Kraj

„Praca jest aktem miłości bliźniego”. Jak nas formatowano do kochania pracy?

Zauważyliście, że zakładka z ofertami pracy na stronach wielu firm – od Comarchu po Orlen, PKP i Biedronkę – nie nazywa się „praca”, tylko „kariera”? Formatowanie uczestników rynku pracy do robienia karier ma w Polsce (i nie tylko u nas) długą historię. Prześledziłam prasę z ostatnich 30 lat, żeby zobaczyć, jak zarażaliśmy się marzeniem o sukcesie od początku transformacji.

Nie da się dzisiaj napisać tekstu o pracy, nie odnosząc się do Matczakgate, więc miejmy to z głowy na samym początku. „Wątpię, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces” – powiedział prof. Matczak „Polityce”, narzekając na młodą lewicę. O tym, czy godzin pracy powinno być 16, czy 8 (oraz czy 30 minut na obiad powinno być doliczane, czy wliczone w te 8 godzin), w ostatnich tygodniach napisano już wszystko.

Powiedzcie Matczakowi, że czas to skarb cenniejszy niż pieniądze

Wielu uczestników tej dyskusji za przezroczyste uznało coś, co warto zauważyć i nazwać: przymus osiągania sukcesu. W jaki sposób ów „sukces zawodowy” zawładnął masową wyobraźnią? Skoro wszyscy możemy osiągnąć sukces, to czym on właściwie jest?

Podstawowy kłopot z sukcesem sprowadza się do mówienia o nim (w mediach, ale także w języku HR), że jest oderwany od wynagrodzenia i poziomu lub stylu życia, na który praca pozwala. Sukces przybrał postać narracji o ciągłym wzroście. Ogłoszenia o pracę i inne teksty wytwarzane przez specjalistów od HR niewiele mówią o tak podstawowym wymiarze pracy, jakim jest pensja na rękę (można znaleźć tę informację w ogłoszeniach dla specjalistów IT i w kampaniach rekrutacyjnych dyskontów, czyli na samej górze i na samym dole rynku pracy).

Chociaż o pensji się nie mówi, ogłoszenia o pracę puchną od ideologii sukcesu i wzrostu, zakodowanej w takich wyrażeniach, jak „awans”, „jasna ścieżka kariery” lub „rozwój zawodowy i osobisty”. O pracy nie mówi się tu jako o zarabianiu pieniędzy. Zamiast tego opowiada się o niej jako o podstawowym projekcie tożsamościowym, platformie samorozwoju lub środowisku satysfakcjonujących relacji międzyludzkich.

Czy zauważyliście, że zakładka z ofertami pracy na stronach wielu wielkich firm – od Comarchu po Orlen, PKP i Biedronkę – nie nazywa się „praca”, tylko „kariera”? To formatowanie uczestników rynku pracy do robienia karier ma w Polsce (i nie tylko u nas) długą historię. Prześledziłam prasę z ostatnich 30 lat, żeby zobaczyć, jak zarażaliśmy się marzeniem o sukcesie od początku transformacji.

Realia kapitalizmu oznaczały zmierzch dotychczasowego pracownika oraz narodziny człowieka nowego systemu (w tym powstanie kadry menedżerskiej, o czym pisała Elizabeth Dunn w Prywatyzując Polskę). Nad nieprzystosowaniem pracowników przedkapitalistycznych, „klientów komunizmu”, i ich niewłaściwym podejściem do pracy załamywali ręce nie tylko ludzie biznesu, ale także ojcowie Kościoła. Po 40 latach PRL Polacy nie rozumieli, o co w pracy chodzi. „Przyzwyczajenia ogromnej większości ludzi wychowanych w PRL są okropne, nie potrafią pracować” – skarżyła się miesięcznikowi „Sukces” w 1990 roku Hanna Krupowa, właścicielka firmy odzieżowej.

List Episkopatu Polski z 6 lutego 1990 roku głosił: „Praca jest przede wszystkim aktem miłości bliźniego […] Konieczna jest moralna rehabilitacja pracodawców. Zdaniem biskupów bezrobocie jest wynikiem odchodzenia od pracy pozornej, mało wydajnej, zacofanej”. Ksiądz Józef Tischner w tekście Homo sovieticus z 1991 roku tak przedstawiał pracę w komunizmie: „[…] była nie tylko źródłem utrzymania, ale również podstawą przekonania, że światem rządzi jakaś rozumna siła, która troszczy się o los pracującego człowieka […] Klient komunizmu nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że praca, którą wykonywał, stawała się coraz bardziej iluzją. W pewnym momencie iluzja prysła i okazało się, jak bardzo jesteśmy w tyle”.

Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia

Zaprzeczeniem tego zagubionego Tischnerowskiego „klienta komunizmu”, będącego w tyle, niezaznajomionego z realiami biznesu, posiadającego błędną świadomość pracownika peerelowskiego, był nowy, młody uczestnik rynku pracy. W wielu ofertach precyzowano, że nie powinien mieć więcej niż 30 lat. Człowiek ten, opisywany w ogłoszeniach z pierwszej połowy lat 90., miał być zdolny, ambitny, dynamiczny, operatywny, przedsiębiorczy, energiczny, entuzjastyczny i pomysłowy. The Polish Investment Company poszukiwała w 1991 roku „młodych zdolnych ambitnych menedżerów […] do pracy przy restrukturyzacji i prywatyzacji przedsiębiorstw”.

ogłoszenie o pracę

Akwizytorzy rekrutowani przez „Gazetę Wyborczą” w 1991 winni byli wykazać się „energią i entuzjazmem”.

ogłoszenie o pracę

W tyle nie pozostawała także Spółdzielnia Inwalidów POLMEDIC, która reflektowała w 1990 roku na „kandydatów dynamicznych, z pomysłem na uruchomienie nowych produkcji”.

ogloszenie o pracę

Bohaterami nowego rynku pracy, zorientowanego na efektywność i szybki wzrost, były aspiracyjne persony z importu, czyli yuppie i menedżer, których sylwetki przybliżała Polkom i Polakom prasa kolorowa. „Yuppie to fenomen ostatnich lat, lat szybkiego przyspieszenia przemysłowego w krajach kapitalistycznych. W jego wyniku ukształtowała się nowa warstwa młodych, dynamicznych, wykształconych ludzi prowadzących bądź własne interesy, bądź zatrudnionych na wysokich etatach w bankach, na giełdzie, w przedsiębiorstwach, biurach, przedsiębiorstwach zagranicznych firm” – zachwalał nowego człowieka „Sukces” w roku 1990.

Wycinek z pisma Sukces

O ile za yuppie można było się przebrać dzięki obrazkowym instrukcjom z magazynów, prezentującym odpowiednie akcesoria, menedżerem trzeba się było urodzić – jak zdradzał Aleksander Mackiewicz w „Sukcesie”.

Wycinek z pisma „Sukces”

Jeśli ktoś się nim jednak nie urodził, nie przekreślało to jego szans na karierę menedżerską. (Uporczywie piszę „jego”, bo w owych czasach w dobrym tonie było zażartować w wywiadzie, że firma kręci się dlatego, że żona to biznesowe beztalencie, trzyma się od niej z daleka).

Jedną z podstawowych predyspozycji przesądzających o szansie na karierę w biznesie był stosunek do czasu. Kto gotów był dla pracy zrezygnować ze swoich planów, zostać dłużej w biurze, a większą przyjemność sprawiało mu myślenie o pracy niż kolacja ze znajomymi lub wakacje, ten miał szansę na karierę menedżerską. Autodiagnozę tych zdolności można było przeprowadzić za pomocą psychotestu opublikowanego w „Sukcesie” w 1991 roku. Poniżej przykładowe pytania z odpowiedziami:

Wybrałeś się na kolację z grupą przyjaciół. Podczas kolacji:
• uczestniczysz w ogólnej konwersacji
• rozmyślasz o biurze
• rozmowa schodzi na interesy
• nie możesz obejść się bez telefonów do firmy

Zwołano spotkanie w czasie, w którym masz umówione prywatne spotkanie.
• respektujesz zarządzenie jak każde inne
• podpisujesz na zebraniu listę obecności, a potem niepostrzeżenie wychodzisz
• telefonujesz, że możesz troszeczkę się spóźnić
• decydujesz się zostać w biurze do czasu zebrania, żeby przygotować się do zabrania głosu

Dla tych, którzy zwykle zaznaczali w tak skonstruowanych pytaniach ostatnią, najwyżej punktowaną odpowiedź, „Sukces” miał dobre wieści: „Masz wszelkie szanse, żeby zostać w pełni odpowiedzialnym menedżerem. Praca jest dla Ciebie bardzo istotną sprawą w życiu. Jesteś gotów na znaczne poświęcenia w życiu osobistym, aby osiągnąć sukces swój i firmy”. Tych, którzy przyznawali się, że miłe jest im życie rodzinne i towarzyskie, redakcja „Sukcesu” podsumowała: „W życiu zawodowym nie jesteś zbyt ambitny. Przeznaczone dla Ciebie są rutynowe zadania i szczerze mówiąc, będzie lepiej, jeśli zrezygnujesz z ambicji zostania biznesmenem”.

O pracy mówiono wówczas wprost, że będzie ciekawa – i ciężka. Duża międzynarodowa firma konsultingowa na liście wymagań umieściła w 1991 roku między innymi: „gotowość do uczciwej i ciężkiej pracy, do samokształcenia i podejmowania trudnych zadań z perspektywą długoterminowej kariery zawodowej” (czyż nie brzmi to jak najpiękniejszy sen Taty Maty o dobrym życiu?).

Pan wie już za co, profesorze!

PwC napisało o idealnym kandydacie, że będzie „willing to work very hard” (podkreślono „very”). Ciężka praca nie była przymusem, tylko przyjemnością, jak w ogłoszeniu na stanowisko kierownika sprzedaży w polskiej firmie kosmetycznej, zaczynającym się od słów „Jeśli lubisz ciężko pracować…”.

„Nie będziesz mieć czasu, żeby wydać wszystkie pieniądze, które będziesz w stanie zarabiać” – kusiło w połowie lat 90. wydawnictwo Murator. Na osłodę proponowano atmosferę: „ekscytującą”, jak w ofercie firmy Hollywood Video dla księgowej, lub „miłe towarzystwo, szczególnie w godzinach nadliczbowych” w ogłoszeniu agencji reklamowej Publicis.

Wszystko to brzmi jak najzabawniejsze memy z satyrycznego fanpage’a Wiesławiec Deluxe, poświęconego między innymi refleksji nad absurdem rozmów z działem HR i pustką korporacyjnego życia.

Czy obciachowe, będące pożywką dla kabaretów i memów „młode, dynamiczne zespoły”, „jasna ścieżka kariery” i inne relikty lat 90. są już dawno za nami? Zmiana zaczęła się mniej więcej dekadę temu. W nowszych sposobach opowiadania o pracy widać zmianę narracji, ale ten przełom jest pozorny: presja na sukces, wzrost i awans została zastąpiona opowieścią o tym, że praca powinna być naszą miłością, a współpracownicy – przyjaciółmi.

We współczesnych kampaniach rekrutacyjnych często mówi się o tym, że praca daje szczęście, bo rozwijamy w niej swoje pasje lub wywieramy pozytywny wpływ na rzeczywistość („We are the Impact Generation” – ogłasza Deloitte). „Projekty czy przyjaźń? I to, i to!” – obiecują reklamy pracy w firmie Stryker, którymi na jesieni 2021 roku oklejono warszawskie tramwaje. W zakładach pracy pojawiły się fotele do masażu, sesje mindfulness, zajęcia jogi oraz „happiness managerowie”, których zadaniem jest dbanie o dobrostan pracowników.

Opowieść o ciężkiej pracy i sukcesie ustąpiła miejsca opowieści o samorozwoju i bliskich relacjach, ale cel jest wciąż ten sam: sprawić, aby ludzie czuli się zobligowani do spędzania jak najwięcej czasu w pracy. Któż nie chciałby rozwijać swoich pasji wśród przyjaciół?

Rób to, co kochasz. Kochaj to, co robisz

czytaj także

W przełamaniu narracji o nieustannym wzroście z pomocą przyszły wielkie kryzysy. Ten z 2007 roku zakwestionował możliwość osiągnięcia sukcesu przez rzesze milenialsów. Pandemia sprawiła, że w obliczu zagrożenia wielu ludzi przestało przeżywać pracę jako „uszczęśliwienie dzięki rozwojowi pasji” i zdało sobie sprawę z tego, jak bardzo nie było w niej miejsca na życie rodzinne. Przedtem każdą zmianę pracy przeżywano jako rysę na biografii, podejrzany fakt, z którego trzeba będzie się wytłumaczyć HR-owcom podczas szukania kolejnej posady. Dziś aż 41 proc. pracowników w globalnym badaniu Microsoftu deklaruje, że zamierza zmienić pracę, a część z nich – że rozważa całkowitą rezygnację z aktualnej kariery i zajęcie się „czymś innym”.

Dotychczasowe rozumienie prawidłowo przebiegającej kariery jako takiej, która nie pozostawia czasu na urlop (prawdziwi liderzy są wszak niezastąpieni), ustępuje miejsca nowym obietnicom, zgodnie z którymi praca ma trwać cztery dni w tygodniu, a po siedemnastej nie powinno się podejmować prób kontaktu ze współpracownikami. Progresywne firmy prześcigają się w obietnicach elastycznego czasu pracy z dowolnego miejsca na świecie lub dodatkowego, w pełni płatnego urlopu ojcowskiego sponsorowanego przez pracodawcę.

Czterodniowy tydzień pracy? Najwyższy czas!

czytaj także

Wszystko to oczywiście jest elementem zażartej walki toczonej przez wielkie firmy o dusze białych kołnierzyków (i to nie wszystkich, ale ich najbardziej pożądanych kategorii, takich jak informatycy). Jeśli ten trend się utrzyma, efektem będzie jednak redefinicja sukcesu: rozumienie go jako pracy 24/7, żeby awansować bez końca, może ustąpić miejsca sytuacji, w której człowieka sukcesu będzie można poznać po tym, że zrobił sobie rok przerwy od swojej prestiżowej pracy.

**
dr Zofia Smełka-Leszczyńska – psycholożka i kulturoznawczyni. Zawodowo zajmuje się strategiami marketingowymi, naukowo – antropologią codzienności. Komentuje kampanie wyborcze, prowadzi fanpage Archiwum polskiego plakatu wyborczego, wydała książkę Usunąć do 30 dni. Semiotyka polskich plakatów wyborczych 1989–2015. Jej następna książka – o pracy w Polsce i związanych z nią ideologiach – ukaże się w 2023 roku nakładem wydawnictwa Filtry.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij