Mam tego szczerze dosyć. Odpowiedzialność za frekwencję ponoszą politycy. I ich zadaniem nie jest narzekanie na to, w jak skrajnie trudnych warunkach przyszło im działać, tylko trafić do wyborców, którzy w większości myślą racjonalnie, obserwują, a z tego, co widzą – wyciągają wnioski.
Frekwencja w wyborach samorządowych wyniosła 51,5 proc. To rażąco mało w porównaniu z frekwencją październikową, kiedy do lokali wyborczych pomaszerowało rekordowe 74,38 proc. wyborczyń i wyborców. A jednak to drugi najlepszy wynik w wyborach samorządowych od 1990 roku.
Pierwszy najlepszy, kiedy po raz pierwszy doszło do przekroczenia 50 proc., był w 2018 – wtedy zagłosowało 54,9 proc. uprawnionych. Wcześniej frekwencja trzymała się bliżej 40 proc., z wyjątkiem roku 1994, kiedy wyniosła 33,78 proc.
czytaj także
Wybory prezydenckie były zawsze tymi najpopularniejszymi, a przecież spektakularne 64,51 z 2020, niemal w szczycie polaryzacji PO-PiS, wcale nie było rekordem, który padł w 1995. Wtedy prezydentem został Aleksander Kwaśniewski.
Demokracja przegrywa z pogodą?
Nawet pobieżna analiza frekwencji pokazuje, że rośnie ona wraz z postępującą polaryzacją, kiedy pytanie wyborcze brzmi coraz bardziej jak „za czy przeciw”. Czyli wtedy, kiedy wyborcy mają przekonanie (albo choćby nadzieję), że ich głos ma realne znaczenie, politykom na nim zależy, bo chodzi im o coś więcej niż własne polityczne ambicje bez wyraźnej poprawy warunków życia wyborców; że tym razem to nie będzie „wybór między dżumą a cholerą”.
Frekwencja w październiku po stronie demokratycznej napędzana była z jednej strony lękiem przed zaciskającym się autorytaryzmem, z drugiej nadzieją, że politycy zaczęli wreszcie mówić ludzkim głosem, przestali pogardzać swoimi własnymi wyborcami, nie chcą cwanie ich ograć, ale chodzi im o demokrację tak samo jak nam.
Spadek o 20 proc. w ciągu kilku miesięcy można interpretować tradycyjnie, narzekając na wyborców, co już się zaczęło. Demokracja przegrywa z dobrą pogodą, wyborcy się nie interesują, sami się proszą o powrót PiS-u do władzy, kobiety zagłosowały na PiS, więc pewnie są głupie, a polski lud jest ciemny i przekupny.
Można też szukać odpowiedzi w tym, że głosować trzeba w miejscu zameldowania, a wielu wyborców, w tym na pewno wielu młodych, mieszka, pracuje i studiuje gdzie indziej. Zatem nawet jeśli ruszą odwiedzić dom rodzinny, to ich głos w żaden sposób nie wpłynie na jakość ich życia, tylko na rodziców, dziadków, dawnych znajomych. Okazuje się więc, że młodzi to egoiści.
Słyszałam też, że ludzie nie poszli głosować, bo im się wydaje, że już jest dobrze, bo PiS został odsunięty i walka skończona. A w ogóle to Polacy tak mają, że wolą grill w weekend i nie chcą, żeby im za bardzo zawracać głowy polityką.
Mam tego szczerze dosyć. Odpowiedzialność za frekwencję ponoszą politycy. I ich zadaniem nie jest narzekanie na to, w jak skrajnie trudnych warunkach przyszło im działać, tylko trafić do wyborców, którzy w większości myślą racjonalnie, obserwują, a z tego, co widzą – wyciągają wnioski.
Walka z populizmem a business as usual
Jakie wnioski można było wyciągnąć w czasie od 15 października do 7 kwietnia? Przypomnijmy pokrótce, co się wydarzyło na poziomie komunikacji z wyborcami.
Zaczęło się od radości, że nie wpadliśmy w przepaść. Dzięki politykom, którzy na ostatniej prostej przestali podstawiać sobie nogi i spychać się z trasy, ale ogłosili „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – bo wszystkim nam chodzi o demokrację. Ogłoszono zwycięstwo demokracji, koalicję 15 października, Donald Tusk mówił nawet o pokoleniu 15 października, które miało razem iść do wyborów samorządowych, a potem europejskich. PiS ma swoje żelazne zastępy, odporne na wszelkie skandale, kompromitacje i przestępstwa. W wyborach 15 października PiS zdobył 35,38 proc. KO 30,7 proc., TD 14,4 proc., a Lewica – 8,61.
Ale zgoda nie trwała długo, bo koalicjanci podzielili się już przy układaniu umowy koalicyjnej, do której ostatecznie nie weszły prawa kobiet. Stało się tak, bo Trzecia Droga przeszła niezwłocznie do kolejnego etapu, czyli skrętu w prawo. Za TD wszyscy koalicjanci nieco skręcili w prawo, oprócz Razem, które wyszło na rozłamowca, bo jeszcze wtedy wszyscy mieli przekonanie, że jedność jest wartością. I my, wyborcy, pozostaliśmy z tym przekonaniem, ale politycy wrócili do bussines as usual.
czytaj także
To również TD pierwsza wycofała się z pomysłu, by iść do wyborów w koalicji, korzystając z fali popularności. A potem, tydzień przez terminem zgłoszenia komitetów, z koalicji wycofał się Donald Tusk.
KO zajęła się rozliczaniem PiS-u. Słusznie, ale to za mało, by zmobilizować więcej niż tylko swój fanatyczny elektorat, który stawił się przy urnach, dając KO znowu drugie miejsce (31,9), za PiS-em (33,7). TD zaczęła czym prędzej uśmiechać się do myśliwych i Kościoła i niemal utrzymała wynik z października, ale widać, że przepływu wyborców z PiS wciąż nie ma. Lewica z uporem wysyłała swoje najlepsze posłanki, senatorki i działaczki na straceńcze misje, za ich plecami spokojnie stali panowie – za brak skuteczności zapłaciła wynikiem jeszcze gorszym niż w październiku, spadając o prawie dwa punkty do 6,8 proc. i pozwalając się wyprzedzić Konfederacji.
Dlaczego demokraci zeszli z powyborczej fali entuzjazmu, która ich mogła ponieść przez wybory samorządowe do europejskich? Bo sami nie uwierzyli w koalicję 15 października, o której opowiadali wyborcom. To politycy pierwsi wrócili do zwykłych przepychanek, zapominając, że walka z populizmem to długi marsz. Nie mieli cierpliwości. A wyborcy tę ściemę wyłapali, ich entuzjazm opadł. Nie ma fal. Jest flauta. Trzeba będzie wiosłować, bo PiS umocnił się kolejną wygraną. Pokazał konsekwencję, walczy o każdy przyczółek. O każdą złotówkę, na wydanie której będzie miał teraz wpływ poprzez sejmiki, gdzie w ostatnich latach sukcesywnie zwiększał poparcie.