To, co było centrum, będzie teraz bezradnie patrzeć, jak PiS szlifuje ustawami posąg białego, heteroseksualnego Polaka-katolika.
Publicyści z lewa i prawa od lat puszczają do siebie oczka przeciwko neoliberalizmowi. Przy obecnym składzie parlamentu to może skończyć się źle i dla lewicy, i dla liberalnej demokracji.
Na nic się zdały kursy szukania pracy i ozonowane aquaparki, na nic ronda i platany, na nic wreszcie autostrada ku liberalnej demokracji. PO zabrała ze sobą Fukuyamę do grobu. Może trochę późno, może po kosztach, ale stało się: Polska odrzuciła mit udanej transformacji, a jego najpotężniejsi hejterzy zyskali w sejmie decydujący głos.
Neoliberalna narracja, co zrozumiałe, stała się wspólnym wrogiem lewicy i prawicy. Obie strony chciały upadku PO i krzepiąca wydaje się myśl o pragmatycznej kontynuacji sojuszu. Jeśli rządy PiS okażą się konstruktywne – jeśli sprawdzą się prospołeczne reformy – Prezesowi, wydaje się, należy się lewicowe wsparcie.
Kłopot w tym, że projekt „Polska suwerenna”, najważniejszy bodaj cel Prezesa, w niczym nie przypomina tak czy inaczej rozumianej trzeciej drogi. Kto szuka jej w programie PiS, szybko utyka na retorycznej mieliźnie, z której wynika tylko jedno: na peryferiach Europy bez narracji sprawdzonej przez hegemona wytrzymać nie sposób. Im bardziej odrzucamy Zachód, tym bardziej dryfujemy na Wschód, tam, gdzie chrześcijańskie wartości i tors przywódcy na koniu.
Tertium non datur, tym bardziej że Prezes nie ma Europie Środkowej nic do zaoferowania (Litwini wzywają już z tej okazji imię pana Boga nadaremno). Wałkowane na prawicowych forach marzenie o przywództwie suwerennej Polski w Europie Środkowej nie spełni się dopóty, dopóki jedynym wspólnym mianownikiem jej państw będzie ksenofobia.
Ksenofobia to oczywiście potężne narzędzie polityczne, ale łatwo je wytworzyć, więc nie trzeba go importować z Polski.
Prezes nie przyzna się do fascynacji Putinem, dopóki komunikuje się ze swoim elektoratem katastrofą smoleńską i martyrologią narodu polskiego (Orban takich skrupułów już nie ma). Na prawicy coraz częściej jednak słychać pomruki poparcia dla polityki wewnętrznej Rosji. Niektóre z tych pomruków dostały się nawet do sejmu, jak Robert Winnicki, który przeciwstawia świat Putina moralnej degrengoladzie Zachodu.
Jeśli ta bezwarunkowa alternatywa – albo przyzwoita Rosja, albo zepsuta Europa – nie trafi do mainstreamu, będzie to wyłączna zasługa Putina, który skupia się na trollowaniu polskiej prawicy w celu spieprzenia relacji między Polską a Ukrainą (w prorządowych ru-mediach pojawiło się ostatnio bezpodstawne oskarżenie Andrzeja Dudy o kresowe roszczenia). Ale by pozostać w mocy, ta kontrowersyjna alternatywa nie musi zostać wyrażona wprost.
Chrześcijańskie wartości i przywódca na koniu i tak imponują Polsce bardziej niż aquaparki, Conchita Wurst i uchodźcy razem wzięci.
I właśnie w tym „razem wzięci” (sic!) leży problem i zagrożenie, które niesie za sobą antyliberalny sojusz lewicy i prawicy. Bo to tak jak w Rosji ze słowem „liberał”, które ma tam długą, negatywną karierę, ale ważne jest to, co się stało z nim ostatnio. Trzydzieści lat temu oznaczało ono proeuropejskiego reformatora, dziś stało się ciężką obelgą równoznaczną z „radykalny oszołom” czy „zwolennik Jelcynowskiej degrengolady”.
Putin zabrał opozycjonistom argumenty przeciwko liberalizmowi, zabrał argumenty najróżniejszej maści, pożarł je, przetrawił i uczynił podstawą swojej antyeuropejskiej agendy, w której wolność gospodarcza ściśle wiąże się z wolnością jednostki i obywatela. Nie ma różnicy między liberalizmem gospodarczym, społecznym i politycznym, jest tylko jeden liberalizm, najbardziej frankensteinowaty kułak w Federacji Rosyjskiej, pojęcie, które nawet w XIX wieku trzymało się kupy tylko teoretycznie.
I choć Prezes – jak pocieszają się od poniedziałku niemieccy publicyści – odrzucił antyeuropejską agendę z 2005 roku, to w relacjach Polska-UE nie będzie dialogu i porozumienia. PiS nie polubił Europy: brzydzi się nią jak zawsze i chce z nią mieć jak najmniej wspólnego (i to już niemieccy publicyści grzecznie przemilczają). Różnica polega na tym, że w 2005 Unia była silna i atrakcyjna, a dziś się trzęsie, więc po co z niej wychodzić, skoro można ją trollować. Przepisu na ideologiczną proxy war nie trzeba daleko szukać.
Myli się więc ten, kto wierzy, że śmierć PO oznacza narodziny realnej polityki, że skończą się męczące przepychanki o wartości.
One dopiero się zaczną, z tą różnicą, że w sejmie nie będzie już nikogo, kto będzie liberalizmu społecznego czy politycznego bronił. Zdolne do tego w parlamencie było do tej pory tylko centrum, które mimo swoich 30% w sejmie karłowacieje w oczach i cofa się w rozwoju. PO pogrąża się w chaosie, a Ryszard Petru smaży odgrzewane kotlety dla wybranych, mrugając przy okazji do wyborców Kukiza.
Centrum dostanie w dupę niezależnie od tego, co się stanie, a stać się mogą dwie rzeczy. Jeśli radykałowie od Kukiza okażą się dla elektoratu przekonujący, PiS schowa koncyliacyjnego Dudę i wróci na radykalne pozycje, tak jak się to dzieje z Orbanem w obliczu rosnącego poparcia dla Jobbiku. Jeśli atrakcyjniejsza okaże się obecna centroprawicowa autopromocja, PiS wchłonie konserwatywną część PO i doprowadzi do jej ostatecznego upadku.
Tak czy inaczej to, co do tej pory było centrum, będzie teraz bezradnie patrzeć, jak PiS wykorzystuje swoją większość, by szlifować ustawami posąg białego, heteroseksualnego Polaka-katolika. Na jego cokół składać się będą między innymi tezy, które przez ostatnie lata wypracowała młoda lewica: aktywiści, publicystki i akademicy.
Prawica jest dzisiaj bardzo mocna i bardzo narodowa i jako taka ma poparcie opinii publicznej. Ma też, co centrum zupełnie zaniedbało, armię młodych pitbulli: świetnie wykształconych, sprawnych retorycznie intelektualistów.
Nowa lewica się dopiero rodzi, niestety poza parlamentem. Jeśli poprze PiS w walce z coraz bardziej wyimaginowanym liberalizmem, za kilka lat zniknie z debaty, bo do debaty wystarczą dwa bieguny: władza i wewnętrzny wróg.
Dwa tygodnie temu w moskiewskiej Ambasadzie RP spotkali się Leszek Balcerowicz i Anatolij Czubajs, autor rosyjskiej prywatyzacji. Balcerowicz recytował to, co zwykle, bardzo pewny siebie, choć wiedział, że poza murami ambasady nikt by go nie chciał słuchać. Potem na salę wpadł spóźniony Czubajs i zaczął pohukiwać, że liberalizm nie został dostosowany do rosyjskich warunków, bo trzeba się słuchać narodu, bo Krym nasz. Jeśli Prezes w ten sposób ustawi debatę, lewica posłuży mu za researchera.
25 października w Polsce skończył się postkomunizm. Dotychczasowe ustawienia – jakkolwiek zawsze bywały płynne – są już zupełnie nieaktualne. Nie wiemy, czym będzie nowe centrum: przestrzeń pomiędzy skrystalizowaną, silną prawicą i krystalizującą się, pozaparlamentarną lewicą. Wstrzymajmy się z kopaniem wspólnego wroga, dopóki nie wiemy, czy na pewno jest wspólny, bo możemy zrobić prawicy przysługę, tak jak zrobili to komuniści w Republice Weimarskiej. A wtedy okaże się, że wraz z postkomunizmem w Polsce skończyła się liberalna demokracja.
***
Kaja Puto (ur. 1990) – dziennikarka, redaktorka i tłumaczka. Zajmuje się Europą Środkowo-Wschodnią, Kaukazem Południowym i tematyką migracyjną. Publikowała m.in. w „Ha!arcie”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Polityce”. Studiowała kulturoznawstwo i filozofię w Krakowie, Berlinie i Tbilisi. Wiceprezeska wydawnictwa Korporacja Ha!art.
**Dziennik Opinii nr 302/2015 (1086)