Rozdział Kościoła od państwa jest w Polsce fikcją. Obecny rząd nic z tym nie zrobi, Episkopat w aktualnym składzie sam nie ograniczy swoich wpływów, a inne siły polityczne nie mają realnej władzy. Zmiana będzie więc możliwa albo w wyniku sekularyzacji, albo poniesienia jej sztandaru przez ludzi z wnętrza Kościoła. Niezależnie od jej źródeł, jest ona konieczna.
„Spięcie” to projekt współpracy międzyredakcyjnej pięciu środowisk, które dzieli bardzo wiele, ale łączy gotowość do podjęcia niecodziennej rozmowy. Klub Jagielloński, Kontakt, Krytyka Polityczna, Kultura Liberalna i Nowa Konfederacja co kilka tygodni wybierają nowy temat do dyskusji, a pięć powstałych w jej ramach tekstów publikujemy naraz na wszystkich pięciu portalach.
Ponoć na wszystko trzeba czasu. Są jednak sprawy, które – jak się okazuje – wymagają go niewiele. Jedną z nich po 1989 roku było zajęcie przez polski Kościół rzymskokatolicki wygodnej pozycji względem państwa. Niewiele czasu zajęło polskim biskupom nauczenie się funkcjonowania w zupełnie nowej rzeczywistości, w której – zamiast walczyć z wrogą sobie władzą – mogli się układać z kolejnymi, mniej lub bardziej, ale na ogół przyjaznymi im rządami.
Trafnie i lapidarnie ujął tę przemianę ksiądz Józef Tischner, według którego ludzie Kościoła „są bardzo odporni na prześladowania, ale stosunkowo mało odporni na nęcące obietnice”. Ostrzejszym już językiem pytał: „Jak to jest, że bohaterowie okresu prześladowań mogą stać się potem kolaborantami epoki przywilejów?”. To pytanie – choć stawiane przez księdza Tischnera w innym kontekście – jest aktualne także w odniesieniu do polskiego Kościoła oraz jego historii w czasach PRL-u oraz III RP.
W imię „sprawiedliwości dziejowej”
Zaznaczmy to jasno: Kościół katolicki i jego przedstawiciele mają niewątpliwe zasługi z czasów, gdy Polska nie była państwem suwerennym. Dotyczy to zarówno okresu zaborów, okupacji hitlerowskiej, jak i późniejszego czasu zwasalizowania przez Związek Radziecki. Jasne, że niektórzy ludzie Kościoła nie stanęli w tym czasie na wysokości zadania, a więc w obronie wartości oraz ludzkiej godności. Byli więc na przykład także wśród kleru (wcale liczni) jawni antysemici, którzy nie dostrzegali dramatu swoich żydowskich współobywateli, czy tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa PRL. Niemniej – co do zasady i z rozmaitymi zastrzeżeniami, dotyczącymi chociażby konsekwencji takiej, a nie innej strategii działania przyjętej przez prymasa Stefana Wyszyńskiego – Kościół katolicki nieźle zdał trudny egzamin w czasach próby i konfrontacji. Trudno jednak to samo powiedzieć o okresie po 1989 roku.
Jeszcze przed wyborami 4 czerwca swoje działania rozpoczęła Komisja Majątkowa, która przez kolejne 23 lata rozpatrywała sprawy dotyczące zwrotów lub rekompensat za nieruchomości i dobra odebrane Kościołowi katolickiemu (oraz – w znacznie mniejszej skali – innym Kościołom) w roku 1950. Od początku do końca jej działania były nieprzejrzyste i częściowo tajne. W trakcie jej prac dochodziło do niezwykle preferencyjnego traktowania Kościoła i jego żądań, co sprawiło, że Kościół nie tylko odzyskał to, co mu zabrali komuniści, ale w wielu przypadkach dzięki działaniom Komisji po prostu zarobił. Od jej orzeczeń – a zasiadali w niej także przedstawiciele Kościoła – nie przysługiwało odwołanie, a więc brakowało możliwości kontroli jej decyzji przez sądy. W 2004 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, że zapisy dotyczące Komisji z tego powodu naruszają Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wartości. Mimo to minęły kolejne lata, zanim przestała funkcjonować.
Nieco ponad rok po powołaniu Komisji Majątkowej lekcje religii wróciły do szkół. Nie dokonało się to po odbyciu społecznej (czy chociaż parlamentarnej!) debaty, lecz bocznymi drzwiami – za pomocą instrukcji ministra edukacji narodowej. Stało się to więc przy braku poszanowania demokratycznych zasad, nie na podstawie analizy różnych argumentów, lecz w imię „sprawiedliwości dziejowej” – odpłaty za zasługi z lat poprzednich.
W 2004 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, że zapisy dotyczące Komisji Majątkowej naruszają Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wartości.
Już 7 listopada 1991 roku na nowo uregulowane zostało funkcjonowanie Funduszu Kościelnego. Do dziś Kościół katolicki czerpie z niego bardzo duże środki, które od tego czasu (z małymi odstępstwami) rosną niemal rokrocznie. Ich lwią część pochłania dotowanie lub całkowite finansowanie składek na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne kleru. Zdecydowana mniejszość jest zaś przeznaczana na inne cele, takie jak kościelna działalność charytatywna i oświatowo-wychowawcza czy remonty świątyń.
Początkowo Fundusz Kościelny miał być sposobem na zadośćuczynienie Kościołowi strat związanych z odebranym majątkiem. Chociaż jednak wspomniana już Komisja Majątkowa zakończyła działalność, to Fundusz Kościelny wciąż działa. Nie jest to zresztą jedyny strumień pieniędzy, jaki płynie ze strony państwa do Kościoła katolickiego.
Co z tym konkordatem?
28 lipca 1993 roku przedstawiciele Polski i Watykanu podpisali konkordat, czyli międzynarodową umowę regulującą stosunki między państwem a Kościołem. Obecnie jej istnienie wymagane jest przez Konstytucję. Został on jednak podpisany jeszcze przed jej uchwaleniem, co stanowi odwrócenie prawidłowej kolejności, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, jak głęboko ta międzypaństwowa umowa ingeruje w polski porządek prawny i społeczny (więcej na ten temat pisze Stanisław Zakroczymski w tekście Konkordat niezgody w 39. numerze „Kontaktu”). Ponadto decyzję o podpisaniu konkordatu podjął rząd Hanny Suchockiej, który dwa miesiące wcześniej otrzymał wotum nieufności od Sejmu, w następstwie czego rozwiązano parlament.
Kilka lat trwało, zanim umowa została ratyfikowana – nie chciał tego zrobić centrolewicowy gabinet SLD-PSL, który argumentował, że najpierw w życie powinna wejść Konstytucja (co popierała znacząca część Polaków – 44%, podczas gdy zaledwie 5% było przeciwnego zdania). Biskupi jednak nie ustępowali, w mocnych słowach krytykując rząd, porównując jego działania do aktów Lenina i Stalina oraz szantażując go emocjonalnie stwierdzeniami, że „decyzja Sejmu musiała boleśnie dotknąć Ojca Świętego”. I to pomimo tego, że Episkopat nie jest nawet stroną tej umowy (ostatecznie ratyfikowanej w nowym Sejmie, w którym większość miało AWS i UW)!
Kościół, lewica, dialog. Dlaczego III RP dała Kościołowi tak dużo, a dostała od niego tak niewiele
czytaj także
Konkordat ma zresztą znaczące braki, dotyczące choćby spraw finansowych czy klauzuli umożliwiającej jego renegocjację lub wypowiedzenie. Zawiera natomiast wiele sformułowań niedookreślonych, z zawartymi w artykule 1 pojęciami „autonomii i niezależności” na czele. O ile w tekście umowy precyzyjnie zostały ujęte granice autonomii Kościoła, o tyle nie jest jasne, jak zapewnić w tym układzie autonomię państwa. Rzeczywiście okazało się to bardzo trudne.
Uchwalenie konkordatu nie było ostatnią sprawą, w której biskupi jednoznacznie ingerowali w rozwiązania prawne – również te, które nie dotyczyły samego Kościoła. Wśród przykładów (szeroko opisywanych między innymi przez Pawła Boreckiego) można podać chociażby kwestię obecności Telewizji Trwam na multipleksie, żądanie od MSWiA wydalenia z kraju „cudzoziemek parających się prostytucją przydrożną” czy kwestionowanie podpisania przez polski rząd konwencji antyprzemocowej. Przykłady można zresztą mnożyć długo.
czytaj także
Problemów jest więcej: nieprzejrzystość kościelnych finansów; wszechobecność katolickich symboli, co można postrzegać jako element przemocy symbolicznej wobec osób niewierzących lub wierzących inaczej (wyrazistym tego przykładem niech będzie uznanie przez Sejm prywatnych objawień z Fatimy za obiektywny fakt czy ogłaszanie katolickich świętych patronami jednostek samorządu terytorialnego); traktowanie przez niektórych polskich biskupów katolickiej nauki społecznej w sposób na tyle wybiórczy, że w słowie przed wyborami jasno zasugerowali, kogo według nich można poprzeć przy urnie; niejasne i zakulisowe relacje między członkami kolejnych ekip a biskupami czy konkretnymi księżmi (z ojcem Tadeuszem Rydzykiem na czele); wspieranie przez kapłanów konkretnych partii chociażby poprzez udostępnianie kościelnych budynków czy płotów na spotkania i materiały wyborcze.
Jeszcze inny problem stanowi kwestia stosowania prawa świeckiego przez i wobec ludzi Kościoła. Szokującym przykładem jest w tej sferze odmowa przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski (sic!), arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, wydania prokuraturze kurialnych dokumentów dotyczących księży podejrzanych o przestępstwa seksualne wobec dzieci – oraz brak reakcji służb na taką decyzję.
Co więcej, Prokuratura Krajowa w piśmie, którego istnienia długo nie chciała potwierdzić, poinstruowała śledczych w całej Polsce, że należy informować „górę” o każdej sytuacji, w której organy ścigania domagają się od Kościoła akt procesów kanonicznych, gdyż „zasada autonomii wymaga, aby organy państwa w swoich relacjach z instytucjami kościelnymi opierały się na współdziałaniu, rezygnując z wykorzystywania swoich uprawnień władczych w sposób antagonistyczny”.
Można więc odnieść wrażenie, że biskupi nie czują się członkami wspólnoty obywatelskiej, w której ma się nie tylko prawa, ale także obowiązki wobec państwa. Co gorsza, samo państwo nie jest gotowe egzekwować ich wypełniania.
Uwikłany Kościół nie broni ludzi
Tak wiele problemów systemowych i prawnych oraz niejasnych relacji wpływa na mentalność przedstawicieli państwa oraz polityków w zakresie kontaktów z Kościołem i jego przedstawicielami. Panuje przekonanie, że lepiej im się nie narażać, lepiej traktować łagodniej, nie krytykować, nie podważać ich słów, nawet gdy jawnie kłamią. W tym punkcie zachodzi kolejna asymetria między państwem i Kościołem – o ile bowiem urzędnicy państwa i przedstawiciele władzy obawiają się reakcji hierarchów, o tyle biskupi nie wahają się jawnie i ostro krytykować tej czy innej ekipy rządzącej. Chyba że ta im szczególnie mocno sprzyja.
czytaj także
Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia obecnie. Owszem, wszystkie kolejne rządy III RP w większym lub mniejszym stopniu układały się z władzami Kościoła. Sam Kościół – nawet gdy publicznie grzmiał o niemoralności rządzących – w zaciszach gabinetów współpracował i czerpał z tej współpracy korzyści dla prowadzonej przez siebie działalności. Przez wiele lat zachowywał nawet względny (podkreślmy to słowo!) umiar w sytuowaniu się po jednej stronie politycznego sporu, wiedząc, że każde kolejne wybory mogą zmienić sejmową większość i tym samym wymienić partnerów do rozmowy i współpracy.
Jednak w ostatnich latach – także przed ostatnimi wyborami – znacząca część przedstawicieli Kościoła postawiła wszystko na jedną kartę. W nabrzmiewającym społecznym sporze opowiedziała się jednoznacznie po stronie Prawa i Sprawiedliwości, stając się w wielu sprawach (jak chociażby nagonki na osoby LGBT+) jawnym sojusznikiem władzy czy wręcz realizatorem jej planów. Z punktu widzenia Episkopatu służy to między innymi umocnieniu siły biskupów – z arcybiskupem Markiem Jędraszewskim na czele – w relacjach z rządem i zdystansowaniu z tych pozycji ojca Tadeusza Rydzyka, który przez długi czas był najważniejszym kościelnym partnerem dla władzy (co w istocie nie było wygodne ani dla niej, ani dla hierarchów).
O ile urzędnicy państwa i przedstawiciele władzy obawiają się reakcji hierarchów, o tyle biskupi nie wahają się jawnie i ostro krytykować tej czy innej ekipy rządzącej. Chyba że ta im szczególnie mocno sprzyja.
Kościół dochodzi więc do granic zacieśniania relacji i uwspólniania krótkowzrocznie rozumianych interesów z władzą. Hierarchowie wpadli przy tym w pułapkę: idąc ramię w ramię z rządzącymi, stali się w wielu sprawach zakładnikami prawicy. Coraz rzadziej – jak bywało niegdyś – to oni narzucają aktualną agendę tematów debaty publicznej. Coraz częściej niczym echo powtarzają wypowiedzi rządzących polityków.
To cena, którą Kościół płaci za to, że po 1989 roku rzucił się na wpływy i apanaże – finansowe, polityczne i społeczne – jak wygłodniały człowiek na dobry obiad. Biskupom – ówczesnym i obecnym – brakuje mądrości, by pójść drogą samoograniczenia. W efekcie Kościół nie tylko uwikłał się w relacje, z którymi niekiedy sobie nie radzi, ale także abdykował w wielu sprawach z pełnienia roli strażnika ludzkiej godności. To zaś powinna być jedna z najważniejszych ról Kościoła w życiu społecznym.
Właśnie dlatego, że nie był on jako instytucja zależny od władzy komunistów, mógł wiarygodnie, klarownie i z mocą krytykować ich posunięcia i stawać w obronie poniewieranych. Nie sposób jednak wypełniać funkcji obrońcy ludzi przed władzą (na przykład upokarzanych nauczycieli i nauczycielek czy uchodźców i uchodźczyń, w sprawie których Episkopat zaangażował dalece nie wszystkie swoje siły), jeśli jest się tak mocno uwikłanym w relacje (polityczne, osobiste i finansowe) z nią. O ile zaś Kościół z pewnością i w zgodzie z nauczaniem soboru watykańskiego II nie powinien angażować się w politykę partyjną czy narzucać parlamentowi konkretnych rozwiązań ustawowych, o tyle powinien troszczyć się o dobro wspólne – zwłaszcza poprzez upominanie się o prawa najsłabszych. Polski Kościół czyni to niezwykle wybiórczo.
czytaj także
Niezdolność Kościoła do samoograniczenia nie usprawiedliwia jednak państwa, które również abdykowało ze swoich funkcji. Nie powinno bowiem dopuścić do tego, by Kościół w tak znaczącym stopniu wpływał na funkcjonowanie świeckich instytucji – zarówno tych lokalnych, jak na przykład szkoły czy samorządy, jak i centralnych. Nie powinno się także godzić na tak uprzywilejowane traktowanie księży, biskupów i instytucji kościelnych w kwestiach finansowych czy w procesie wpływania na prawo. Wreszcie – im mocniej Kościół próbował, często skutecznie, zagarniać kolejne obszary życia społecznego dla siebie oraz wyłączać się spod działania przepisów prawa świeckiego, tym mocniej państwo powinno stawiać temu tamę w imię praw tych, którzy do Kościoła katolickiego nie należą.
Trzy szanse na zmianę
Sprawy zaszły już za daleko, by uwierzyć, że obecną sytuację zmienią czy to aktualne władze, czy polscy hierarchowie. Nie ma szans tego zrobić polityczna opozycja, gdyż póki co prawdopodobnie czekają nas kolejne cztery lata władzy partii będącej z Kościołem w wyraźnej – nawet jeśli nie całkowicie wolnej od napięć – symbiozie. W efekcie pozostają zasadniczo trzy szanse na przynajmniej częściowe – nie bójmy się tego słowa – ucywilizowanie oraz dookreślenie relacji między państwem a Kościołem.
Pierwsza z nich zakłada, że dojdzie do znacznego upodmiotowienia osób świeckich w Kościele katolickim w Polsce. Powoli się to dokonuje – świeccy coraz liczniej przestają godzić się na rolę wyłącznie odbiorców i odbiorczyń nauczania, bez wpływu na sposób funkcjonowania ich wspólnoty. W przypadku części z nich prowadzi to do odejścia z Kościoła, w przypadku innych – również wielu przedstawicieli i przedstawicielek środowiska „Kontaktu” – do coraz głośniejszego upominania się o swoje miejsce i głos. Po części to właśnie wierni mają szansę ograniczyć rozpolitykowanie konkretnych księży czy wymusić na nich większą jawność parafialnych finansów. To pierwsze, ale istotne kroki w stronę zmiany praktyki funkcjonowania całego Kościoła.
Druga możliwość związana jest z konsekwencjami szerszych zjawisk sekularyzacyjnych w Polsce. Na część z nich Kościół nie ma wpływu, część z nich samodzielnie przyspiesza (na przykład poprzez całkowitą nieumiejętność klarownego rozliczenia się z ukrywania przestępstw seksualnych duchownych czy właśnie poprzez postępujący sojusz tronu z ołtarzem).
W żadnym innym spośród 108 zbadanych krajów nie ma tak znaczącej różnicy w poziomie praktyk religijnych między osobami przed 40. rokiem życia i po nim jak w Polsce. Trend dotyczący spadku religijności wśród osób młodych będzie się zaś prawdopodobnie jedynie nasilał. Co więcej, dzisiejszą młodzież trudno zakwalifikować jako antyklerykalną czy antykościelną. Sprawy wiary, religii i Kościoła są jej w niemałej części zwyczajnie obojętne. Dla takich osób – w coraz większym stopniu wpływających na polską rzeczywistość – Kościół nie ma dziś żadnej przekonującej oferty. O ile bowiem niechęć czy krytyka Kościoła uruchamia w jego przedstawicielach odruchowe reakcje obronne, o tyle nie są oni przyzwyczajeni do zbywania ich słów i działań wzruszeniem ramion. W efekcie nieuchronnego zmniejszenia się liczby praktykujących katolików Kościół będzie coraz wyraźniej tracił pozycję finansową, społeczną i polityczną.
czytaj także
Trzecia możliwość w największym stopniu dotyczy politycznego „tu i teraz”. Przed nami bowiem jeszcze jedna kampania – prezydencka. Kluczowe w tym kontekście pytanie brzmi, czy jej zauważalnym elementem będzie kwestia pozycji Kościoła w państwie i społeczeństwie, co pozwoliłoby odbyć niezbędną debatę na ten temat. Równie istotne jest to, kto ten temat podniesie. Być może najlepszy efekt wywołałoby, jeżeli – oprócz, co łatwiejsze do wyobrażenia, kandydata lub kandydatki lewicy – zrobi to osoba, którą Kościołowi i prawicy trudno będzie wygodnie upchnąć w szufladce z hasłem „antyklerykalizm”.
W dalszej perspektywie zmianę może przynieść też sama ewentualna zmiana lokatora Pałacu Prezydenckiego. Jeżeli funkcję głowy państwa obejmie ktoś, kto zmieni styl prezydentury w sferze kontaktów z Kościołem, może to rozpocząć poważniejszą reformę tych relacji. Póki jednak lista kandydatów i kandydatek jest nieznana, podobne rozważania przypominają wróżenie z fusów.
„Platformo, masz już tyle lat, że nie będę cię dłużej utrzymywać”
czytaj także
Zmiana jest potrzebna, choć odległa
Kardynał Giovanni Colombo, jeden z ważnych uczestników Soboru Watykańskiego II i współtwórca oraz współinicjator dokonujących się na nim zmian w kwestii rozumienia roli Kościoła w społeczeństwie i polityce, polemizując z arcybiskupem Marcelem Lefebvrem, napisał tekst pod znamiennym tytułem: „Państwo powinno być wyłącznie laickie, a zatem bez religii”. Ów arcybiskup Lefebvre, który popadł później w schizmę z Rzymem, niezwykle oburzył się wspomnianym artykułem. Ostatecznie jednak ustalenia soborowe w większym stopniu odpowiadały poglądom kardynała Colombo.
Inaczej jest w Polsce. W naszym kraju relacje państwo-Kościół wciąż są bliższe stanowi, któremu kibicował Lefebvre. Nie jest to jednak stan, któremu kibicujemy także my – lewica katolicka. Uważamy, że powinien on ulec wyraźnej zmianie. I wierzymy, że jest to możliwe, choć niewątpliwie jeszcze trochę na tę zmianę poczekamy.
**
Ignacy Dudkiewicz – redaktor naczelny Magazynu „Kontakt”. Filozof, bioetyk i publicysta. Członek zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Redaktor naczelny „Publicystyki” w portalu NGO.pl. Autor wywiadu-rzeki z ks. prof. Andrzejem Szostkiem pt. Uczestniczyć w losie Drugiego. Rozmowy o etyce, Kościele i świecie.
Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.