1 kwietnia zmarł nagle Robert Leszczyński, dziennikarz i krytyk muzyczny, działacz polityczny. Nasz przyjaciel.
Na takich ludzi mówiło się kiedyś: entuzjaści, niczego nie dodając. Wiadomo było, że cokolwiek by to było, do każdej sprawy podchodzili z pełnym zaangażowaniem. Jeśli zdarzało się, że w wyborach swoich byli naiwni, to była to urocza naiwność. Można więc się było nie zgadzać, ale nie sposób było nie lubić.
Robert najczęściej jednak wybierał dobrze, szczególnie wtedy, gdy angażował się w pomoc Ukrainie, Białorusi, gdy był rzecznikiem przystanku Woodstock.
Bardzo dobrze oceniam nie tyle jego wybory polityczne, co sam wybór polityki. Choć nie było go już wtedy w „Gazecie Wyborczej”, to był jednym z tych, do których najlepiej pasowało jej motto: „Nam nie jest wszystko jedno”.
Gdyby wszyscy się tak angażowali w życie publiczne jak on, z pewnością żylibyśmy na znacznie lepszym świecie.
Robert mógł do końca życia być celebrytą i wieść sobie lekkie i przyjemne życie, gdyby tylko trochę mu zależało, ale nie dbał o to w ogóle. Właściwie było wiadomo, że jeśli wypłynął, to zaraz znowu beztrosko zanurkuje, żeby po chwili jeszcze raz wypłynąć.
Co tu dużo gadać, lubił życie i to bardzo. Dobrze do niego pasowało powiedzenie: nudzić się razem to już była rozrywka. Na debacie, na manifie czy przy stoliku – będzie go bardzo brakowało.