Rolnictwo wspierane społecznie działa odwrotnie niż sklep. Tutaj odbiorcy płacą rolnikowi za to, że wyhoduje dla nich towar. Wszyscy dzielą się ryzykiem. Jeśli plony – mimo starań rolnika – nie wzejdą, kupujący dzielą z rolnikiem straty. Ale jeśli wzejdą obficie, kupujący dzielą z rolnikiem także nadmiar.
Jeśli działania polskich kooperatywistów mogą otwierać w miastach okna dla rolników, to RWS-y otwierają okna dla miast – na wieś. Skrót RWS oznacza rolnictwo wspierane społecznie. Na czym polega taki sposób gospodarowania? O tym rozmawiamy z Wiolettą Olejarczyk, niegdyś zaangażowaną w tworzenie Jurajskiej Kooperatywy Spożywczej oraz własnego RWS-u, a dziś przede wszystkim edukatorką.
Ze wsi do miast – i z powrotem
W historii Wioletty Olejarczyk doszukuję się odbicia współczesnej historii polskiej wsi. Sama mówi o sobie, że rolnictwo ma w genach, oraz śmieje się, że matka urodziła ją podczas dojenia krów.
– Dorastałam na wsi, gdzie uczyłam się rolnictwa w praktyce. A później wyfrunęłam, bo moi rodzice wywodzą się z pokolenia, które chciało dla swoich dzieci życia lepszego niż łączenie pracy na etacie z pracą na roli – opowiada, opisując losy swojej robotniczo-chłopskiej rodziny.
Szukałem zdrowego jedzenia, trafiłem do kooperatywy spożywczej
czytaj także
Olejarczyk poszła więc na studia – niezwiązane z rolnictwem – a później wyjechała do Norwegii. I to tam, po kilku latach dopadła ją nie tylko tęsknota za ojczyzną, ale i za wsią. Na szczęście – jak mówi – jej partner podzielał te uczucia, więc postanowili wrócić i razem kupić gospodarstwo pod Częstochową.
To był rok 2015. Ze swojej rodzinnej wsi Olejarczyk wyjechała na początku wieku.
– Przyznam, że doznałam szoku, jak szybko zmieniła się sytuacja w polskim rolnictwie – mówi i wskazuje na olbrzymi przeskok w skali produkcji rolnej.
Aby móc cokolwiek zarobić, trzeba było produkować olbrzymią ilość. Właściciele małych gospodarstw rolnych albo przeszli więc na wytwarzanie wyłącznie na swoje potrzeby, albo wydzierżawili swoje ziemie właścicielom gospodarstw wielkoobszarowych, zmechanizowanych, korzystających z unijnych dopłat, które zostały pomyślane tak, aby premiować dużych graczy.
Pierwsze plony na gospodarstwie Olejarczyk były względnie obfite. Teraz trzeba było je sprzedać. Skala była za mała, żeby zainteresować hurtownika, ale za duża, żeby nie martwić się o zmarnowanie plonów. Olejarczyk zaczęła rozglądać się za alternatywnymi metodami sprzedaży, co dało początek Jurajskiej Kooperatywie Spożywczej.
– Z początku zrzeszaliśmy niewielką liczbę rolników, każdy miał gwarancję zbytu, ale gdy rolników pojawiło się więcej – nie było to już takie pewne.
– Jednocześnie otworzyło się pole do dialogu między rolnikami a odbiorcami, bo to, co odróżniało nas od niektórych kooperatyw, to to, że zawsze spotykaliśmy się z odbiorcami osobiście. Mogliśmy opowiadać o swoich uprawach i słuchać o potrzebach naszych odbiorców.
A stąd już rzut beretem do innego modelu gospodarowania.
„Jak to drzewiej bywało…”
RWS łączy wsłuchiwanie się w swoje potrzeby wraz z gwarancją zbytu dla rolników. Jak to działa w praktyce?
– Odwołam się być może do doświadczenia osób, które wiedzą, jak to drzewiej bywało, gdy miało się ulubionego rolnika z najlepszymi ziemniaczkami we wsi. Prosiło się go więc, aby koniecznie, w przyszłym roku odłożył nam większą ilość. I RWS jest powrotem do tego rodzaju relacji wraz z ich ustrukturyzowaniem – objaśnia Olejarczyk.
To ustrukturyzowanie odwraca obowiązujący w obrocie płodami rolnymi porządek. W RWS-ach społeczne wsparcie polega na tym, że odbiorcy płacą za towar, którego jeszcze fizycznie nie ma. Działa to na zasadzie swego rodzaju abonamentu oraz inwestycji, która obarczona jest konkretnym ryzykiem. Jeśli plony – mimo starań rolnika – nie wzejdą, kupujący dzielą z rolnikiem straty.
– Ale jeśli wzejdą obficie, kupujący dzielą z rolnikiem także nadmiar – podkreśla Olejarczyk. – A zasadą, która niemal zawsze sprawdza się w bioróżnorodnym gospodarstwie, jest, że gdy coś nie obrodzi, to obrodzi coś innego.
Można więc zapłacić za ziemniaki, dostać ich mniej, ale za to – za tę samą opłatę – dostać ekstra porcję pomidorów lub rzadkiej odmiany ogórków czy kapusty, bo w bioróżnorodnych gospodarstwach często uprawia się zapomniane odmiany czy gatunki warzyw i owoców. I zdaniem Olejarczyk nie jest to żadna alternatywa, a naturalny i zdrowy porządek rzeczy, obowiązujący od setek czy nawet tysięcy lat.
– Alternatywą są te systemy, które funkcjonują relatywnie od niedawna – mówi i wskazuje na poważne konsekwencje nowoczesnego rolnictwa, które ponosimy wszyscy, jak np. katastrofę klimatyczną.
– W globalnej ekonomii nikt nie patrzy na jedzenie jak na prawo człowieka, takie samo jak prawo do głosowania, do oddychania czy do życia – argumentuje.
czytaj także
– Nikt nie patrzy też na społeczny aspekt jedzenia, na to, że dostęp do lokalnej żywności buduje społeczność i jest gwarantem bezpieczeństwa. Wszyscy pamiętamy przecież groźbę zrywania łańcuchów dostaw wywołanych przez pandemię czy przez wojnę w Ukrainie. Widzieliśmy, jak szybko może czegoś zabraknąć na półkach i jak bardzo kruchy jest globalny system żywnościowy.
Ekobańka
Wioletta Olejarczyk ma to szczęście, że większość produktów, które lądują na jej stole, pochodzi z jej pola lub z pola jej przyjaciół czy lokalnych rolników, jednak konsumencka rzeczywistość w Polsce wygląda zgoła inaczej. Badania pokazują, że co prawda jesteśmy coraz bardziej świadomi – ale wielu z nas na żywność ekologiczną po prostu nie stać.
Olejarczyk może więc hołdować swoim przekonaniom i praktykować swoje ideały, prowadząc gospodarstwo RWS-owskie dzięki wsparciu społeczności, czy jak kto woli, bańki.
Podobnie funkcjonują inne gospodarstwa oparte na zasadach społecznych lub dostarczające produkty do kooperatyw spożywczych. Gdy pytam Agnieszkę Makowską, prowadzącą gospodarstwo Zielona Rzodkiewka w Grabowcu, o znaczenie takich inicjatyw jak jej – w pierwszym odruchu mówi, że jest ogromne, ale po chwili się reflektuje.
czytaj także
– Sporo moich znajomych jest powiązanych albo z RWS-ami, albo z kooperatywami, więc dla nas ten model ma olbrzymie znaczenie, ale czy tak jest, jeśli spojrzeć szerzej? Ile osób jest zrzeszonych w warszawskich kooperatywach spożywczych? Powiedzmy, że kilkaset. A ilu jest mieszkańców Warszawy? No właśnie.
Nieco optymistyczniej na problem patrzy Katarzyna Ściana prowadząca gospodarstwo w Marszewie, które z jednej strony jest dostarczycielem zaopatrzenia dla Poznańskiej Kooperatywy Spożywczej, a z drugiej strony miejscem pracy o charakterze resocjalizacyjnym oraz społecznym.
– Gospodarstwo prowadzimy już ponad 20 lat i gdy przejmowaliśmy Marszewo, w całej Wielkopolsce były dwa, góra trzy gospodarstwa ekologiczne. Dziś jest ich 15–20, czyli trend idzie w tym kierunku.
Ściana opowiada, że poza sprzedażą produktów przez kooperatywę bierze udział w rozmaitych kiermaszach czy dniach wsi i miasteczek. Traktuje to jako promocję zarówno gospodarstwa, jak i modelu funkcjonowania.
Jest potencjał?
Nadziei na zmianę poprzez promocję modelów alternatywnych wobec przemysłowej produkcji żywności upatruje także badaczka polskich kooperatyw oraz ich współtwórczyni i uczestniczka Magdalena Popławska.
– Zmiany warto szukać w społecznościach, które tworzą kooperatywy lub stosują kooperatywne rozwiązania, nawet na poziomie pojedynczych gospodarstw.
– Skala tych działań jest lokalna, ale ma też wymiar translokalny, bo kooperatywy to ruchy społeczne także o charakterze sieciującym oraz edukacyjnym. Ważnym elementem działania w kooperatywie jest uczenie się, ale i wprowadzenie nowych rozwiązań społecznych i sprawdzanie ich w różnych warunkach – uważa Popławska i widzi potencjalną przestrzeń do współpracy z małymi i średnimi gospodarstwami rolnymi, które w Polsce stanowią niemal połowę ogólnej powierzchni użytków rolnych.
– Według prognoz z raportu przygotowanego przez Przemysława Sadurę, Katarzynę Murawską i Zofię Włodarczyk jeszcze w 2017 takie inicjatywy jak kooperatywy spożywcze albo RWS-y będą się rozwijały w ramach rozwijania rolnictwa ekologicznego czy małych gospodarstw – dodaje.
Ruch sam dba o promocję oraz swój rozwój. Elżbieta Dopierała opowiada mi o tzw. Parasolu, czyli kooperatywie kooperatyw. A konkretniej o Sieci Kooperatyw Spożywczych, która działa już od trzech lat.
Aspiracją tej Sieci, która jest nieformalną i otwartą grupą, jest „stworzenie organizacji parasolowej, platformy dialogu i współdziałania członków i członkiń kooperatyw”.
Gruszki i maliny trują pestycydami. Europejskie owoce? Nie, dziękuję
czytaj także
– Chcemy wymieniać się doświadczeniami i dobrymi praktykami oraz realizować wspólne projekty na rzecz suwerenności żywnościowej. Zamierzamy również podjąć próbę wypracowania rozwiązań prawnych dla kooperatyw. Stawiamy więc na integrację, zbieranie kapitału społecznego i wzmacnianie spółdzielczych idei opartych na oddolnej samoorganizacji społeczeństwa – mówi mi Dopierała.
Parasol wypracował już definicję kooperatywy, a obecnie pracuje nad kartą kooperatyw spożywczych.
– Karta to nasz manifest i narzędzie do łączenia zwolenników ruchu. Choć nie będzie dokumentem prawnym, będzie dowodem naszej tożsamości i doda zapału aktywistom i aktywistom – mówi Dopierała.
W podobnym tonie sformułowane są rekomendacje z raportu Kooperatywy spożywcze w UE. Lekcje dla Polski z 2022 roku.
„Pierwszym krokiem do wzmocnienia sektora kooperatyw spożywczych powinno być […] powołanie, na wzór włoski czy hiszpański instytucji parasolowej. Zapewniałaby ona wsparcie merytoryczne i organizacyjne kooperatywom już istniejącym, ale też byłaby „rozsadnikiem” idei kooperatyw. Warto byłoby dotrzeć z tym pomysłem do mniejszych miast i drobniejszych rolników. Szansą rozwoju tego sektora, w tym instytucji parasolowej, są działania i środki, które teraz będą płynęły z UE, w związku ze Strategią „Od pola do stołu”. Jej celem jest skrócenie łańcucha dostaw, ograniczenie liczby pośredników i wzmacnianie lokalnych systemów żywnościowych” – czytamy w raporcie.
Jesteśmy w dupie
Mimo ogromnej pracy, jaką wykonują polscy kooperatywiści, głosy eksperckie są ostrożne oraz krytyczne.
Mówi Ruta Śpiewak, współautorka przywoływanego już raportu Kooperatywy spożywcze w UE.
– Kooperatywy wyznają ideologię elitarną, w tym sensie, że ich członkami i członkiniami są głównie osoby wysoko wykształcone z rysem inteligenckim. Dlatego też działania kooperatyw mogą być dla rolników po prostu niezrozumiałe.
– Kooperatywy opierają się na kapitale zaufania, który w Polsce jest bardzo niski, a na obszarach wiejskich – dramatycznie niski. Dlatego ten model tak trudno jest na wsi zaszczepić – wskazuje.
– Obowiązujący system jest zupełnie do dupy, ale z drugiej strony, po 10 latach działania w kooperatywie oraz różnych próbach angażowania się – widzę, jak tak niewiele udało nam się zmienić – mówi gorzko i tłumaczy, że działanie w kooperatywie wymaga dużych nakładów czasu oraz pracy i tym samym idea trafia do wąskiej grupy ludzi.
I mimo że Śpiewak pokłada olbrzymie nadzieje w ruchu, wspiera go oraz wierzy w oddolne działania, to szansy upatruje w odgórnych zmianach systemowych, tak na poziomie lokalnym, samorządowym, jak i globalnym, na poziomie europejskim.
Tyle że tu trzeba ścierać się z potężnymi grupami wpływu, które w porównaniu z aktywistami i aktywistkami dysponują wręcz nieograniczonym kapitałem.
A te grupy – jak pokazało ostatnie głosowanie w sprawie Nature Restoration Law w Parlamencie Europejskim – potrafią zdziałać cuda.
Na przykład w sprzeciwie wobec ochrony przyrody – pogodzić polską opozycję z partią rządzącą.
**
Już w czwartek opublikujemy wywiad Artura Troosta z Justyną Zwolińską na temat unijnej polityki „od pola do stołu”, dotyczącej całego łańcucha żywnościowego.
***
Tekst powstał we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie. Zawarte w tekście/wywiadzie poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorki/rozmówczyni i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.