Współczesna zachodnia cywilizacja w wielu obszarach działa jak bezduszny niszczyciel, miażdżący stające mu na drodze słabsze i wrażliwsze jednostki.
W medialnym zamieszaniu wywołanym aferą podsłuchową zagubił się gdzieś temat – miejmy nadzieję, że chwilowo – który podejmują dwa niewątpliwie jak na polski kontekst przełomowe wywiady: z Justyną Kowalczyk (w „Gazecie Wyborczej”) i Olafem Lubaszenką (w „Newsweeku”). Otwarte, pozbawione lukru i upiększeń mówienie o depresji wciąż jest w naszym kraju egzotyczną rzadkością. Jeśli zaś w ogóle się w przestrzeni publicznej pojawia, ląduje zazwyczaj w jednym z dwóch schematycznych dyskursów: prostej medykalizacji albo rzewnej opowieści o heroicznym ego przezwyciężającym wszelkie przeciwności losu i powstającym do kolejnej aktywności niczym legendarny feniks z popiołów.
W dyskusji wywołanej głosami Kowalczyk i Lubaszenki dało się niestety usłyszeć te znajome nuty. „Depresja jest chorobą, jak każda inna i trzeba ją leczyć” – oto podstawowy wniosek płynący z wielu głosów, jakie rozbrzmiały po wspomnianych publikacjach. Być może oczekiwanie, że da się już w Polsce uruchomić inne perspektywy postrzegania depresji, jest przedwczesne. Być może należy się cieszyć, że w ogóle ktokolwiek ma odwagę tę kwestię poruszyć, że przestaje być ona jednym z wielu kulturowych tabu, otaczających nas zewsząd, paraliżujących każdą dyskusję, zamieniających każdą próbę wielowymiarowego ujęcia jakiegoś problemu w dwuwartościową, czarno-białą kłótnię.
Już sama ta okoliczność zatem – że ludzie postrzegani powszechnie jako spełnieni i hojnie obdarowani przez los przyznają się do bezradności, emocjonalnego rozbicia i głębokiego psychologicznego cierpienia – jest w takich warunkach swego rodzaju rewolucją.
Należy być zatem cierpliwym, w Polsce bowiem także, podobnie jak dzieje się to od dawna w krajach bardziej cywilizowanych, przyjdzie czas na refleksję, która nie wychodzi od tego nieco już nadwerężonego medycznego dogmatu, w myśl którego między grypą a depresją nie ma jakościowej różnicy, koncentruje się natomiast na kulturowym czy wręcz cywilizacyjnym wymiarze tego fenomenu.
Amerykański psycholog Jonathan Rottenberg – będący przedstawicielem restrykcyjnej, naukowej akademii, nie zaś budującym nieweryfikowalne mitologie psychoanalitykiem – opublikował niedawno książkę The Depths: The Evolutionary Origins of the Depression Epidemic (pisałem o niej tu, a sam Rottenberg mówił o niej tu), w której zakwestionował dominujący także w polskiej dyskusji o depresji Justyny Kowalczyk i Olafa Lubaszenki paradygmat medyczny.
Depresja nie jest chorobą, jak inne, twierdzi Rottenberg – skądinąd sam mający za sobą kilka ciężkich epizodów depresyjnych – choroba bowiem, w rozumieniu medycznym, jest procesem patologicznym toczącym się na poziomie organicznym. W przypadku depresji nie udało się jak do tej pory – a badania nad jej neurologicznym podłożem trwają już ponad pół wieku – znaleźć żadnego jej biologicznego korelatu. Nie istnieją obiektywne testy pozwalające stwierdzić występowanie tej „choroby”.
Choć aktualna psychiatryczna teoria depresji opiera się na założeniu, że jest ona efektem zaburzonego poziomu serotoniny – żaden psychiatra, kiedy zgłosimy się do gabinetu, nie przeprowadzi badania mającego na celu pomiar poziomu tego neuroprzekaźnika w naszym układzie nerwowym.
Zamiast tego – będzie rozmawiał o naszych przekonaniach dotyczących siebie i otaczającej rzeczywistości, o naszych nastrojach, lękach i obawach, o tym, w jaki sposób postrzegamy pracę, czy jesteśmy szczęśliwi w związku, czy potrafimy odczuwać radość i przyjemność, czy mamy plany na przyszłość, czy dręczą nas obsesyjne myśli, czy myślimy o samobójstwie etc. etc. Przedmiotem badania będzie więc w tym przypadku nasze „ja” – nie zaś skład substancji w mózgu, będącym owego „ja” częściowym generatorem (jak uważają jedni) albo zaledwie nośnikiem (jak chcą inni).
Na wszystkie owe sfery będące w obszarze zainteresowania psychiatry ogromny wpływ ma zaś kultura, w której wyrastamy i funkcjonujemy. Kultura, a zatem zespół przekonań o świecie i zespół zachowań tym przekonaniom odpowiadających. Hierarchia wartości w danej kulturze obowiązująca, wzorce sukcesu i porażki, sposoby budowania relacji z innymi, kształtowania własnej tożsamości, konstruowania mniej lub bardziej spójnego obrazu siebie, sensy i znaczenia, jakie nadajemy własnej egzystencji, metody konfrontacji z centralnym jakościami określającym kształt naszego życia – miłością, śmiercią, złem, bezradnością czy chorobą. Bez tego wszystkiego, bez odniesienia indywidualnego doświadczenia do szerokiego kulturowego tła, z którego ono wyrasta i którym jest przeniknięte, nie sposób w ogóle o depresji rozmawiać, nie sposób w ogóle depresji zrozumieć. Upychanie tego doświadczenia na siłę w medycznym paradygmacie – unikającym zazwyczaj jakiejkolwiek refleksji nad tym, dlaczego się ono pojawia, co wyraża, ku czemu kieruje, co próbuje powiedzieć, z czym stara się skonfrontować, unikającym więc jakiegokolwiek zastanowienia nad jego z n a c z e n i e m – jest z jednej strony wyrazem pewnej teoretycznej bezradności, z drugiej jednak czymś niepokojącym, odwracającym bowiem naszą uwagę od samej istoty zagadnienia i uniemożliwiającym tym samym każdą głębszą autorefleksję.
Kiedy jednak wyjdziemy poza wąskie granice medycyny – a czynią i czynili to zarówno naukowo usposobiony Jonathan Rottenberg, jak i na przykład zdecydowanie filozofujący, zmarły niedawno psycholog James Hillman, który poświęcił depresji kilka swoich najważniejszych książek – i spróbujemy przyjrzeć się depresji z perspektywy wielopłaszczyznowej, uwzględniającej jej fundamentalne kulturowe podłoże, roztoczy się przed naszymi oczami skomplikowany krajobraz współczesnej zachodniej cywilizacji, która w wielu obszarach działa jak bezduszny niszczyciel, miażdżący stające mu na drodze słabsze i wrażliwsze jednostki. Zobaczymy, że ów jednostronny medyczny model – pokutujący zresztą także w wielu nurtach psychoterapeutycznych – spełnia często funkcję nadzorcy i strażnika kulturowego status quo, nie zaś agenta przezeń pokrzywdzonych i odsuniętych na margines. Zadaniem psychiatry czy terapeuty jest bowiem uczynić jednostkę na powrót dyspozycyjną, efektywną i zdolną do pomyślnego realizowania obowiązków zawodowych, nie zaś krytyka albo zmiana systemu, który niszczy ją i czyni czasowo – bądź trwale – niezdatną do funkcjonowania.
Jeśli w takim kontekście spojrzelibyśmy na rozmowy z Justyną Kowalczyk i Olafem Lubaszenką, nie koncentrowalibyśmy się tak bardzo na profilaktyce zdrowotnej i podkreślaniu „chorobowego” źródła ich radykalnego i dojmującego cierpienia, przenieślibyśmy natomiast punkt ciężkości na realia, w których oni funkcjonują, i w których funkcjonujemy my sami.
Na drapieżny, groteskowy w swej bezwzględnym uwielbieniu dla rywalizacji, świat sportu, w którym – dla zadowolenia prymitywnych instynktów publiczności podkręcanych przez PR-owców i medialnych beneficjentów rynku reklamowego – ludzie przekraczają kolejne granice eksploatacji własnego i cudzego ciała, a także, last but not least, własnej i cudzej psychiki. Gdzie sukces jest jedyną wartością, podporządkowującą sobie wszystkie przestrzenie życia, a jego brak sprowadza natychmiast – w miejsce uwielbienia – niechęć, a niekiedy nienawiść złaknionych wygranej kibiców. Zwrócilibyśmy uwagę także na przeniknięty pragnieniem sławy i pieniędzy świat celebrycki, gloryfikujący młodość, piękno, popularność i rozpoznawalność, bez żadnych natomiast skrupułów obchodzący się z każdym, kto nie spełnia określonych kryteriów, kto przeżywa okres wypalenia, bezwładu, trudności czy rozpaczy. Zwrócilibyśmy zatem uwagę na krajobraz polskiego kapitalizmu i polskiej kultury – skolonizowanej przez prostackie wzorce awansu społecznego, kult sprawności, bogactwa, władzy i dominacji, niechętnej wszelkim słabościom, nieskłonnej do refleksji i autorefleksji, panicznie odcinającej się od każdego zniuansowania, omotanej bałwochwalczym uwielbieniem dla „dorabiania się” z jednej, a namiętnością do moralizmu i „upupiania” z drugiej. Przepełnionej mało subtelnym indywidualizmem – także w tych miejscach, także w tych instytucjach, które w sposób bezpośredni komunikują przywiązanie do wspólnotowości – przejawiającym się brakiem zainteresowania innym człowiekiem, kiedy tylko nie spełnia on (bo nie chce, albo nie potrafi) określonych oczekiwań, kiedy nie można go użyć do realizacji własnej wyobrażeniowej formy, kiedy wreszcie nic od niego nie zależy, nie da się z jego pomocą niczego zyskać, ani niczego stracić.
Problem polega tylko na tym, że na tego rodzaju przypadłości nie zadziała żadna tabletka. Bez gruntownej rewizji tych kulturowych klisz (a wymieniłem zaledwie ich ułamek), bez prześwietlenia i rozbicia tego toksycznego mechanizmu, statystyki zapadalności na depresję – ową dojmującą, pełną cierpienia i bezsensu, ale jednak uzasadnioną reakcję na klimat współczesnej kultury – będą nadal rosnąć w geometrycznym tempie. Żeby temu zapobiec, trzeba wsłuchać się w komunikat, który próbuje przekazać nam depresja. Nie zagłuszać go ani idiotycznymi poradami w rodzaju „weź się w garść”, ani bezrefleksyjną nadzieją pokładaną w chemii, która, choć czasami konieczna, może skutecznie pozbawić nas szansy na rewolucję w imię zepchniętej na margines i próbującej przypomnieć o sobie bolesnymi symptomami psychiki.