Sukces partii lewicowej w Polsce jest niemożliwy. Ale lewica skazana jest na zwycięstwo – pisze Sławomir Sierakowski w „Polityce”.
Obie tezy prawdziwe są również w wersji wyostrzonej: sukces lewicowej partii nigdy nie był w Polsce możliwy, a mimo to lewica właściwie już wygrała albo jest tego bardzo bliska.
Wyjaśnijmy po kolei, dlaczego te stwierdzenia nie są sprzeczne. Kolebką polskiego parlamentaryzmu i pierwszą szkołą demokracji było międzywojnie. W zbiorowej pamięci mocno zapisała się Polska Partia Socjalistyczna, ale mało kto tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że ta partia nie tylko nigdy nie rządziła, ale nie była w stanie zdobyć więcej niż… 13 proc. głosów. A więc właściwie tyle, ile wyśmiewane 8-13 proc. zdobywane przez SLD w kilku ostatnich elekcjach, które skutkowały wyrzuceniem ówczesnych przewodniczących.
W kraju przeczołganym przez historię z ukształtowaną przez martyrologię i powstania tożsamością „wojskową”, który wolności szukać miał szanse tylko w Kościele, bardzo ciężko zakorzenia się inny system wartości. Dlatego te marne 13 proc. to jest najlepszy w historii Polski wynik wyborczy lewicy, wobec której nie można mieć wątpliwości, że była lewicą. Nie trzeba być przesadnie pryncypialnym, żeby wobec każdego z pozostałych wcieleń socjaldemokracji zgłosić poważne kontrargumenty. Wyniki PZPR były fałszowane, a partia zbudowała system niedemokratyczny, w którym nigdy prawdziwa weryfikacja poparcia nie mogła się dokonać.
Leszkowi Millerowi i innym przywódcom SLD na pewno udało się w znacznym stopniu zerwać z tradycjami autorytarnej poprzedniczki i odnaleźć na scenie politycznej III RP nie gorzej niż innym partiom. Bezdyskusyjnymi osiągnięciami były skuteczna współrealizacja strategicznych celów Polski, czyli wstąpienia do NATO i Unii Europejskiej, oraz dobre zakorzenienie Polski w strukturach Zachodu. Nie ma wątpliwości, że historia oceni Kwaśniewskiego, Millera, Cimoszewicza i pozostałych polityków SLD jako bardzo dobrych patriotów, zasłużonych dla polskiej państwowości.
Nie oceni ich jednak jako twórców nowoczesnej socjaldemokracji. I właściwie nie ma co robić im specjalnie z tego powodu zarzutu. Wybory biograficzne, które zdeterminowały ich późniejsze miejsce na scenie politycznej, dokonywały się na niedemokratycznej mapie ideologicznej. Zupełnie innej niż ta w międzywojniu albo wówczas na Zachodzie, albo dzisiejszej. Nie lewicowość była w nich najistotniejsza. To raczej historia posadziła ich po 1989 r. na krzesłach ustawionych po lewej stronie parlamentu, niż oni sami sobie je mogli wybrać.
I nic dziwnego, że z tą przyprawioną lewicowością politycy SdRP i SLD się raczej męczyli.
W dobrej wierze próbowali ten kostium nosić na sobie, ale ciągle się na nich gdzieś rozciągał i odpadał. Ściągało to na nich krytykę, w której wytykano im działania zaprzeczające socjaldemokratycznej wizji polityki. Ani fascynacja podatkiem liniowym, ani klepanie po pupie asystentek nie mieściły się w kanonie nowoczesnej lewicowości. Ludzie Sojuszu byli mniej więcej tacy sami jak politycy AWS czy PiS albo PO. I inni zresztą być nie chcieli. Przełomowy moment ich biografii polegał przecież na walce z elitami „Solidarności” o uznanie za równoprawnych uczestników życia politycznego. To były wielkie starania o to, żeby się właśnie nie różnić, a nie aby pokazać odmienność w programie, języku czy obyczajach.
Nie pomogło na pewno to, że od początku byli obijani ostro pałką antykomunistyczną, co jednych mobilizowało jeszcze bardziej do zaprzyjaźnienia się i upodobnienia do elit solidarnościowych (jak Aleksander Kwaśniewski czy Włodzimierz Cimoszewicz), a w innych wywoływało godnościowe reakcje i wbijało mocniej w tożsamość postkomunistyczną (symbolem tego stał się Leszek Miller). Tak utrwalił się podział, który z nowoczesną demokratyczną polityką nie miał wiele wspólnego.
I wtedy przyszła do polskiej polityki globalizacja. Nasze problemy zaczęły być częścią kłopotów z politycznością, jakie przeżywał Zachód. Stale malejący od kilku dekad wpływ państw na własne gospodarki, które przestawały być własne, postawił polityków w kłopotliwej sytuacji. Spierać się dalej trzeba, ale gdy przychodziło do rządzenia, to odróżnić się w polityce gospodarczej od konkurenta można chyba tylko tak, że się coś zepsuje, a nie zrobi inaczej. Co może przedsięwziąć choćby taki minister finansów, mając naprzeciwko siebie rynki finansowe, korporacje, agencje ratingowe, nie licząc MFW i EBC?
Dlatego możliwe jest, że trzy najbardziej konkurencyjne partie robiły mniej więcej to samo, a wszystkie różnice w ich działaniu wynikały głównie ze zmieniających się okoliczności, a nie własnej inwencji. Jeśli zestawić deklaracje partii z tym, co realizowały, to dostaniemy serię paradoksów. Platforma miała w programie podatek liniowy, ale to SLD wprowadził go dla firm, a PiS, w praktyce, dla obywateli (98,5 proc Polaków płaci 18 proc. PIT) i tylko sama PO nic w tej sprawie nie zrobiła. O poglądach Donalda Tuska decydowała globalizacja, dlatego zaczął jako liberał, do władzy doszedł, nazywając się już konserwatystą, a odchodził, przedstawiając się jako socjaldemokrata. To pomieszanie języków nie jest jakimś chytrym planem polityków, ale „chytrym rozumem” globalizacji, która wszędzie zaciera różnice między lewicą i prawicą.
Przy czym globalizacja wcale nie zatrzymuje się na neutralnym środku. Niezrównoważona żadną zintegrowaną polityką ponadnarodową, umożliwia bogacenie się bogatym i wyzyskiwanie biednych, co powinno teoretycznie stwarzać szanse lewicowej partii. Jednocześnie jednak odbiera jej pole ruchu w polityce zamkniętej w obrębie państwa narodowego, stawiając przed tragicznym wyborem: zaprzeczyć swojemu programowi i wygrać czy trwać przy swoim i przegrać. To jest właśnie ta niemożliwość zawarta w mojej pierwszej tezie.
Dziś żadna partia lewicowa nie ma szans wygrać wyborów z lewicowych programem i utrzymać się u władzy, realizując go.
Dla wielu, którzy wierzą w sens polityki partyjnej, ostatnią nadzieją są grecka Syriza i hiszpański Podemos, dwa najnowsze projekty lewicy. Poddana zewnętrznej presji Syriza realizuje przeciwny do swoich poglądów program gospodarczy, na krytyce którego doszła do władzy. Nic jej nie dało referendum i zdecydowane poparcie swojego społeczeństwa, program działania rządowi Grecji podyktowały zagraniczne instytucje finansowe. Podemos traci dziś poparcie z równą szybkością, z jaką nadzieję tracą jego wyborcy, że spotka go inny los niż Syrizę. Zwolennicy Podemos patrzą dziś, jak w kolebce demokracji skrajna lewica realizuje dziś skrajnie prawicowy program ekonomiczny – oto miara niemożliwości realnej polityki partyjnej w dzisiejszych czasach.
Skoro jest tak źle, to dlaczego uważam, że jest tak dobrze, i to jeszcze w Polsce? Jeśli pierwsza teza jest prawdziwa, to znaczy, że system partyjny jest niewydolny, gdy chodzi o budowanie agendy politycznej, czyli zestawu dominujących przekonań, wokół których orientuje się życie polityczne. Jakie tematy dziś krążą w polityce? W gospodarce trzy najpopularniejsze to: ograniczenie umów śmieciowych, podniesienie kwoty wolnej od podatkowania, rozwój żłobków i przedszkoli. Wszystkie są postulatami jednoznacznie lewicowymi. Co więcej, partie się tu nie różnią. Tak jak nie różniły się bardzo, gdy dominowały przeciwne przekonania, czyli uelastycznienie rynku pracy, obniżanie podatków najbogatszym, prywatyzacja dóbr publicznych.
Najciekawsze jednak jest to, kto wyznacza trend partiom, a trend wyznaczany jest dziś z zewnątrz. Partie są zupełnie reaktywne i idą za, a nie przed najpopularniejszymi opiniami. W świecie naukowym i medialnym najbardziej słucha się dziś Paula Krugmana, Josepha Stiglitza czy Daniego Rodrika, czyli ekonomistów lewicowych. Rekordy popularności bije Thomas Piketty, którego reklamuje nawet Jarosław Kaczyński (zobacz czytelniku, bo to urocze). To przygotowuje zmianę na przyszłość, bo takie postulaty jak podatek Tobina (od transakcji na rynkach finansowych) czy wspólna polityka fiskalna w bliskiej przyszłości nie mają szans na realizację. Ale powoli zmieniają na razie sposób myślenia, za którym pójdzie może i polityka. Póki co realizacja prospołecznych polityk wychodzi w sensie programowym od sfery pozarządowej, a później w dużej mierze jest przez nią realizowana, o ile uda się znaleźć środki i wywrzeć presję na państwo. Tak się dzieje w kulturze, edukacji, walce z dyskryminacją czy polityce społecznej.
Partie reaktywne są także w kwestiach światopoglądowych. Związki partnerskie, in vitro czy prawa kobiet stały się od pewnego czasu przedmiotem sporów partyjnych, bo – tak jak tematy gospodarcze– trafiły tam z zewnątrz. I tu oczywiście nie ma mowy, żeby nagle wszyscy politycy zaczęli mówić lewicowym głosem w naszych domach. Kościół i siedzący mu pod sutanną politycy mogą się pieklić do woli, ale Polacy żyją w coraz bardziej liberalny sposób.
Dlaczego się to nie przekłada na wybory partyjne Polaków? Bo zdążyliśmy się przyzwyczaić, że domeną władzy symbolicznej Kościoła jest sfera publiczna, ale w domach robimy, co chcemy, a księży to wręcz ostentacyjnie nie obchodzi. Czy któryś ksiądz albo nawet fanatyczny polityk realnie zainteresował się podziemiem aborcyjnym?
Uchwalono restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, a czy zmniejszyła się od tego liczba aborcji czy nie, to nigdy nie było przedmiotem poważnego zainteresowania polityków czy księży, debaty sejmowej albo mediów katolickich.
W USA regularnie prześladuje się lekarzy, którzy wykonują aborcję, w Polsce to się bardzo rzadko zdarza i budzi raczej powszechne zaskoczenie. W USA ktoś taki jak Bolesław Piecha, czyli wykonawca wielkiej liczby aborcji za PRL, nie miałby żadnych szans nawet na członkowstwo w Partii Republikańskiej, a może być liderem PiS w dziedzinie… zdrowia i ratowania życia. Jest przecież według oficjalnej doktryny Kościoła seryjnym mordercą. Wyobraźcie sobie taką wypowiedź kolegi z PiS albo jego wyborcy: „No wiesz, bracie, zabiłeś kilka przedszkoli dzieci, sam Breivik mógłby się od ciebie uczyć. Ale było, minęło, nie ma o czym mówić, chodź z nami”.
To działa w obie strony. PO, partia, która nic nie zrobiła dla praw gejów, miała zawsze ich największe poparcie. Nie dziwi, że 76% Polaków popiera in vitro, a ponad 50% wybiera na prezydenta przeciwnika in vitro. Tematu in vitro zresztą wcześniej w ogóle nie było. Który ksiądz nad tym wcześniej zapłakał? Który senator PiS czy PO wyruszył 10 czy 15 lat temu na poszukiwanie chorych na „zespół ocaleńca”?
Prawdziwa linia polskiego konserwatyzmu brzmi więc: „Urzędy nasze, domy wasze”.
W statystykach deklaracji może wychodzi, że większość młodzieży to konserwatyści, i co z tego, jeśli jednocześnie młodzież żyje coraz bardziej liberalnie. Stale spada liczba kapłańskich powołań, procent uczestniczących w praktykach religijnych, natomiast rośnie poparcie dla metody in vitro, związków partnerskich, praw kobiet itd. Kierunek tu jest jednoznaczny. Kościół i prawica mogą dyktować w Polsce prawo, ale nie decydują już o życiu. W efekcie mamy konserwatywne prawo i liberalne społeczeństwo.
A ja z dwojga złego: partie lewicowe realizujące prawicowy program czy partie prawicowe realizujące lewicowy program, wolę oczywiście to drugie. Tak jak z dwojga: prawo czy życie, niech sobie prawica bierze prawo, a my wolimy życie.
Tekst ukazał się w „Polityce” nr 3021 z 5 sierpnia.
**Dziennik Opinii nr 225/2015 (1009)