Zrzędząc na lekcjach, że „za takie pieniądze się nie opłaca”, ale nie dokonując żadnej analizy politycznej ani nie organizując oporu – wspieramy apatię. Propagujemy „przedsiębiorczość” rozumianą ekonomicznie, ale nie politycznie.
Śledzę sytuację edukacji i z nadzieją czekam na powszechny strajk nauczycielski. Kibicuję tej grupie zawodowej nie tylko z przyczyn osobistych – pracowałam w szkolnictwie, uczyłam w zwykłym gimnazjum rejonowym, tzw. prestiżowym liceum oraz w liceum dla dorosłych, ale również dlatego, że jakość edukacji przekłada się na to, w jakim społeczeństwie żyjemy.
Biorąc pod uwagę poziom kształcenia w Polsce, zdumiewa mnie rozmiar niechęci wobec grupy zawodowej nauczycieli, zarazem jednak rozumiem sceptycyzm. Niestety wielu z nas spotkało się z jakimiś mało równościowymi praktykami ze strony belfrów, mówiąc oględnie, z frustracją czy niekompetencją.
Dodatkowo od trzydziestu lat, promocja neoliberalnej zasady – twoje życie w twoich rękach – wpisana w programy nauczania WOSu, a także przedmiotu Podstawy Przedsiębiorczości, utwierdza wiele osób w przekonaniu, że strajk oznacza roszczeniowość i lenistwo, a nie, że wchodzi w poczet praw pracowniczych i jest jednym z narzędzi nacisku w demokratycznym kraju.
Jak wygląda strajk?
Pamiętam strajki nauczycieli z czasu, kiedy byłam w podstawówce – byliśmy z tego bardzo zadowoleni, bo, zamiast siedzieć w szkole, pojechaliśmy na przejażdżkę rowerową.
Chaos w systemie edukacji. Rok drugi [rozmowa z Justyną Suchecką]
czytaj także
Gdy po latach – słysząc żale koleżanek z pracy – zasugerowałam strajk, dowiedziałam się, że to, co ja wspominam idyllicznie, ówcześni strajkujący odebrali jako nauczkę. Dwa tygodnie wstrzymania się od pracy przełożyło się na niższą o połowę pensję. Ciężko oczekiwać, że ludzie, którzy mają na głowie kredyty, rodziny i, jak to przeciętni Polacy, nie mają oszczędności, będą gotowi na takie poświęcenie.
Raczej nie będą strajkować do oporu, np. sześć tygodni strajków zwyczajnych i kilka tygodni rotacyjnych – jak miało to miejsce w British Columbii w Kanadzie – aż do czasu, gdy władza ustąpi i ustosunkuje się do żądań.
Jak opowiedziała mi Sylvia Levington, znajoma nauczycielka z jednej ze szkół w Vancouver – w tym czasie szkoły były zamknięte w całej prowincji. Kanadyjscy nauczyciele również nie byli opłacani przez ten czas z pieniędzy publicznych, a związki zawodowe nie dysponowały wysokimi środkami, więc niektórzy narazili się na problemy finansowe.
Strajk. Jak to się robi? [archiwalna rozmowa z Pawłem Adamowiczem]
czytaj także
Za dzieci odpowiedzialni byli rodzice, co stanowiło kolejny element nacisku na decydentów. W Polsce od razu pojawia się to pytanie – no tak, strajk strajkiem, ale co z dziećmi? Przecież mamy neoliberalizm i priorytetem jest obecność w pracy.
Strajk po polsku
Strajk po polsku wyglądał tak, że przed ogłoszonym przez ZNP terminem akcji, planowanej na 31 marca 2017 rady pedagogiczne w szkołach decydowały, czy się przyłączyć. W wielu placówkach wynik okazywał się patowy – tyle samo osób było za, co przeciw. Albo okazywało się, że głosowanie było nieważne z przyczyn formalnych, jak w pewnym prestiżowym liceum.
Jeśli już strajk dochodził do skutku, to parę osób nie prowadziło zajęć, ale zajmowało się dziećmi. To świetny sposób, żeby zniechęcać ludzi do akcji –najbardziej nie lubiłam właśnie tych „wolnych” lekcji – brak zajęcia wzmaga hałas, chaos i nudę.
czytaj także
W mojej rodzinnej Gdyni, w centrum miasta przy Infoboxie odbywał się protest zorganizowany przez ZNP i Razem. Pojawiła się garstka osób. Nie byłam już wtedy nauczycielką, ale oczywiście w strajku brałam udział. W międzyczasie – protest trwał kilka godzin – część z nas, demonstrujących, poszła coś przekąsić. W pizzerii spotkałam koleżankę – nauczycielkę.
–Idziesz strajkować? – pytam.
–Nie, umówiłam się z mężem i idziemy do domu – odpowiedziała – ale wspieram. Ty walcz za nas.
Apatia
Rozumiem, że nie stać nas na kilka tygodni strajku, ale jeden dzień strajku ostrzegawczego powinien leżeć w zakresie naszych możliwości. Nawet kosztem niższej pensji. Jako nauczycielki/e mamy nie tylko prawo, ale obowiązek strajkować, aby uczyć demokracji, co zresztą wpisane jest w statusy szkół.
czytaj także
Zrzędząc na lekcjach, że „za takie pieniądze się nie opłaca”, ale nie dokonując żadnej analizy politycznej ani nie organizując oporu – wspieramy apatię. Propagujemy „przedsiębiorczość” rozumianą ekonomicznie, ale nie politycznie.
W dobie internetu, a więc dostępu do wiedzy na niespotykaną wcześniej skalę, szkoła powinna być miejscem, w którym uczymy myślenia krytycznego, oceny rzetelności źródeł, a także pokazujemy, jak funkcjonować w społeczeństwie. To zaangażowanie w naukę i w problemy społeczne powinny być priorytetem, a nie bierne wkuwanie definicji z, przeterminowanego zresztą, podręcznika.
Edukacja – wspólna sprawa
Żeby nasze żądania zostały spełnione, trzeba zyskać poparcie społeczne. Ciężko o nie przy powszechnej na temat nauczycielek narracji, utrzymującej, że to niekompetentne pasożytnice społeczne na wiecznych wakacjach.
Na przychylność większej części społeczeństwa trzeba sobie jednak zapracować, bo z dnia na dzień to się nie uda, a w tym procesie muszą brać udział zarówno belfrowie, jak i ci, którzy chcą dobrej edukacji dla swoich dzieci i wnuków czy ci, którzy chcą funkcjonować w otwartym i solidarnym społeczeństwie. Trzeba zerwać z postawą: „Wspieram, ty walcz za nas.” i przejść do „walczymy o wspólną sprawę!”.
O uzwiązkowieniu
W skutecznej organizacji strajku może pomóc prężny związek zawodowy. Tymczasem tylko niewielki procent nauczycieli jest uzwiązkowiony. Oprócz tego, że ZNP i Solidarność budzą czasem negatywne skojarzenia ze względów ideowych, politycznych i historycznych oraz faktu, że w ogóle Polki i Polacy niechętnie wstępują do organizacji wszelkiego rodzaju, istnieją też pobudki czysto osobiste. W szkole, w której pracowałam, chciałam zapisać się do związku zawodowego. Dowiedziałam się od pani prezes tego związku – jak chciała żeby ją tytułować –że mnie nie przyjmie. Nie podała przyczyn. Po czasie sprawdzam, jak się zapisać do ZNP i czy istnieją podstawy do odmowy członkowstwa – należy wypełnić wniosek i oświadczyć, że nie należy się do innego związku zawodowego i zobowiązać się do opłaty składki. Tyle. Trochę przygnębiające to powtarzające się w polskich realiach zjawisko, że osoba funkcyjna traktuje organizację masową, która w zamierzeniu ma służyć słusznym ideom, jako prywatny folwark.
Hyman: Związki mają świadomość, że jeśli nie przyciągną młodych, wymrą w ciągu dekady
czytaj także
Dostałam też od niej reprymendę, że zbieram w szkole podpisy przeciwko reformie edukacji. Pani prezes związku jest w owej szkole jednocześnie wice-dyrektorką, co wywołało szczere zdziwienie kolegi po fachu ze Szwecji: wedle ich prawa nie można łączyć stanowiska dyrektorskiego z przynależnością do związku, jako że następuje wtedy konflikt interesów. W Polsce takiego prawa nie mamy, ale może warto to zmienić.
Rzeczona pani prezes/wice-dyrektor słynie z tego, że tworzy w szkole napiętą, noszącą znamiona mobbingu atmosferę, bo jak inaczej nazwać kwestionowanie zwolnienia lekarskiego i odmowy przyznania bezpłatnego urlopu na egzamin na studiach. Nie jestem jedyną osobą, która zwolniła się przez tę atmosferę. W owej placówce prawie nikt nie zapisuje się do ZNP, a pani prezes cieszy się swoją prezesurą, jednocześnie działając aktywnie przeciwko celom ZNP.
Co z protestami rodziców?
Część rodziców ma za złe nauczyciel(k)om, że w proteście chodzi tylko o podwyżki a nie o uczniów/uczennice i, że nie podejmują ie bardziej zdecydowanych kroków przeciwko „deformie” ministry Zalewskiej. Żal zrozumiały, ale znowu wynika z postawy „wspieram, a ty walcz za nas”.
Szkoda, że nie zorganizowaliśmy porządnego strajku wcześniej, szkoda, że więcej interesariuszy nie włączyło się w protesty bardziej aktywnie. Słynne „strajki” rodziców głównie ograniczały się do tego, że debatowali czy posłać, czy nie posłać dzieci do szkoły.
czytaj także
Koleżanka zwierzała się, że, tak, jest przeciwko reformie, ale te protesty rodziców de facto oznaczają, że dzieli sie dzieci i przypina im łatki partyjne. Na przykład jej syn chciał iść do szkoły, i ona miała dylemat – że jak pójdzie, to wszyscy pomyślą, że ich rodzina wspiera PiS, a jak nie pójdzie, to zrobi coś wbrew sobie, bo lubi chodzić do szkoły.
Gdzie strajki uczniów i uczennic?
W Polsce zarówno rodzice jak i szkoły traktują dzieci jako bezwolne istoty pozbawione sprawczości i własnych poglądów. Kastrujemy opór, uznając, że dobre rodzicielstwo polega na dopilnowaniu, by nasze dzieci się „dobrze uczyły”, o czym mają świadczyć oceny. Dzieci przepracowane i uczone bierności nie chcą, nie widzą sensu i nie mają czasu angażować się w żadne dodatkowe inicjatywy, których sobie nie wpiszą do CV. Pytam się mojej byłej uczennicy, obecnie licealistki, czy organizują jakieś protesty. Natalia odpowiada, że raczej tylko dyskutują czasem na niektórych przedmiotach, ale nic nie robią. Sama wie, że to strategia krótkowzroczna, widzi, że rujnowanie szkolnictwa przekłada się na brak społeczeństwa obywatelskiego, ale co może zrobić w pojedynkę. Natalia chodzi do elitarnej szkoły, uczy się w programie matury międzynarodowej, który wspiera tolerancję, postawę obywatelską i empatię, więc jej znajomych z klasy problem reformy w ogóle nie dotyka.
**
Ola Hołubowicz jest aktywistką, nauczycielką angielskiego, doktorantką literaturoznawstwa, pracuje na Uniwersytecie Karola w Pradze.