Protesty po śmierci George’a Floyda doczekały się w Polsce nietypowych reperkusji. W dyskusji pod zdjęciem czarnoskórej dziewczyny z transparentem „Stop calling me Murzyn” uaktywnili się internetowi obrońcy polszczyzny. Ale jak to tak, nie używać „pięknego określenia” jeszcze z czasów Reja? Nie czytać dzieciom „Murzynka Bambo”? Szkoda tylko, że ta bezkompromisowa husaria reaguje na zmiany w polszczyźnie tylko wtedy, gdy są one niezgodne z jej poglądami.
Głos w sprawie słowa „Murzyn” zabrał m.in. wokalista i aktywista Mamadou Diouf, tłumacząc we wpisie na Facebooku, że język niczym nie różni się od innych dziedzin życia. Podlega zmianom wraz z historią i rozwojem ludzkiej wiedzy. „Mądre tradycje przetrwały, bezsensowne padały podczas rewolucji umysłowej. Ziemia kiedyś była płaska, nietoperz był ptakiem, wieloryb rybą”.
Polska nie handlowała niewolnikami jak Portugalia, Francja , Holandia, Wielka Brytania czy Niemcy. W Językach…
Opublikowany przez Mamadou Diouf Niedziela, 7 czerwca 2020
Nawet jeśliby się upierać, że dawniej słowo „Murzyn” nie było negatywnie nacechowane, to dziś już jest. Diouf przytacza powtarzane w Polsce powiedzenia: „Sto lat za Murzynami, robić za Murzyna, Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść. Nigdy nie słyszałem: robić za Niemca, sto lat za Rosjanami, Francuz zrobił swoje, Francuz może odejść”.
Oczywiście, pod tym wpisem roi się od komentarzy samozwańczych obrońców polszczyzny. Jedni używają uniwersalnego argumentu: „Niedługo to już nic nie będzie można powiedzieć”. Pamiętamy go choćby z czasów akcji #metoo, gdy posługiwali się nim zwolennicy teorii, że molestowanie seksualne to po prostu forma flirtu. „Niedługo już nic nie będzie można powiedzieć” oznacza więc w tym wypadku tyle, że bez nazywania ludzi „Murzynami” czy komplementowania tyłka koleżanki z pracy „normalny człowiek” skazany jest na milczenie.
Inni twierdzą, że Diouf, mimo ponad czterech dekad spędzonych w naszym kraju, jest jednak obcokrajowcem i nie rozumie subtelności polszczyzny oraz naszej historii. Wszak Polak z natury jest prawy i nic złego mieć na myśli nie mógł – ani w czasach Reja, ani dziś. Prawdopodobnie to ta sama grupa, która upiera się, że Polacy nie przyłożyli ręki do holocaustu, ba, wszyscy Polacy bez wyjątku ratowali Żydów w czasie okupacji, mimo że groziła za to kara śmierci.
czytaj także
Polak ci powie, kiedy masz prawo czuć się obrażony
W dyskusję na wallu Dioufa w końcu włącza się i klub psychofanów Murzynka Bambo, broniący wiersza Tuwima z taką gorliwością, jakby był to jedyny utwór dla dzieci w historii polskiej literatury. Ich argument to: „To co my będziemy czytać dzieciom?”. To oczywiście wariacja na temat „niedługo to już nic nie będzie można powiedzieć”. Nieważne, że dobrej poezji dziecięcej jest u nas sporo, choćby tego samego Tuwima, ale i innych autorów. Zdaniem samozwańczych obrońców tradycji języka polskiego polskie dziecko bez znajomości Murzynka Bambo wyrośnie na niekulturalnego chama. I koniec dyskusji.
Polaczek Janek w Monachium mieszka, czyli wyrzućmy wreszcie „W pustyni i w puszczy” z kanonu lektur
czytaj także
Człowiekowi szanującemu uczucia innych powinna wystarczyć informacja, że jakieś określenie kogoś obraża – wystarczyć, żeby przestał tego określenia używać. Człowiek, dla którego własna wizja świata jest ważniejsza od uczuć innych, będzie jednak tłumaczył im do utraty tchu, że nie mają powodu czuć się obrażeni.
Jako feministka na okrągło dowiaduję się od różnych osób, że żart o gwałcie czy mówienie o kobietach per „dupa” nie powinny mnie obrażać, bo to przecież żart, albo że „dupa” to jakiś gorszy rodzaj kobiety, którym jako przedstawicielka tego lepszego rodzaju również powinnam gardzić.
Człowiekowi szanującemu uczucia innych powinna wystarczyć informacja, że jakieś określenie kogoś obraża.
Argumenty stosowane w obronie słowa „Murzyn” oparte są na podobnym toku rozumowania: mówiąc „sto lat za Murzynami”, nie mamy przecież na myśli ciebie, tylko jakichś innych, cywilizacyjnie zacofanych, na których sam powinieneś patrzeć z góry. No a tak w ogóle to „Murzyn” nie jest jakoś źle nacechowany, a „dupa” to ostatecznie komplement, a więc: „Trochę dystansu”.
Brak konsekwencji to chyba najdelikatniejsze, co da się zarzucić autorom takich wywodów.
Język na usługach ideologii
„Murzyn” ma równie gorliwych obrońców jak feminatywy przeciwników. Co ciekawe, o ile w obronie „Murzyna” argument historyczny ma być tym decydującym, o tyle powoływanie się na zwyczaje z przedwojennej polszczyzny w kontekście żeńskich końcówek spotyka się z murem milczenia. To znowu pokazuje, że rycerze wojujący w obronie czystości języka w rzeczywistości bronią własnych poglądów, językiem posługując się jedynie jako orężem.
Przy okazji pojawia się tu zawsze argument powagi. Przecież „Afroamerykanin” czy „Afroeuropejczyk” to jakiś „językowy dziwoląg”, który „po prostu brzmi niepoważnie”. Podobnie jak „profesor” to tytuł naukowy, a „profesorka” to „niepoważna nauczycielka z liceum”. Oczywiście, odczuć osób, które życzą sobie być nazywane „Afroamerykaninem” czy „profesorką”, w ogóle nie bierze się tu pod uwagę, a przy okazji podkreśla się własną pogardę dla nauczycielek z liceum, które z tajemniczego powodu mają być zawsze gorszym rodzajem człowieka niż profesor na uczelni.
czytaj także
Bez namysłu używają tego argumentu nawet ludzie, którzy bardziej szanują postać charyzmatycznej nauczycielki granej przez Michelle Pfeiffer w Młodych gniewnych niż najprawdziwszą profesor Krystynę Pawłowicz. W skrajnych przypadkach obrońcy powagi języka zapędzają się tak daleko jak dziennikarka Polsatu Agnieszka Gozdyra, która właśnie „domagając się poważnego traktowania własnego zawodu”, życzy sobie być nazywana „dziennikarzem”. Mimo że słowo „dziennikarka” jest przecież w polszczyźnie obecne od dawna i używane odruchowo nawet przez konserwatystów, którym już taka „socjolożka” czy „chirurżka” nigdy nie przejdą przez usta.
A prawda jest taka, że każde słowo było kiedyś nowe i musiało się w języku przyjąć. Są też słowa, których czas zwyczajnie się skończył i musiały odejść do lamusa. Osłuchanie się z nowym czy pożegnanie starego to kwestia czasu. Jednak dla zwolenników zachowania „powagi” lepiej jest kogoś obrazić, posługując się krzywdzącym określeniem, niż popracować nad zmianą własnych nawyków językowych.
Co przybyło, co przepadło
Wielu internetowych obrońców polszczyzny krytykujących tzw. „językowe nowotwory” pracuje w korporacjach, gdzie bez mrugnięcia okiem mówią o „fokusowaniu”, „dedlajnach” czy „czelendżowaniu” (choć dla tych kaprawych anglicyzmów bez problemu dałoby się znaleźć polski zamiennik). Argument, że „tak się mówi, kiedy się pracuje w międzynarodowym środowisku”, jest o tyle śmieszny, że w międzynarodowym środowisku mówi się po prostu po angielsku.
Zgadza się – są anglicyzmy na tyle zgrabne, że zastąpić się ich nie da. W tym kontekście ciekawa jest kariera słowa „fakap”, które pojawia się już nawet w tytułach oficjalnych polskich konferencji czy tytułów wydawniczych. Zaczynamy używać go tak, jakby z racji obcego pochodzenia było mniej wulgarne niż rodzime „spierdolić”, a przecież oznacza dokładnie to samo.
Inne przykłady? Słowo „dedykowany” w języku polskim rozumie się jako „opatrzony dedykacją dla…”, tymczasem od niedawna przejęło znaczenie angielskie i zaczęło pojawiać się w znaczeniu „przeznaczony dla…” (np. w reklamach: „produkt dedykowany kobietom po czterdziestce”). Od tamtej pory to językowe nieporozumienie rozpowszechniło się nawet wśród naukowców, a na pewno stało się jednym ze słów chętnie nadużywanych przez ludzi pragnących uchodzić za obytych i na czasie (którzy wcześniej przez kilka lat wciskali wszędzie, gdzie się da i nie da, termin „synergia”).
W tym czasie z języka polskiego zniknęło mnóstwo fantastycznych terminów – również co najmniej z czasów Reja. Jak niewiele mamy dziś określeń na kogoś, kto źle się zachowuje! Słyszy się „dupek”, „gnój”, a potem już lecą ewidentne wulgaryzmy sprowadzające się do oceny etyki seksualnej czyjejś matki. A przecież nie każdy, kto jakoś nas rozczarował swoim zachowaniem, zasługuje na aż taki kaliber (a jego matka na taką ocenę). Co się stało z nieco pieszczotliwymi „huncwotem”, „hultajem” czy „ananasem”, z poważnymi „niegodziwcem” i „łotrem”, „rzezimieszkiem” lub „moczymordą”?
Co mówi o naszym narodowym charakterze fakt, że w języku polskim uchowało się słowo „nienawidzić”, a jego przeciwieństwo – „nawidzić” – zniknęło? Co ono oznaczało, wie każdy, kto czytał Krzyżaków Sienkiewicza. Jagienka mówi w pewnym momencie do służącej, Anuli Sieciechówny: „Bo… mi się tak zdaje, że ty okrutnie nawidzisz tego Czecha”. Oczywiście miała na myśli, że Anula się we wspomnianym kocha.
Nie dajmy sobie wmówić, że każda zmiana w języku to strata, bo nowe słowa pojawiają się, a stare znikają niemal codziennie. Jeśli ktoś jest jednak przywiązany do określenia „Murzyn” i ma gdzieś uczucia osób, które nie chcą być w ten sposób nazywane, świadczy to wyłącznie o jego poglądach, a nie o trosce o polską kulturę. Innymi słowy, nie bójmy się czelendżować takiego huncwota, bo język powinien być dedykowany jego użytkownikom, także Afroeuropejczykom mówiącym po polsku i okrutnie nawidzącym swoją ojczyznę – Polskę.