Rok temu Sejm nagradzał pracę pielęgniarek w pandemii owacją i specjalną iluminacją na gmachu Sejmu. We wtorek ten sam Sejm odrzucił poprawki Senatu do nowelizacji ustawy o minimalnych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia. Miały one podnieść wynagrodzenia pielęgniarkom. Nie żadnym hukiem, lecz skomleniem skończy się cywilizacja usług publicznych w Polsce. Komentarz Michała Sutowskiego.
„Jak się zatrudnia kogoś z doktoratem do odśnieżania, to się nie płaci jak za doktorat” – odpowiedział, wedle relacji posłanki Marceliny Zawiszy (0:16), jeden z urzędników Ministerstwa Zdrowia na pytanie o niskie płace pielęgniarek. A konkretnie o to, dlaczego rząd nie chce się zgodzić na postulat, by wynagrodzenia zależały nie tylko od wykształcenia wymaganego na stanowisku, ale także od doświadczenia zawodowego.
Pytanie padło oczywiście w kontekście trwającego protestu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych przeciw tzw. ustawie Niedzielskiego i jej niekorzystnych zapisów w sprawie płac. Sejm, zgodnie z linią rządu, właśnie odrzucił korzystniejsze dla pracownic i pracowników ochrony zdrowia poprawki Senatu, w których zwiększano tzw. współczynnik pracy (wysokość płacy w zawodach medycznych w stosunku do średniej krajowej).
Cytowane na początku stwierdzenie jest haniebne i głupie na tak wielu poziomach, że aż nie wiadomo, jak je skomentować, od czego zacząć i jak to zrobić, żeby krótki komentarz nie zamienił się w niecenzuralny nawet na dzisiejsze, dość swobodne językowo czasy, bluzg.
Spróbujmy zatem nie znęcać się nad jego autorem, lecz potraktować te słowa jako symptomatyczne. Odzwierciedlają one bowiem nie tylko stan umysłu pojedynczego urzędnika w momencie rozmowy z polityczką opozycji, lecz coś więcej. Dokładnie rzecz biorąc, logikę traktowania pielęgniarek i położnych jako „niższego personelu medycznego”, względnie – jak sarkastycznie podkreślają działaczki OZZPiP – postrzegania szpitali jako… instytucji samoobsługowych.
Wnioski z pandemii? Żadnych
Patrząc na kolejny protest pielęgniarek i położnych, trudno uciec od wrażenia déjà vu, choć może bardziej pasują tu słowa znane z feministycznych transparentów – I can’t believe I still have to protest this shit, czyli w wolnym tłumaczeniu: „kurwa, nie wierzę, znowu trzeba w tej sprawie protestować?!”.
Naiwni (w tym autor tego tekstu) wierzyli jakiś rok temu, czyli na początku pandemii, że nie no, teraz to już po prostu nie ma innego wyjścia, musimy zacząć lepiej wynagradzać ludzi, od których kwalifikacji i dostępności zależy nasze życie. Nas wszystkich, bo w czasie pandemii do szpitala trafić może (lub do niego nie zdążyć) naprawdę każdy. Przecież teraz to już chyba rozumiemy, prawda?! Nie tylko to, że „to naprawdę jest ciężka praca”, bo do niedocenianego wysiłku doszło jeszcze zagrożenie zdrowia i życia plus przeciążenie obowiązkami, któremu zwykły człowiek nie powinien być nigdy poddawany.
Również, że to jest, nomen omen, chore, żeby do wyrobienia pensji powyżej średniej krajowej trzeba było tyrać nieraz i 300 godzin w miesiącu (przypominam: etat to 160 godzin!). Do tego mając wykształcenie wyższe lub – to właśnie jest jedna ze stawek protestu OZZPiP – nie mając wyższego wykształcenia, ale za to wiele lat praktycznego doświadczenia. Dodajmy, że chodzi o pracę nie za biurkiem, tylko opiekę nad pacjentami, którzy – jak to pacjenci, przykra sprawa – czasem człowieka wkurwiają, a czasem umierają mu na rękach, a poza tym ślinią się, wymiotują, defekują, zgłaszają roszczenia i nie zawsze bywają mistrzami konwersacji.
czytaj także
A jednak, wybaczą państwo bezpośredniość, gówno zrozumieliśmy, a już na pewno nie obiektywną konieczność podniesienia płac tej grupie zawodowej. Choć na pierwszy rzut oka postulatu znaczącej podwyżki płac dla pielęgniarek, pielęgniarzy i położnych nie ma jak odeprzeć. W badaniu CBOS z 2013 roku – nowszych nie znalazłem – 2/3 ankietowanych uważało, że zarobki pielęgniarek są zbyt niskie, a 10 proc., że w sam raz. To argument „z demokracji”, choć ktoś może powiedzieć, że to było dawno temu, a w ogóle to rynek pracy jest rynkowy, a nie demokratyczny. Abstrahując jednak od faktu, że gros płac pielęgniarskich wypłacanych jest ze środków publicznych (a więc coś tam obywatele powinni mieć do powiedzenia w tej sprawie), „rynek” mówi nam z grubsza to samo.
Otóż bowiem od roku 2008 średni wiek pielęgniarki w Polsce wzrósł z 44 na 53 lata, a położnej z 43 na blisko 51. Po prostu nie ma zaciągu młodych kadr – najwięcej jest pielęgniarek w wieku 43–63 lata, a w rocznikach młodszych jest ich nawet po czterokrotnie mniej. Wiele chętnych rezygnuje z kształcenia, inne nie pracują w zawodzie, wiele wyjeżdża lub po prostu odchodzi na emeryturę. Bo, mówiąc wulgarnym idiomem ekonomii neoklasycznej, cena równowagi (płaca) jest zbyt niska, aby popyt na pielęgniarską pracę spotkał się z podażą w jakimś optimum.
Doświadczenie i uznanie
I tu wracamy do problemu „odśnieżania z doktoratem” (notabene, to riposta chyba jeszcze głupsza niż niesławne „niech jadą” w reakcji na postulaty płacowe lekarzy rezydentów). Najmniejszy problem polega na tym, że odpowiedź urzędnika posłance Zawiszy była bez sensu, bo sugerowała, że „płaci się za wykonaną pracę, a nie za papier”, a właśnie tego Zawisza – w zgodzie z postulatami OZZPiP – się domagała („żeby pensja zależała nie tylko od wykształcenia na danym stanowisku, ale od doświadczenia, które realnie [wy, pielęgniarki i pielęgniarze] posiadacie”). Doświadczenie, o czym z grubsza wie każdy, kto kiedyś wykonywał uczciwą pracę, może ważyć dużo więcej niż kompetencje formalne, potwierdzone dokumentem, zwłaszcza przy pracy tak złożonej jak opieka medyczna i wykonywanej w relacji z pacjentem. To tzw. oczywista oczywistość.
Za życiową mądrością urzędnika ministerstwa (zapewne dysponującego tytułem magistra, choć nie jest to oczywiste) stoi jednak przekonanie, że praca, o której mowa, nie wymaga jakichś szczególnych kompetencji. Odśnieżać przecież może niemal każdy zdolny do pracy fizycznej (choć pewnie nie każdy ma chęć, bo to spory wysiłek). Że pracy pielęgniarki nie wykona „niemal każdy”, wiedzą zaś wszyscy, którzy mieli kontakt z ochroną zdrowia.
czytaj także
Czy nosząc urzędniczy garnitur i legitymując się (zapewne) dyplomem wyższej uczelni, można być aż takim debilem, żeby tego wszystkiego nie wiedzieć? Nie wiem, czy można, ale mam wrażenie, że od stanu wiedzy („poznanie”) ważniejsze tu jest uznanie, a raczej jego brak, inaczej zwane szacunkiem, a raczej pogardą.
Obecna władza nie docenia bowiem różnych grup społecznych wedle ich zasług, kompetencji, użyteczności czy po prostu ogólnej zasady równości wszystkich ludzi, lecz według 1) relatywnej wagi w ramach własnego elektoratu oraz 2) wizerunku w tymże elektoracie. Od tego zależy możność spełnienia lub nie różnych ich potrzeb i postulatów; i tych czysto materialnych, i tych związanych z dystrybucją szacunku.
Dlatego właśnie bezcenne dla społeczeństwa nauczycielki przegrały swój strajk (bo większość na PiS nie zagłosuje, a PiS-owski lud ich raczej nie lubi) i dlatego nieodzowne do przeżycia we względnym komforcie milionów ludzi pielęgniarki i położne mają nieduże szanse na spełnienie ich postulatów. 232 do 223 – to wynik sejmowego głosowania, którym odrzucono postulat OZZPiP – nie wydaje się przewagą przytłaczającą, niemniej w obecnym układzie o cywilizowane standardy pracy i płacy dla zawodów będzie trudno.
Cenę tej pogardy poznajemy wszyscy
Czy w innym układzie politycznym będzie lepiej? Pożyjemy, zobaczymy. Na dziś wiemy jednak, że traktowanie pielęgniarek i położnych jako niższego personelu, na którego interesy zważać nie trzeba, a szpitali jako instytucji bezobsługowych, to recepta na zapaść. Jeśli nic się nie zmieni, starsze pielęgniarki odejdą na emeryturę, inne dotyrają jeszcze kilka lat, by wypracować sobie świadczenia powyżej głodowych, młodsze wyemigrują do Norwegii lub Niemiec. Bo traktowanie ich w tak poniżający sposób to tylko kolejny, jeden z wielu (choć często decydujący dla osób przywiązanych do swego zawodu) powód, by spieprzać stąd do bardziej cywilizowanych krajów, póki jeszcze można i póki sił wystarcza.
To wszystko wpłynie przede wszystkim na tych, których nie stać na wypisanie się z publicznego systemu. To tak naprawdę przytłaczająca większość, bo choć wizyty u specjalistów klasa średnia załatwia prywatnie, to już na covid, raka i wieńcówkę leczy się w szpitalach publicznych. Po prostu nie będzie miał nas kto leczyć – bo jakość obsługi pacjenta w dużo większym stopniu niż od stopnia naukowego ordynatora oddziału zależy od tego, ile na tym oddziale jest wykwalifikowanych pielęgniarek.
Niedobory kadr będą oczywiście pogłębiały patologie w ochronie zdrowia, z nierównością dostępu do niej na czele. Najbogatsi poradzą sobie świetnie, bo i tak żyją właściwie poza państwem; klasa średnia oprze się na placówkach prywatnych i nieformalnych kontaktach, które pozwolą jej korzystać z coraz bardziej ograniczonych „zasobów ludzkich”. W najgorszym scenariuszu tym na dole zostanie internet i gwiazdy altmedu – związek popularności praktyk znachorskich, homeopatii czy po prostu foliarstwa i szarlatanerii z niedostępnością prawdziwej ochrony zdrowia jest niestety dość ewidentny.
czytaj także
Na dłuższą metę w takich warunkach bardzo trudno jest postulować zwiększanie wydatków publicznych na ochronę zdrowia, skoro rosnąca część pacjentów i tak korzysta, chcąc lub nie chcąc, z usług prywatnych – i społeczeństwo wpada w błędne koło, w którym niedomagania sektora publicznego generują ucieczkę do prywatnego, a ta skutkuje dalszą degradacją tego pierwszego. I tak oto nie żadnym hukiem, lecz skomleniem skończy się cywilizacja usług publicznych w Polsce.
Jedna durna odzywka jednego urzędnika ani wiosny, ani zimy nie czyni; gorzej, jeśli stoi za nią zbiorowa wyobraźnia elity władzy. I jeśli wszyscy pozostali – a przynajmniej większość pozwalająca wygrywać władzy wybory – znoszą to w pokorze. Jacek Kuroń mawiał, że demokracja to system, w którym jesteśmy rządzeni tak, jak na to zasługujemy. A może wspólnota, która nie dba o tych, którzy (które!) dbają o najsłabszych i zależnych, po prostu zasługuje na wyginięcie?