Na manifestacje zabierały ze sobą dwuletniego syna Stasia, ale odkąd policja zamyka ludzi w kotłach, jedna zawsze zostaje w domu z dzieckiem. Protest to zawsze odrobina strachu. Podobnie zresztą jak ślub Kasi i Oli. Do końca ceremonii bały się, że ktoś uzna, że dwie sukienki w urzędzie stanu cywilnego to o jedną za dużo.
Poznały się cztery lata temu na obchodach rocznicy rewolucji 1905 roku. Przedtem kojarzyły się z towarzystwa łódzkich aktywistów na tyle, żeby mówić sobie cześć-cześć.
Ola na to wydarzenie wróciła prosto z Warszawy, gdzie z trzema tysiącami ludzi maszerowała w obronie programu in vitro i przeciw projektom zaostrzenia prawa aborcyjnego. Na łódzki marsz przyszło czterysta osób, ale i taka frekwencja to był sukces, bo przez lata mieszkańcy Łodzi w ogóle nie upamiętniali robotniczego zrywu. To były czwarte obchody, które Kasia współorganizowała – od samego początku. „8 godzin pracy, nie więcej”, „Niech żyje walka z rządem”, „Precz z cenzurą”, „Precz z wyzyskiem” – plakaty z takimi napisami z epoki nieśli uczestnicy wydarzenia.
Olę wypatrzył kolega i z miejsca zaangażował do straży marszu.
– Jak wszystko się skończyło, Kasia przyszła mi podziękować za „pomoc w rewolucji”. I powiedziała, że jak będę czegoś potrzebować, to żebym się odzywała – wspomina Ola.
W organizacji kolejnych obchodów Ola udzielała się już bardziej. Po rozstaniu z chłopakiem przeprowadziła się na kanapę do siostry.
– Nie stać mnie było na wynajem mieszkania, więc myślałam, że jak mi się nic nie uda, to wyprowadzę się do Warszawy i poszukam lepszej pracy – opowiada. Żeby jak najmniej siedzieć w domu, angażowała się, w co tylko mogła. Zwłaszcza w Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom, z którymi sprzeciwiała się próbom zaostrzenia prawa aborcyjnego. Przygotowania rewolucyjnych obchodów tak zaprzątnęły jej uwagę, że prędko stała się prawą ręką Kasi.
Ola: – Tak zaczęła się rodzić między nami bliskość.
Poznajcie Kasię i Olę
Proszę ubrać się godnie
Wkrótce Kasia dała Oli klucze do swojego mieszkania, a ta rowerem pozwoziła swoje rzeczy od siostry. Postanowiły się pobrać. Urzędniczka wyznaczyła termin na 28 kwietnia 2018 roku. Partnerki zaczęły mierzyć sukienki.
Po dwóch tygodniach w skrzynce na listy znalazły pismo z Sądu Rodzinnego i wezwanie na rozprawę. Kierownik USC miał wątpliwości, czy takie małżeństwo może być zawarte w sposób ważny. W dokumentach Kasia figuruje jako mężczyzna, ale urzędniczka słusznie rozpoznała jej płeć psychiczną. Dlatego w urzędzie zastanawiali się, czy to nie będzie ślub jednopłciowy.
Trybunał Sprawiedliwości UE otwiera drzwi dla równości małżeńskiej w Polsce
czytaj także
Kobiety poprosiły o pomoc prawników z Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego i Kampanii Przeciw Homofobii. Odbyły się dwie rozprawy, na które z urzędu miasta nikt nie przyszedł. Była za to prokuratorka.
– Człowiek się wtedy jakoś boi. Ale ani ona, ani sędzia nie kwestionowali tego, że skoro dane z dowodu osobistego pozwalają mi wziąć ślub, to możemy to zrobić – mówi Kasia.
– Fajnie, że sędzia zwracał się do Kasi na pani. Pani Katarzyno, mówił – zaznacza Ola. Korzystny dla nich wyrok zapadł w czerwcu, w sierpniu dostały uzasadnienie na piśmie.
Mimo to nie od razu wróciły do urzędu po nowy termin, bo Ola była w ciąży. A że nie wiadomo, jak będzie się czuła, to ceremonię wolały odłożyć na później. Podczas wigilii tamtego roku więcej leżała na kanapie, niż siedziała przy stole, była już w ostatnim miesiącu. – Ale dziecko to chyba ochrzcicie? – zapytali rodzice Oli. – Powiedziałyśmy, że nie. Wtedy oni, że nie dajemy dziecku wyboru. My na to, że jak będzie duże, to samo zdecyduje. No i jak wyobrażacie sobie naszą wizytę u księdza? W końcu powiedziałam: przecież nikt z was nie chodzi do kościoła. Temat się skończył i nigdy nie wrócił.
Ola urodziła w styczniu. Staś na początku miał kolki i płakał całymi nocami. Nie najlepszy moment, żeby myśleć o organizacji ślubu. Rok później pojawił się koronawirus. Mimo to w końcu poszły drugi raz zarejestrować się w urzędzie stanu cywilnego.
– Wszystko jedno, że jest pandemia. Po prostu chciałyśmy wziąć ślub i zostać uznane przez państwo polskie za małżeństwo i rodzinę – tłumaczy Ola. Termin ślubu: 17 października.
Przedtem zapytały urzędniczkę, czy muszą się jakoś konkretnie ubrać, i usłyszały krótkie: godnie. Ale i tak obawiały się, że jak obydwie przyjdą w sukienkach, to jeszcze komuś przyjdzie do głowy wstrzymanie ceremonii. – Z tyłu głowy ciągle miałyśmy stres i strach, że jak urząd raz nas zablokował, to może to zrobić i drugi raz – mówi Kasia.
Albo ślub, albo tranzycja
Na uroczystość zaprosiły 26 osób. Ale w dniu, na który był zaplanowany ślub, Łódź została ogłoszona czerwoną strefą i liczbę gości trzeba było zmniejszyć do 18. Musiały zadzwonić do kilku osób i poprosić, żeby jednak nie przychodziły.
W dniu ślubu było trochę stresu. Jedna zaczęła się denerwować przy makijażu, druga przy włosach. Bo jakby była jakaś afera w urzędzie, to rodzice znowu by o nich powiedzieli, że wymyślają, wydziwiają i nie mogą normalnie. No i sami by się przejmowali. Bały się też, że przyjdą dziennikarze i będą filmować, fotografować i wypytywać. One już się do tego przyzwyczaiły, ale nie chciały, żeby rodzice niepotrzebnie to przeżywali. A ci też się denerwowali. Mama Kasi doradzała jej, żeby chociaż garnitur założyła.
– Jednak my, po przemyśleniu, stwierdziłyśmy, że odważnie idziemy ubrane jak kobiety. Krawcowa zrobiła przymiarki i uszyła im tiulowe spódnice i koronkowe bluzki. Założyły czarne ekoskórzane kurtki. W klapy kurtek wpięły piny. Ola szła do ślubu z symbolami Łódzkich Dziewuch i Strajku Kobiet, Kasia z flagą tęczową i osób transpłciowych. Do tego bukiety z bordowymi kwiatami.
Za drugim razem się udało. W urzędzie stanu cywilnego włożyły sobie na palce obrączki z grawerunkiem z imieniem żony. To było wzruszające – mówi Kasia, a Ola kiwa głową. Od razu przechodzą do rodziców: – Zobaczyli, że jest super. Że są z nami przyjaciele i przyjaciółki, że ceremonia wypadła dobrze. Dzięki temu oni sami też poczuli się pewnie i to wzmocniło ich akceptację dla nas – opowiadają. Na początku rodzice traktowali ich znajomość jak egzotyczny romans. Do ich związku bardziej przekonali się, kiedy urodził się Staś. Na ślubie mamy robiły zdjęcia.
– Myślałyśmy, że to na własny użytek, ale obydwie potem chwaliły się koleżankom – cieszą się.
Mimo że przed urzędem nie czekali żadni dziennikarze, to media i tak relacjonowały ich ślub. Zaczęły do nich pisać pary dziewczyn i chłopaków z całej Polski, jak one to zrobiły. Ola: – Musiałam ich rozczarowywać, że sytuacja jest złożona, bo Kasia jest transpłciowa i ma niezmienione dokumenty. Ale to też powoduje pewne problemy.
Jeszcze podczas pierwszej wizyty w USC urzędniczka pouczyła Kasię, że jeśli kiedyś zdecyduje się na korektę płci, to będzie musiała znowu być stanu wolnego. To oznacza, że przed tranzycją będzie musiała się rozwieść. – Wiedziałyśmy o tym i potwierdziłyśmy, że jesteśmy na to gotowe. Byłyśmy zdeterminowane, żeby wziąć ślub, bo się kochamy, mamy nasze biologiczne dziecko, jesteśmy rodziną. Zgodnie z prawem w przyszłości państwo będzie blokować Kasi tranzycję. Albo zmuszać nas do rozwodu, żeby ona mogła dostać dokumenty z poprawnie oznaczoną płcią i żeńskim imieniem – opowiadają jedna przez drugą.
Wtedy będą musiały oszukiwać, że ustało pożycie małżeńskie. Na to się nie zanosi, a kłamać w sądzie by nie chciały. – Niektórzy mówią, że rozwód to tylko papier. Ale z tym wiąże się ustalenie opieki nad dzieckiem. Boję się, że sąd uzna mnie za osobę tęczową i nie pozwoli mi opiekować się Stasiem – dodaje Kasia.
Tu się szyje biustonosze
A to tylko jedna z wielu obaw. – Po tym, jak info o naszym ślubie pojawiło się w prawicowych mediach społecznościowych, dostałyśmy serię pogróżek. W końcu nie zgłosiłyśmy tego na policję. Bałam się, że usłyszę, że mogłam nie zakładać kiecki i nie prowokować. Do tego zapisy o mowie nienawiści nie dotyczą osób transpłciowych. Mam poczucie, że państwo nas nie chroni – mówi Kasia. A w ostatnich miesiącach nie tyle nie chroni, ile wręcz zastrasza.
– Jak się tworzy atmosferę zastraszania, to prędzej czy później pojawiają się ofiary. Odgórnie sterowana nagonka dotknęła nas bezpośrednio. Zaczęłyśmy się bać.
Do społeczności osób LGBT+ należy też Ola. – Już w liceum każdy wiedział, że fascynują mnie obie płcie, a ja nigdy nie określałam się jako osoba heteronormatywna. Kiedy poznałam Kasię, to nie musiałam się zastanawiać, kim ona jest.
Kasi zdarzyło się słyszeć niepochlebne słowa pod swoim adresem na ulicy. Raz zaczepiał ją starszy pan, raz kilku robotników z budowy. – To bardzo nieprzyjemne – ucina.
A w drugą stronę? – Wchodzę do gorseciarni, a tam pełno obrazków Jana Pawła II i od razu się boję. Chciałam kupić biustonosz i zaczęłam od tego, że jestem osobą transpłciową. Ale nikogo to nie obchodziło, panie chciały się tylko dowiedzieć, jakiego biustonosza potrzebuję. Takie reakcje są najcenniejsze – opowiada Kasia.
Tak samo wspomina kampanię samorządową sprzed dwóch lat, kiedy kandydowała do rady miejskiej. Na karcie do głosowania widniała pod męskim imieniem, ale na ulotce wyborczej wymieniła je w nawiasie. „Jestem osobą transpłciową” – informowała w pierwszym zdaniu. Po pobudce o piątej rano rozlepiała plakaty na przystankach. Przy tych samych przystankach później rozmawiała z wyborcami. – Nikt nie interesował się tym, jak wyglądam, tylko jaki mam program – opowiada.
A w programie m.in. toalety w domu, a nie na korytarzu czy podwórku. – W wielu kamienicach w Łodzi ciągle ich nie ma, a miasto się nie kwapi do ich budowy. Politykom najwyraźniej jest trudno przecinać wstęgę przy kiblach. Postulowała też odnowienie nieremontowanych od lat chodników czy odejście od przestarzałych tramwajów ze stromymi schodkami, które są przeszkodą dla osób starszych i tych z niepełnosprawnościami.
Z tego samego lokalnego komitetu startowała Ola. – Politycy często wykorzystują pracę aktywistów. Pomagamy im pisać projekty, które później przepadają w głosowaniach. Postanowiliśmy zawiązać lokalną inicjatywę, żeby bardziej wpływać na to, co się dzieje z miejskim budżetem – tłumaczy Kasia.
Do rady się nie dostały. Ale nauczyły się, że kampanię trzeba zacząć o wiele wcześniej, błyskawicznie dopracować program i mieć człowieka na każdym osiedlu. Kasią zainteresowały się też lokalne media. Inaczej niż mieszkańców, dziennikarzy elektryzowała transpłciowość kandydatki. – Byłam dzięki temu bardziej rozpoznawalna w sklepie, w kiosku, na ulicy. Ludzie widzieli, że wśród nich żyje taka osoba i angażuje się w sprawy wspólnoty. To przecieranie szlaku dla innych osób transpłciowych. Mam nadzieję, że kiedyś to nie będzie tematem.
Rewolucja męczy człowieka
Tak jak nigdy nie było to głównym motywem aktywistycznej działalności żadnej z żon. Kasia najbardziej angażowała się w upamiętnienie rewolucji 1905 roku i kwestie praw pracowniczych, Ola działała przede wszystkim na rzecz obrony praw kobiet.
– Nigdy nie określałyśmy się jako tęczowe aktywistki. Tak nam się życie ułożyło, że wiele naszych działań to tęczowy aktywizm. Walczymy po prostu o swoje prawa. I nie ukrywamy się w domu. Pokazujemy, że żyjemy jak każda rodzina na tym osiedlu.
I wymieniają, dlaczego mogą tak żyć. Bo to Łódź, jedno z największych miast w Polsce, a w małych miejscowościach mogłoby nie być tak łatwo. Są już dorosłe: Kasia ma 37 lat, Ola jest o rok młodsza. Mieszkają w swoim mieszkaniu i mają środki do życia. Są niezależne. I obracają się głównie w bańce łódzkich aktywistów.
Po latach zaangażowania obydwie dopadło wypalenie. Kasia jest programistką, a rewolucyjnymi obchodami zajmowała się po godzinach. Przygotowania zazwyczaj zaczynały się już w styczniu, a po wydarzeniach od razu zaczynała pisać wnioski o środki, żeby było za co organizować następny marsz. Pieniądze na obchody pochodziły głównie z grantów, bo miasto nie zapewniało stałego finansowania. Pewnego roku wyniki konkursu przyszły dopiero w maju. – A aktorzy teatralni pracowali nad występem już od stycznia. Byłam jak cebula, z której zmęczenie odrywa kolejne płaty, aż nic nie zostaje – mówi.
Ola natomiast wypaliła się zawodowo. Pracowała w firmie farmaceutycznej. Szef i koleżeństwo w porządku, ale były też nadgodziny i codzienne dojazdy pod Łódź. I pensja minimalna dla pracowniczki z tytułem doktora biochemii. Po urlopie wychowawczym pracodawca zlikwidował jej stanowisko, więc teraz Ola szuka pracy w organizacjach pozarządowych. – W aktywizmie spełniam się najbardziej.
Pięć dni po ich ślubie Trybunał Konstytucyjny orzekł, że prawo zezwalające na legalną aborcję w przypadku wad lub choroby płodu jest niezgodne z ustawą zasadniczą.
– Orzeczenie mnie wkurwiło i znowu zaczęłam działać – mówi Kasia. I ją, i Olę mocno zdenerwowało jeszcze kilka innych spraw.
czytaj także
Ola: – PiS, bo nie mam wątpliwości, że gdyby nie naciski Kaczyńskiego, to tego orzeczenia by nie było.
Kasia: – Poprzednia władza też, bo nic nie zrobili nie tylko w kwestii aborcji, ale też związków partnerskich czy małżeństw jednopłciowych.
Ola: – Brak równości małżeńskiej, która blokuje Kasi tranzycję. Gdyby była, nie musiałybyśmy się rozwodzić, żeby mogła zrobić korektę płci.
Kasia: – To, że procedura tranzycji jest uwłaczająca, bo żeby sąd przyznał prawo do korekty, trzeba pozwać własnych rodziców za to, że po narodzinach przypisali dziecku niewłaściwą płeć.
Ola: – I że jest nierefundowana.
Na protesty wywołane orzeczeniem na początku chodziły obydwie i zabierały ze sobą jeszcze Stasia. Ale odkąd policja zaczęła zamykać ludzi w kotłach, jedna z nich zawsze zostaje w domu z prawie dwuletnim dzieckiem. Kolejna manifestacja przypada na 102. rocznicę uzyskania praw wyborczych przez kobiety. Ze Stasiem zostaje Kasia, Ola szykuje się do wyjścia. Staś kończy się bawić ogromnymi klockami i chwyta kartkę. – Już ci daję kredeczki. – Kasia zrywa się do szafki. – Dasz mi mazak niezmywalny tam z lodówki? – pyta Ola. Jedną ręką Kasia podaje dziecku kredki, drugą flamaster żonie. Przed wyjściem na protest Ola zapisuje na przedramieniu numer telefonu antyrepresyjnego.
Ola, Kasia i Staś mieszkają przy ul. Rewolucji 1905 roku – Kiedyś już wynajmowałam mieszkanie na tej ulicy i jak decydowałam się na swoje, to nie miałam wątpliwości, że też musi być tu – tłumaczy Kasia. Stąd na Stary Rynek, gdzie zaczyna się protest, idzie się jakieś 20 minut. Bezokienne ściany zaniedbanych kamienic zdobią gigantyczne murale. Przy jednym z nich hasło: „Żyjesz w mieście rewolucji”. Przy równoległej ulicy podświetlony baner reklamowy z hasłem: „Wara od kobiet”. Między nimi rozkopane chodniki, trzypiętrowa kamienica z zamurowanymi oknami, z okien innej wyziera dykta. Gdzie indziej spod rusztowania wyłania się budynek odnowiony na błysk.
Na Stary Rynek przyszło jakieś dwa tysiące osób. Ola jest jedną z porządkowych. W zimowych butach, w puchówce z wysokim kołnierzem i maseczce z czerwoną błyskawicą pilnuje, żeby marsz się nadmiernie nie rozciągał. – Czuję, że reprezentuję całą moją rodzinę. Protestuję przeciwko orzeczeniu Trybunału, brutalności policji, no i świętuję rocznicę wywalczenia praw wyborczych przez kobiety. Ale walka ciągle trwa: o prawa kobiet, osób LGBT, o prawa człowieka – tłumaczy.
Z głośników dudni marsz imperialny z Gwiezdnych wojen. Manifestujący niosą kartony z hasłami: „Wara od mojej macicy”, „Chcemy wyboru, nie terroru”, „Po 102 latach znów jesteśmy w dupie”. Kobiety niosą bukiety z białych i czerwonych goździków. Wodzirejka przez mikrofon wykrzykuje postulaty: żądamy pełni praw reprodukcyjnych, prawa do adopcji dla par jednopłciowych, walki z wykluczeniem komunikacyjnym mieszkańców regionu łódzkiego.
Na trasie przemarszu mieszkańcy otwierają okna i machają uczestnikom manifestacji. „Zwyciężycie!” – krzyczy kobieta w czerwonym płaszczu z balkonu na pierwszym piętrze. „Re-wo-lu-cja” – skandują kolejne sylaby kobiety i mężczyźni. Z głośników leci piosenka Maanamu. Jestem taka zmęczona, śpiewa Kora.
Co dalej?
– Emigracja – mówią jednym głosem w odpowiedzi na to pytanie. Przejmują się zmianami klimatu, ale bardziej przeraża je to, jak polski rząd ignoruje kurczące się zasoby wody pitnej, gigantyczną emisję dwutlenku węgla i widoczne już zmiany pogodowe.
– Boję się, że Staś dostanie po nas taką planetę, że będzie musiał walczyć o wodę. W Polsce jest jej szczególnie mało, a łódzkie będzie najbardziej dotknięte, bo pustynnieje – wyjaśnia Kasia. Dlatego wkrótce planują wyjechać do Szwecji.
czytaj także
Ale nie tylko dlatego, że taki mamy klimat. Bo gdyby był stabilny, to i tak nie do końca mogą tu godnie żyć.
– Żyjemy w bańce. Najbliższe otoczenie nam sprzyja, w pracy jest okej, mamy siłę, żeby walczyć. Ale czasami czujemy, że kopiemy się z koniem. No i ta cała nagonka nie spływa po nas jak woda po gęsi. Każdego dnia niepokoimy się, co nas może spotkać – mówi Ola.
I dodają obydwie: – Dla Stasia chciałybyśmy Polski tolerancyjnej, z równością małżeńską, godną procedurą tranzycji. Kraju sprawiedliwości społecznej, który dba o najsłabszych, godnie wynagradza lekarzy, pielęgniarki i nauczycieli. W naszej bańce jesteśmy w stanie mu wiele z tego zapewnić, a chciałybyśmy, żeby to była norma.
**
Mateusz Kowalik – absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, publikował m.in. w „Dużym Formacie” i „Magazynie Świątecznym”.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.