Czy gdyby Razem uniknęło wszystkich opisanych przez Leszczyńskiego błędów, to w tej koniunkturze, z takimi kartami, jakie miało do dyspozycji na starcie, mogłoby samodzielnie grać na obecność w następnym parlamencie? Nie potrafię z pełnym przekonaniem odpowiedzieć na to pytanie twierdząco.
Partia Razem ma co prawda ciągle dotację, członków i dwie kampanie wyborcze przed sobą – trudno jednak się oprzeć wrażeniu, że jej słońce wyraźnie chyli się ku zachodowi. Sondaże oscylują w okolicach jednego procentu, z partii odchodzą kolejni działacze i działaczki, a blask Wiosny stawia Razem w głębokim cieniu. Działaczki i sympatycy partii odgrażający się „liberałom”, że teraz to dopiero zbudują prawdziwą, prospołeczną lewicę, przypominają Czarnego Rycerza z filmu Monty Python i Święty Graal, który, choć odcięto mu obie ręce, odmawia uznania swojej porażki w walce i przekonuje, że to tylko zadrapanie.
Nie chcę kopać leżącego. Nie odczuwam żadnej satysfakcji z takiego losu partii Razem. Głosowałem na nią w ostatnich dwóch wyborach, czułem się – mimo wszystkich różnic w diagnozach – reprezentowany politycznie przez ten projekt. Ale do polityki nie idzie się po to, by pięknie przegrywać. Obowiązkiem publicysty wobec opinii publicznej jest pomóc w wyciąganiu wniosków z porażek.
Analiza przyczyn porażek Razem, jaką przedstawił na tych łamach Adam Leszczyński, jest z gruntu słuszna. Jego diagnozy wymagają jednak pewnego uzupełnienia i uszczegółowienia. Do pełnego zrozumienia, „czemu Razem nie wyszło”, potrzeba spojrzenia poza partię. Polityka jest bowiem sztuką łapania dobrych wiatrów, rozpoznawania korzystnych koniunktur.
czytaj także
Według anegdoty, gdy kandydat do służby dyplomatycznej, którego Talleyrand przyjął właśnie do pracy, powiedział mu, że to pierwsza dobra rzecz, jaka go w życiu spotkała, natychmiast został zwolniony. Talleyrand wiedział bowiem, że polityk nie może przede wszystkim mieć w życiu pecha, polityka za bardzo zależy od fortuny i koniunktury. A ta jest dziś wyjątkowo niekorzystna dla Razem. Nie tylko z winy partii.
Cudowny rok 2015
Inaczej sytuacja wyglądała w roku 2015. Liderzy Razem trafili na wyjątkowo dobrą koniunkturę polityczną i potrafili ją – nawet jeśli tylko szczęśliwym trafem – wykorzystać. W 2015 roku całe społeczeństwo czuło się zmęczone ośmioma latami rządów PO – pragnienie zmiany okazało się kluczową emocją tamtego roku, podzielaną niezależnie od politycznych barw. Zwycięski PiS hasłem „dobrej zmiany” przyciągnął ponad 1,4 miliona wyborców więcej niż w roku 2011. Zmiany pragnęli głosujący na Nowoczesną wyborcy liberalni i antysystemowy elektorat Kukiza.
Pragnęła jej też lewica. Sojusz Lewicy Demokratycznej skompromitował się wystawieniem Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich. Razem powstaje zaraz po tych najgorszych dla lewicy po roku ’89 wyborach. Nawet bez wpadki z Ogórek Sojusz stwarzał wtedy wrażenie partii mocno zużytej, słabo radzącej sobie jako reprezentacja lewicowej i progresywnej opinii publicznej wobec duopolu PO–PiS.
Liderzy Razem dostrzegli to uchylające się okno. Udało się im zebrać wokół tworzącej się partii grupę zaangażowanych działaczek i działaczy, którzy bez pieniędzy, bez rozpoznawalnej marki, bez własnych mediów, opierając się na pracy społecznej, byli w stanie zarejestrować listy w całym kraju.
Uwierzyć w autentyczność [Wiśniewska o konwencji partii Razem]
czytaj także
Potem było gorzej. Kampania wyborcza Razem w 2015 przez większy czas była fatalna. Partia próbowała przeszczepić na polski grunt hasła Podemos – przeciwstawiając rządzącą od lat polską polityką „kastę” zwykłym obywatelom – ale w tej narracji zagłuszali ją głośniejsi aktorzy, z Kukizem na czele. Jej społeczno-ekonomiczne propozycje – progresji podatkowej, walki z rajami podatkowymi itd. – rozmijały się z nastrojami społecznymi i nie były w stanie się przebić do debaty publicznej.
Wszystko zmieniła słynna debata liderów partyjnych. Adrian Zandberg zaliczył tam występ życia. Wykorzystał ostatnią szansę, jaką Razem miało, by zdobyć poparcie. Wygrana przez Zandberga debata wywindowała Razem do poparcia pozwalającego pobierać dotację i liczyć się w polityce następnych czterech lat. Jednym występem Zandberg wyjął lewicę na lewo od SLD z niszy i dał jej zauważalną, przynajmniej na poziomie ogólnopolskich mediów, reprezentację polityczną. To nie było mało.
czytaj także
Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki
W ciągu ostatnich czterech lat koniunktura dla partii pogarszała się jednak na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, zabójcza okazała się dla niej polaryzacja PO–PiS. Choć widać dziś, jak głęboko jest ona szkodliwa dla polskiej polityki, to wszystko wskazuje na to, że powtórzy się w roku 2019 – choć niewykluczone, że po raz ostatni. Polaryzacja ta narastała, im bardziej PiS jechało po bandzie, rozwalało państwowe instytucje i porządek konstytucyjny RP. W tej sytuacji komunikat Razem: „PO, PiS, nic się nie różnicie”, „dość rządów dwóch centroprawicowych partii”, stawał się dla wielu potencjalnych wyborców lewicy coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. Wiele wyborczyń, które w 2015 roku czuły, że mogą zaryzykować i oddać głos na nową siłę, w zeszłorocznych wyborach samorządowych głosowało na najsilniejszą partię anty-PiS-u – byle powstrzymać Kaczyńskiego.
Po drugie, Razem się zużyło, zatraciło swój efekt świeżości. Nie można liczyć na żaden ponowny efekt Zandberga: lider Razem zbytnio się już ludziom opatrzył, stał się częścią medialno-politycznego krajobrazu. Ostatnie świetne występy polityka w mediach – błyskotliwy pojedynek z Rachoniem czy ofensywa medialna w sprawie K Towers – nie dają żadnych wyraźnych efektów sondażowych partii.
czytaj także
Po trzecie, między wyborami samorządowymi a tymi do europarlamentu scena polityczna ułożyła się dla Razem wyjątkowo niekorzystnie – nie bez winy tej partii. Fatalny wynik w wyborach samorządowych zmusił Razem do rozmów ze wszystkimi siłami na lewicy. Pod koniec ubiegłego roku start lewicowego bloku Biedroń – Czarzasty – Zandberg wydawał się sensowną i realną opcją, jeśli nawet nie na Parlament Europejski, to na wybory krajowe.
Nic jednak z niego nie wyszło. Jeszcze przed wyborami samorządowymi do szerokiego bloku konserwatywno-liberalnego przyłączyła się Barbara Nowacka. Aktyw SLD opowiedział się za startem z Koalicją Europejską. Zamiast trudnej współpracy z Razem przy układaniu list i walki o próg wyborczy wybrał jeden, dwa mandaty z ramienia Wielkiego Antypisu. Biedroń postanowił sam przetestować swoją siłę i zaproponował Razem dość zaporowe warunki – choć i tak lepsze niż skazany na porażkę samodzielny start.
Jest sporo racji w stwierdzeniach, że Wiosna to raczej program liberalnego minimum niż lewica, ale w warunkach przesunięcia polskiej sceny politycznej na prawo oraz konfliktu, w jakim Wiosna znajdzie się z Koalicją Europejską i jej eksponowanymi w mediach sympatykami, partia Biedronia wejdzie w rolę lewicy funkcjonalnej, skupiając wokół siebie dużą część realnego i większość potencjalnego elektoratu Razem. By Razem mogło w tym roku odegrać obok liberalno-lewicowej Wiosny rolę wyraziście socjalnej, bardziej pracowniczej i ludowej siły, jest już zwyczajnie za późno – partia musiałaby już mieć zbudowane jakieś zauważalne poparcie w tym elektoracie.
czytaj także
Także elektorat SLD będzie bardzo trudny dla Razem do wzięcia. Nawet jeśli nie jest zachwycony koalicją z KE – a światopoglądowo różnice nie są przecież znaczące – nie zagłosuje raczej na Razem, partię, która w kwestiach tożsamościowo-godnościowych czy tak ważnych dla niego sprawach, jak dezubekizacja, nie ma mu nic do zaoferowania.
Zgubne skutki błędnej interpretacji
Wiele działań Razem sprawiło, że niekorzystna koniunktura dotknęła je o wiele silniej, niż musiała. Adam Leszczyński celnie wylicza realne problemy tej partii. Wszystkie wynikały z błędnej interpretacji względnego sukcesu wyborczego z 2015 roku. Liderzy Razem uznali, że ich sukces to wyraz tego, że Polacy pragnęli prawdziwej, niepostkomunistycznej lewicy, radykalnych z punktu widzenia polskiego „zdrowego rozsądku” posunięć w sferze gospodarczo-społecznej oraz tego, by hiperdemokratyczna partia bez lidera na swój wzór przekształciła polskie społeczeństwo.
Była to diagnoza błędna: Zandberg wygrał, bo był najbardziej wygadany, miał świeże pomysły, świetne argumenty i dawał nadzieję na bardziej racjonalną politykę, realnie mierzącą się z problemami XXI wieku, a nie tkwiącą w bluszczu oczywistości, które przyjęły się w naszej politycznej glebie w czasach, gdy obrady Sejmu prowadził Wiesław Chrzanowski.
czytaj także
Elektorat Razem niekoniecznie głosował na tę partię dlatego, że czuł brak lewicy, choć z pewnością identyfikował się z wieloma lewicowymi politykami. Głosował na Razem często mimo sceptycyzmu co do kształtu konkretnych propozycji. Wreszcie, Zandberg nie wygrał debaty jako nowy Lepper albo drugi Kukiz – tylko jako polityk łączący dobre obywatelskie wkurzenie, pryncypializm i solidne przygotowanie merytoryczne.
Partia Razem powinna skupić swoje wysiłki, by taki obraz Zandberga – i kilku innych liderów i liderek – utrzymać w debacie publicznej. By maksymalnie zwiększyć ich rozpoznawalność. Wybrała inaczej, czego przyczyny nawet można zrozumieć. O ile wizja „całkowicie demokratycznej partii bez liderów” nie miała specjalnego znaczenia dla wyborców, to miała kluczowe dla działaczy. To obietnica innej, horyzontalnej, prawdziwie demokratycznej polityki pomogła skupić ludzi, których społecznie wykonywana praca i entuzjazm doprowadziły Razem do wyniku uprawniającego do dotacji. W tej sytuacji trudno było się przestawić na model liderski – zwłaszcza że Zandberg sam nigdy nie chciał wejść w rolę autentycznie biorącego odpowiedzialność za partię lidera.
Bariera profesjonalizacji
Jednocześnie model działania, który był nieodzowny w okresie kampanijnego karnawału, okazał się całkowicie dysfunkcjonalny w realiach codziennej partyjnej polityki. Hiperdemokratyczny ustrój uczynił Razem partią nierządną. Na tle reszty sceny politycznej Razem przypominało zanarchizowaną Rzeczpospolitą czasów Augusta III na tle absolutnych monarchii Prus czy Austrii.
czytaj także
W oczach opinii publicznej Razem nigdy chyba nie udało się też w pełni przejść bariery profesjonalizacji. Co znów tylko częściowo jest winą partii. Razem od początku było słabe – nie miało masowego członkostwa, nie miało stojących za nim silnych instytucji. Dotacja, jaką otrzymało, jak na potrzeby ogólnopolskiej partii politycznej była skromną sumą. Partia nie mogła, tak jak prawica, liczyć na Kościół, na kibiców – jak narodowcy i Kukiz, czy na poparcie biznesu – jak Nowoczesna. Nie miało – jak SLD – od lat współpracujących z partią związków zawodowych czy zawsze wiernego elektoratu postkomunistycznego.
Jej sympatycy byli tyleż uprzywilejowani pod względem edukacji czy kapitału społecznego, ile na ogół niemajętni, niezdolni wspierać partii finansowo. Razem nie miało też „swoich” mediów – choć miało sympatię kilku mainstreamowych publicystów, co czasem przekładało się na większą medialną obecność, niż wynikałoby to z jego społecznego poparcia.
W porównaniu z PiS, PO czy nawet Kukizem Razem przypominało powstańcze oddziały 1863 roku na tle rosyjskiego wojska. Za pieśnią z czasów powstania styczniowego razemowcy mogliby powtórzyć: „Poszli nasi w bój bez broni […] Niechaj polska zna/Jakich synów ma!”. Podobnie jak powstańcy wierzyli, że brak armat może zastąpić moralna słuszność i że lud musi ich w końcu poprzeć.
Oczywiście trudno mieć do Razem pretensje, że w ciągu czterech lat nie zdobyło bardziej zamożnych wyborców, nie obudowało się siecią instytucji, nie stworzyło własnego ruchu związkowego – słowem, że nie przekroczyło pewnych głębokich, instytucjonalno-społecznych warunków (nie)możliwości każdego lewicowego projektu w Polsce.
Trudno też jednak nie zauważyć, że wiele działań partii czyniło sytuację gorszą, niż być musiała. Zamiast na telefon w rodzaju: „Słuchaj, robimy ciekawą akcję, może coś byś chciał o tym napisać”, otwarci na idee Razem dziennikarze mogli liczyć raczej na pretensje, że nie dość często i nie dość dobrze piszą o partii. Problem z „amatorskim” wizerunkiem Razem polegał też na tym, że partii brakowało osób starszego i średniego pokolenia – zwłaszcza tych, które miały budzące zaufanie potencjalnych wyborców doświadczenie w polityce, samorządzie, zarządzaniu, nauce.
Razem założyło jednak, że „nie jest partią dla celebrytów”, i nie szukało potrzebnych mu nazwisk z dorobkiem, doświadczeniem, rozpoznawalnością. Choć na początku przyciągnęło trochę osób związanych z akademią, te dość szybko się zraziły i zamiast stworzyć wyraźne, rozpoznawalne eksperckie zaplecze partii, opuściły ją zniechęcone.
czytaj także
Źle wybrane bitwy
Adam Leszczyński zarzuca Razem, że szukając elektoratu, którego nie ma (socjalno-ludowego), zrażała ten, który ma (inteligencko-wielkomiejski). To prawda, ale wymaga uzupełnienia: Razem nie mogło powiedzieć, że na elektoracie ludowym mu nie zależy. Nie tylko dlatego, że uderzyłoby to w tożsamość partii i zdemobilizowało szeregi aktywistek. By program wychodzący naprzeciw potrzebom dzisiejszego elektoratu Razem (przeważnie miejskiej inteligencji o niskich i średnich dochodach) mógł zostać zrealizowany, potrzebny jest ponadklasowy sojusz, obejmujący także część klasy ludowej.
W samym fakcie, że Razem próbowało poszerzyć o nią swoją bazę wyborczą, nie ma nic złego, wręcz przeciwnie. Problem w tym, jak się do tego zabierało. Przez cztery lata partii nie udało się narzucić sferze publicznej żadnego pojedynczego tematu czy hasła, na którym mogłaby realnie zbudować polityczny kapitał.
Najbliżej społecznych emocji Razem było przy okazji Czarnych Protestów. Jego działaczki miały w nim wybitny udział, a Agnieszka Dziemianowicz-Bąk stała się jedną z najbardziej wyrazistych liderek demonstracji. Jednocześnie partia nie była ich w stanie politycznie skapitalizować, stać się głównym głosem na rzecz cywilizowanych standardów zdrowia reprodukcyjnego w Polsce. Znów, tylko częściowo była to jej wina – protesty przyjęły zasadę ponadpartyjną, angażowało się w nie wiele ośrodków i osoby niechętne partyjnej identyfikacji z lewicą.
czytaj także
Winą Razem było za to wybieranie tematów w kwestiach socjalnych, które okazały się zupełnie przestrzelone. Najlepszym przykładem może być projekt ustawy o skróceniu tygodnia pracy do 35 godzin. Partia – częściowo też z powodu wewnętrznych problemów – nie była nawet w stanie zebrać wymaganej liczby podpisów pod projektem obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej w tej sprawie.
Projekt nie rezonował, bo nie przystawał do polskich realiów, gdzie nawet 8 godzin pracy jest luksusem, na który mało kto – z racji wysokości polskich pensji i kosztów życia – może sobie pozwolić. Dla wielu godzina mniej w pierwszej pracy to po prostu godzina więcej w wykonywanej z konieczności drugiej (na ćwierć etatu, zlecenie, na czarno u kolegi etc.). Żadnego chwytliwego komunikatu, jak podnieść dochody zwykłych ludzi, Razem nie udało się sformułować. A wszystko to w czasie, kiedy większość jego elektoratu obserwowała raczej sejmowe protesty RON.
Honor i obowiązek
Czy gdyby Razem uniknęło wszystkich tych i opisanych przez Leszczyńskiego błędów, to w tej koniunkturze, z takimi kartami, jakie miało do dyspozycji na starcie, mogłoby samodzielnie grać na obecność w następnym parlamencie? Nie potrafię z pełnym przekonaniem odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Z pewnością Razem mogłoby przystępować do negocjacji z Biedroniem i SLD z nieporównanie silniejszej pozycji niż dziś. Teraz zostało bez poważnych sojuszników, bez elektoratu, w skrajnie niekorzystnym dla siebie rozdaniu.
Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic
czytaj także
Czy partia ma jeszcze jakieś szanse? Można wyobrazić sobie sytuację, w której Biedroń robi w wyborach do PE wynik poniżej oczekiwań, ale jednocześnie na tyle dobry, że będzie nie do zjedzenia przez KE. Wiosna będzie wtedy musiała szukać sojuszników przed wyborami parlamentarnymi. Jeśli Razem przetrwa, to – ciągle dysponując dotacją i jakimś procentem elektoratu – może znów otrzymać od Biedronia propozycję. Nawet gdyby była upokarzająca, warto ją poważnie rozważyć. Stanisław August Poniatowski mawiał, że nad swój honor przedkłada obowiązek wobec kraju. Razem nad obronę honoru lewicowego sztandaru winno wybrać obowiązek skuteczności, jaki spoczywa na polityku. Łatwiej jest wstać z popiołów w Sejmie niż poza nim – na jakichkolwiek warunkach się tam dostało.
W 1997 roku Kaczyński wchodzi do Sejmu z list Ruchu Odbudowy Polski. Jego dawna partia – PC – startuje z list AWS. W Sejmie III kadencji dzisiejszy władca Polski nie ma nawet pięciu wiernych sobie posłów. Gdy nadarza się okazja – nagła popularność Lecha Kaczyńskiego jako ministra sprawiedliwości – genialnie ją wykorzystuje, zakładając PiS i zbierając uciekinierów z tonącego okrętu AWS. Nie przeprowadziłby tej operacji poza Sejmem. Pamiętając o wszystkich ograniczeniach tej analogii, polecam ją uwadze liderów i liderek Razem.