Przesunięcie terminu wyborów samorządowych to dopiero początek, bo PiS myśli też o zmianie ordynacji i sposobu liczenia głosów. Jednocześnie podważa wiarę Polaków w uczciwość całego procesu wyborczego – na wypadek gdyby miał przegrać. To bardzo niebezpieczna mieszanka.
Jak PiS zapowiadał, tak zrobił: w czwartek Sejm przegłosował przedłużenie kadencji władz lokalnych do 30 kwietnia 2024 roku. Za zmianą głosowali wszyscy obecni na sali posłowie PiS, jeden poseł Koalicji Polskiej PSL, trzyosobowe koło byłego posła PiS Zbigniewa Girzyńskiego Polskie Sprawy oraz dwóch formalnie niezrzeszonych posłów od dawna głosujących razem z obozem rządzącym: Zbigniew Ajchler i Łukasz Mejza.
Ten ostatni pełnił nawet przez jakiś czas funkcję wiceministra sportu z poparcia partii Adama Bielana Republikanie, zanim media nie zaczęły pisać o jego interesach oferujących wątpliwe terapie przewlekle chorym klientom.
czytaj także
Oznacza to, że wybory samorządowe odbędą się nie, jak powinny, jesienią 2023 roku, ale wiosną roku kolejnego. Oczywiście, zmiany wprowadzone przez Sejm odrzuci Senat, najpewniej maksymalnie wykorzystując przysługujące mu 30 dni, by nagłośnić opór opozycji, a pewnie także związanych z nią samorządów. Nie czarujmy się jednak: skoro teraz, łatając poparcie Kukizami, Mejzami i Polskimi Sprawami Kaczyński był w stanie zebrać większość, by przegłosować przedłużenie kadencji władz lokalnych, to zbierze ją też w październiku, by odrzucić weto Senatu. Niezależnie od tego, ile razy Paweł Kukiz nie zaklinałby się jeszcze, że jak PiS mu na przedwczoraj nie uchwali sędziów pokoju, to teraz już na pewno przestanie głosować razem z rządzącą partią.
Po co PiS zmieniał kadencję samorządów w 2018 roku?
Zjednoczona Prawica tłumaczy zmiany tym, że jesienią 2023 roku skumulują się wybory samorządowe i parlamentarne. Dwa tak duże wyścigi wyborcze w bliskich terminach mają być logistycznym problemem zarówno dla partii politycznych, jak i dla Państwowej Komisji Wyborczej, więc lepiej wydłużyć kadencję samorządów, by obie elekcje mogły odbyć się spokojnie, transparentnie i bez zakłóceń.
Trudno przyjmować te tłumaczenia za dobrą monetę. Organizując wybory samorządowe w najwcześniejszym możliwym terminie, we wrześniu, a parlamentarne w najpóźniejszym, w listopadzie, uzyskujemy ponad miesiąc przerwy. To chyba dość czasu, by organy państwa poradziły sobie z obsłużeniem obu wydarzeń. Po siedmiu latach rządów PiS państwo nie jest chyba w tak agonalnym stanie, by nie podołać takiemu zadaniu? Dodajmy też, że przesunięcie wyborów na wiosnę 2024 roku wcale nie likwiduje efektu kumulacji – wtedy mają się bowiem odbyć również wybory europejskie.
Rządząca partia przekonuje, że są one znacznie mniejsze i łatwiejsze w organizacji niż wybory parlamentarne. To prawda, ale też problemu z kumulacją w 2023 roku by nie było, gdyby PiS w 2018 roku nie wydłużył kadencji samorządów z czterech do pięciu lat. To wtedy przyjęto ustawę o orwellowskiej nazwie: Ustawa o zmianie niektórych ustaw w celu zwiększenia udziału obywateli w procesie wybierania, funkcjonowania i kontrolowania niektórych organów publicznych. Orwellowskiej, bo zamiast zwiększać kontrolę obywateli nad samorządem, ustawa ją zmniejszała – wydłużając o rok okres, po którym obywatele mogą pokazać żółtą lub czerwoną kartkę władzom lokalnym w normalnych wyborach, bez uruchamiania trudnej do przeprowadzania z sukcesem procedury referendum odwoławczego.
Nie padł wtedy żaden sensowny argument, czemu akurat czteroletnia kadencja samorządowa miałaby być gorsza od pięcioletniej i co wydłużenie kadencji o rok miałoby właściwie usprawnić w działaniu samorządu. Biorąc pod uwagę, że przy okazji ograniczono liczbę kadencji prezydentów, wójtów i burmistrzów do dwóch – co akurat było sensownym rozwiązaniem, które należało wprowadzić już dawno temu – można się zastanawiać, czy prawdziwym celem wydłużenia kadencji samorządów do pięciu lat nie było zaoferowanie lokalnym włodarzom pozbawionym perspektywy niczym nieograniczonej liczby kadencji „nagrody pocieszania” w postaci kadencji dłuższej o rok.
Wtedy nikomu w obozie władzy nie zapaliło się światełko, że najpewniej jesienią 2023 wybory się skumulują. Teraz partia sprząta bałagan, który sama spowodowała. Nie robi tego jednak z troski o dobro wspólne – jak można wnioskować po tym wszystkim, co działo się od jej zwycięstwa jesienią 2015 roku – ale o wygodę partyjnego aparatu i swoje szanse w wyborach parlamentarnych za rok.
Samorząd jako wyjście awaryjne
Zacznijmy od aparatu. Jest oczywiste, że zorganizowanie dwóch wielkich kampanii w ciągu jednego roku jest znacznie bardziej skomplikowane, wymaga więcej nakładu sił i środków niż zorganizowanie jednej. Dla działaczy partyjnych kumulacja wyborów za rok oznaczałaby kilka miesięcy maratonu, który w dodatku trzeba biec sprintem. Nawet po ludzku rozumiem, że taka perspektywa się im nie uśmiecha.
W przypadku opozycji ten problem nie jest aż tak ostry. Opozycja może np. zostawić duże miasta zaprzyjaźnionym prezydentom, którzy mają własne struktury i potrafią sami zrobić kampanię. PiS nie bardzo ma na kogo takiego postawić.
Co jednak kluczowe dla aparatu, gdyby wybory samorządowe odbyły się przed parlamentarnymi, PiS nie mógłby użyć samorządu jako spadochronu – zabezpieczenia na wypadek, gdyby w wyborach parlamentarnych się nie powiodło i trzeba było złożyć mandat. Samorząd, zwłaszcza sejmik jakiegoś województwa, jest w takiej sytuacji idealnym miejscem, by odzyskać siły i poczekać na następne wyborcze rozdanie, nie wypadając z politycznego obiegu.
czytaj także
Owszem, każdy wolałby zamiast w sejmiku w Kielcach czekać na nowe wybory do Sejmu w europarlamencie w Brukseli, ale na świetnie płatne z punktu widzenia tego, jak wynagradza się w Polsce polityków, miejsca w PE załapią się tylko nieliczni. Miejsc w sejmikach, radach powiatów i miast jest do wzięcia znacznie więcej.
Gdyby jednak wybory samorządowe odbyły się przed parlamentarnymi, opcja samorządu jako wyjścia awaryjnego na wypadek klęski w wyborach do Sejmu lub Senatu przestałaby mieć sens. A biorąc pod uwagę, że jak wszystko wskazuje, po następnych wyborach PiS zmniejszy swój stan posiadania w parlamencie, wielu polityków rządzącej partii może już teraz układać scenariusze na czas poza parlamentem. Przesuwając wybory lokalne na wiosnę 2024 roku, PiS ułożył wyborczy kalendarz idealnie pod potrzeby swoich działaczy. Pół roku między jesienią 2023 a wiosną 2024 to akurat dość czasu, by pozbierać się po przegranej kampanii i przygotować do następnej.
Powstrzymać efekt domina
Od wygody aparatu ważniejszy dla PiS jest jednak drugi cel przesunięcia wyborów: zminimalizowanie prawdopodobieństwa utraty władzy przez tę formację w wyborach powszechnych za rok. Jak ma się to do terminu wyborów lokalnych? Tak, że przegrana PiS w tych ostatnich mogłaby wywołać efekt domina: dać opozycji wiatr w żagle, przekonać niepewnych, że PiS można pokonać, że jednak warto pofatygować się i oddać głos na opozycję. Mogłaby też zdemobilizować aktyw, który musi pozostać maksymalnie zmobilizowany na przyszłoroczną kampanię parlamentarną.
Wszystko zaś wskazuje na to, że PiS przegra wybory lokalne w dwóch najbardziej widocznych ogólnopolsko wyścigach: o prezydentury dużych, a nawet części średnich miast, oraz na poziomie sejmików wojewódzkich. W tych pierwszych od dawna PiS nie jest w stanie podjąć walki z opozycją. Nawet w 2018 roku, gdy rządząca partia odniosła względny sukces w wyborach lokalnych, wielkie miasta okazały się dla niej barierą nie do przejścia. W Warszawie, najbardziej przyciągającym uwagę ogólnopolskich mediów wyścigu, Patryk Jaki nie był nawet w stanie wejść do drugiej tury. W następnych wyborach z walką o miasta będzie PiS-owi jeszcze trudniej, jak wydają się sugerować wyniki wcześniejszych wyborów w Rzeszowie i Rudzie Śląskiej.
czytaj także
W sejmikach, gdyby wybory odbyły się za rok, przy obecnych poziomach poparcia PiS mógłby pewnie liczyć na zajęcie pierwszego miejsca w większości województw. Bardzo trudno byłoby mu jednak utrzymać władzę we wszystkich sejmikach, gdzie dziś rządzi – zwłaszcza w województwach śląskim i dolnośląskim. „Odbicie” przynajmniej części sejmików opozycja mogłaby z kolei sprzedać jako swoje zwycięstwo.
Kalendarza wyborczego nie można ustawiać tak, by rządzącej partii było wygodniej
Partia postanowiła więc tak ustawić kalendarz wyborczy, by niekorzystne wyniki z samorządów nie osłabiały jej w walce o utrzymanie władzy. Wszystko inne to mydlenie oczu i rżnięcie głupa. Takie działanie to bezczelne psucie demokracji. Kalendarz wyborczy nie ma służyć temu, by rządzącym było jak najwygodniej walczyć o władzę i planować własne kariery.
Obywatele, którzy liczyli na to, że już za rok wymienią źle przez nich oceniane władze lokalne, przez machinacje PiS będą musieli pomęczyć się z nimi jeszcze pół roku dłużej. Takie działania budzą szczególny niepokój zwłaszcza w połączeniu z insynuacjami Kaczyńskiego, który twierdzi na spotkaniach z sympatykami w kraju, że wyniki wyborów, zwłaszcza samorządowych „budzą sceptycyzm”, oraz zapowiada wprowadzenie nowego sposobu liczenia głosów w komisjach wyborczych. Zachęca też wyborców PiS do tworzenia Korpusu Ochrony Wyborów.
czytaj także
Z jednej strony PiS ustawia więc wyborczy kalendarz – a są także sygnały, że myśli też o zmianie ordynacji na korzystniejszą dla siebie – by pomóc sobie w zwycięstwie, z drugiej podważa wiarę Polaków w uczciwość wyborczego procesu. Najpewniej po to, by w razie klęski za rok móc krzyczeć przez kilka lat z opozycyjnych ław: „nie przegraliśmy wyborów, wybory nam ukradziono!”. To bardzo niebezpieczna mieszanka, która może się skończyć podobnymi scenami jak w Waszyngtonie w styczniu 2021 roku.