„Nawet najbezpieczniejsza infrastruktura może nie uchronić przed bezmyślnością na drodze i piratami drogowymi” – skomentował wtorkowy wypadek na Mokotowie prezydent Warszawy, po czym wrócił do tradycyjnego pompowania wydarzeń dla gawiedzi, typu „spektakl dronowy z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego”.
Ubiegłoroczne przygotowania do defilady z okazji Święta Wojska Polskiego przypadkowo oglądałem z bliska. Po 3 latach przerwy, wynikającej m.in. z rygorów pandemicznych, i w obliczu wojny w Ukrainie, prezentacja naszego potencjału militarnego nabrała spektakularnego wymiaru – nawet człowiek nieuciekający przed rosyjskimi rakietami bombardującymi jego miasto mógł poczuć się przytłoczony trwającą przez niemal całą noc próbą generalną i czołgami na Wisłostradzie.
Władze stolicy narzekały wówczas na dyktat z Ministerstwa Obrony Narodowej, wracający z wakacji dostawali szału przez problemy napotykające ich przy witaniu się z gąską, z kolei prof. Zybertowicz, minister w kancelarii prezydenta, bez ogródek mówił, że parada ma pomóc PiS w wygraniu październikowych wyborów.
Szkodliwy nałóg, czyli kreska na liczniku jak kreska z deski rozdzielczej
czytaj także
Reszta jest historią – otóż nie pomogła, zmieniły się władze centralne, a miastem nadal rządzi ekipa Trzaskowskiego. Można więc spodziewać się, że dyktat z nowego MON sprawi, że obchody święta pomiaru militarnego przyrodzenia zostaną przykrojone pod oczekiwania uśmiechniętych mieszkańców stolicy, prawda? Prawda?
Ależ skąd. Dziś „dyrektor koordynator” z warszawskiego ratusza, Tomasz Mencina, mówi, że defilada to po prostu „wielkie wydarzenie”. Problemem było to, że przez jakiś czas było to wielkie wydarzenie pisowskie, dziś jest to wielkie wydarzenie platformerskie i wszystkie wątpliwości zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Warszawiacy niech się tak nie spieszą z powrotami do domu, Ukraińcy i Ukrainki niech schowają do kieszeni swoją traumę i dołączą do obserwujących przygotowania do defilady przy multimedialnym parku fontann, gdzie w nocy z soboty na niedzielę przeprowadzano paradną symulację wydarzenia.
Olbrzymie środki pompowane w prężenie wojskowych muskułów po miesiącach nieudolnych działań na granicy może i przykryją nieco zarzuty dla strzelających na ślepo wzdłuż płotu wojaków, wprowadzenie kwestionowanego przez konstytucjonalistów prawa do strzelania do migrantów czy zmianę w dowództwie sił zbrojnych, o której Michał Sutowski porozmawiał z Edytą Żemłą, autorką książki Armia w ruinie – ten wywiad będziecie mogli przeczytać na naszej stronie już jutro.
Problem w tym, że to tylko chwilowy propagandowy oddech dla władzy, przysłaniający realne problemy, które ujawnił wczorajszy wypadek na warszawskim Mokotowie, w którym zginęły 2 osoby, a 4 inne, w tym 3,5-roczne dziecko, zostały poważnie ranne.
Piraci show
„Nawet najbezpieczniejsza infrastruktura może nie uchronić przed bezmyślnością na drodze i piratami drogowymi” – skomentował wypadek prezydent Warszawy, po czym wrócił do tradycyjnego pompowania wydarzeń dla gawiedzi, typu „spektakl dronowy z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego”.
Aktywiści miejscy zwracają jednak uwagę, że „na piratów nie ma rady” to dosyć fatalistyczne podejście do zarządzania miejskimi drogami – zwłaszcza że audyt z 2021 roku, przywoływany przez Piotra Wróblewskiego, dziennikarza i autora książki Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej, wykazał, że aż 481 przejść dla pieszych w Warszawie jest równie niebezpiecznych, co miejsce, w którym wczoraj doszło do tragedii.
czytaj także
I choć dziś prezydent Trzaskowski potępia bezmyślność piratów drogowych, to sam śmigał po mieście samochodem znacznie przekraczając prędkość – a fakt, że za kółkiem siedział jego kierowca, nie ma aż tak wielkiego znaczenia, jak chciałyby warszawskie władze. Wprawdzie w materiałach promocyjnych polityka częściej znajdziemy pozowane zdjęcia z warszawskiego metra niż z samochodu z szoferem, jednak Trzaskowski jest nieodrodnym dzieckiem kasty kierowców miasta stołecznego, o której świeżo upieczony warszawiak Piotr Wójcik pisał zaledwie kilka tygodni temu na naszych łamach, że to „mentalni mordercy i czysto patologiczna grupa społeczna”.
Jednocześnie prezydent Warszawy i potencjalny kandydat na prezydenta wszystkich Polaków ciągle musi lawirować, żeby nie zostać oskarżonym o działania wymierzone w interesy panisk za kółkiem. Gdy tylko pojawia się informacja o zwężaniu jakiejś drogi w Warszawie, samochodziarscy komentatorzy dostają totalnego rage’u w mediach społecznościowych, a na przyklejanie Trzaskowskiemu łatki wroga kierowców pracują też lokalni politycy PiS, jak Dariusz Figura i Jarosław Krajewski.
czytaj także
Sprawienie, że prawie 500 przejść zamieni się nagle w bardziej ludzkie i niezagrażające życiu pieszych w takim stopniu, jak obecnie, będzie zapewne wiązało się z koniecznym ograniczeniem możliwości zabójców na kółkach i zwężaniem ulic. Jednak Leszek Wiśniewski, urbanista z Politechniki Warszawskiej, nie widzi wyraźnych dowodów na to, by w Warszawie pod rządami Trzaskowskiego panowała mania zwężania. Widać to choćby po nieustannych bataliach o to, jak ma wyglądać ulica Puławska, gdzie zaledwie 2 miesiące temu, po innym wypadku spowodowanym przez psychopatę z ciężką nogą, rannych zostało 6 przypadkowych przechodniów.
Militarne pokazówki nie wzmocnią poczucia bezpieczeństwa
Te dwie rzeczy – mania defilowania, paraliżująca nie tylko ulice, ale choćby i system rowerów miejskich, z którego na czas obchodów wyłącza się wiele stacji, oraz bezpieczeństwo pieszych – z perspektywy mieszkańca Warszawy mają wiele wspólnego.
Z jednej strony widać, że politycy KO uznają wypracowane przez PiS propagandowe pomysły za kurę znoszącą złote jaja i w duchu militarnego wzmożenia pompują pieniądze i ryzykują utratę cierpliwości warszawskich urlopowiczów. Z drugiej – ci sami platformersi chowają uszy po sobie, gdy PiS „oskarży” Trzaskowskiego o to, że jest po stronie użytkowników zbiorkomu i bezpieczeństwa tych mieszkańców miasta, którzy nie widzą świata z perspektywy kierownicy.
Zamiast nieustannego zapewniania, że „nie jest lewakiem”, Trzaskowski mógłby nie tylko poprosić własnego kierowcę o zwolnienie nogi z pedału gazu, ale też przestać być zakładnikiem polityki PiS i nieustannie kluczyć wokół zagrożeń, wynikających zarówno z nieokiełznanego temperamentu kierowców, jak i z wykazanych w audytach zagrożeń. Do „najbezpieczniejszej infrastruktury” w Warszawie jeszcze niestety bardzo daleko, a nieustannego poczucia zagrożenia mieszkańcom stolicy militarne pokazówki raczej nie zrekompensują.