byliby tak samo przekonani, że walczą ze złem, jak wiedźmin, gdy bije się z kikimorą.
Ale to była, w tej Łomży, ostatnia bitwa kampanii. Duda był zmęczony i – kto wie – dostał może jakiś telefon od sztabu, żeby już nie pierdolił o Niemcach, szczepionkach i złych pedałach. Tylko więc dwa razy podkreślił, że domaga się kraju, w którym nazywa się „zdrajców – zdrajcami”. Widać bardzo mu zależało, żeby koniecznie używać tej upraszczającej, gówniarskiej kategorii, bo przecież „Polacy nie zrozumieją, że motywy działania ludzi uznawanych ludowo za zdrajców są często mocno skomplikowane, a rzeczywistość nie jest zero-jedynkowa”.
Potem coś tam pomendził o edukacji seksualnej, o złej Platformie, która kradnie i – o radości, o ulgo – mówił o tym, o czym kandydat na prezydenta mówić powinien: o wykluczeniu komunikacyjnym, o konieczności inwestycji, w tym w wysokie technologie. Chwalił się, że Polska dostanie duże pieniądze z Unii i że wchodzą amerykańskie inwestycje i żołnierze.
Nawet śmieszne w jego ustach hasło, że „Polska jest poważnym państwem”, nie zburzyło mojego poczucia, że gdyby każdy wiec Dudy i ogólny przekaz PiS wyglądał tak jak to jego ostatnie spotkanie w Łomży, to Polska byłaby o wiele lepszym państwem.
I nawet dzieciakom od tęczy i kodziarzom od Trzaskowskiego, odsuniętym od tłumu przez policjantów, w tej atmosferze nikt nie próbował nic zrobić. Dogadywał im tylko jakiś nadaktywny koleś, którego wszyscy traktowali jak lokalnego wariata.