To nie jest historia, którą lubiłabym wspominać, niemniej wydarzyła się. Centrum Warszawy, godziny szczytu, zgiełk, przewalający się tłum ludzi. Przechodząc obok kiosku, widzę jak kobiecie, która kupowała w nim jakieś drobiazgi, portfel wypada na ziemię, a ona, nie zauważając tego, odchodzi. Wołam za nią, ale uliczny hałas mnie zagłusza. W tej samej chwili inna kobieta błyskawicznie podnosi zdobycz i szybkim krokiem oddala się w przeciwnym kierunku. Doganiam ją, chwytam za rękaw i mówię, a właściwie jedynie próbuje powiedzieć: oddajmy ten portfel w kiosku, zobaczymy, może są tam jakieś dokumenty i można będzie poinformować osobę, która go zgubiła, gdzie może go odebrać. Kobieta – przeciętna, jak tysiące na ulicy, koło pięćdziesiątki, przyzwoicie ubrana – patrzy na mnie jakbym teleportowała się z Marsa (albo z Wenus). Wyszarpuje rękaw i zaczyna się drzeć, tak jakbym ją zaatakowała. Pada stek wyzwisk. Bluzg jest plugawy, długi i wielopiętrowy, ogólnie komunikuje światu, że została napadnięta na ulicy przez jakąś wariatkę i jeśli ta wariatka nie odczepi się, to zostanie za chwile wdeptana w glebę. Ludzie odsuwają się, przyśpieszają kroku, nawet nikt pogapić się nie ma ochoty. Próbuję kogoś zatrzymać, znaleźć wsparcie, ale wszystko odbywa się bardzo szybko, baba odpycha mnie i znika w tłumie. A ja zostaję oniemiała, jak ostatnia idiotka, z poczuciem kompletnej bezradności. Wiem, że wiele osób na moim miejscu zachowałoby się jakoś lepiej, przytomniej, wstydzę się, że tak łatwo dałam za wygraną, ale taka doza chamstwa, agresji i bezczelności po prostu mnie paraliżuje.
Nie wydarzyło się to wczoraj, ani nawet w zeszłym roku, ale wciąż pamiętam to uczucie. I powraca ono coraz częściej, kiedy słyszę popisy kościelno-prawicowych bojowników i bojowniczek zwalczających ideologię gender. Chociaż przecież powinnam się przyzwyczaić – było już mordownie dzieci poczętych, cywilizacja śmierci, permisywizm moralny, promocja homoseksualizmu… Zawsze, od ćwierć wieku, coś jest. I zawsze gdzieś ginie z oczu ten oczywisty fakt, że tak naprawdę chodzi o portfel, również mój.
Zresztą Kościół tylko się broni i broni społeczeństwa przed moimi morderczymi zapędami, chroni dzieci, żebym ich wszystkich nie zgwałciła. Nawet jeśli krzyknę: łapać złodzieja!, czy ktoś mi uwierzy?
Skoro to chyba ja jestem złodziejem. Wszyscy starają się raczej zejść z linii strzału. A portfel diabli wzięli. Nigdy nikt nie zostanie rozliczony za to, w jaki sposób oddano kościelną własność, po trupach szkól i szpitali. Nikt nie pamięta, że Fundusz Kościelny był peerelowską rekompensatą za ową własność, więc powinien lata temu zostać zlikwidowany, a nie zastąpiony odpisem podatkowym. A wszystkie te te etaty dla katechetów i inne Świątynie Opatrzności? Nie ważne, ważne, kto pierwszy złapie za kij.
Podziwiam tych, którzy zgadzają się spotkać w mediach z ks. Oko, Terlikowskim czy Kempą. A przy okazji podziwiam spokój Pawła Demirskiego, który udało mu się zachować, słuchając bufonady sławiącego transformację Michała Żebrowskiego. Chociaż myślę, że Paweł po prostu słuchał i zapamiętywał, bo był to gotowy monolog do którejś z kolejnych jego sztuk. Mam krowy i kury/ Własną krwawicą zdobyte/ Sobie to zawdzięczam tylko, jako Wiedźmin ja/ A wszystko to dał mi Stół Okrągły i ci dzielni ludzie/Bo inaczej to do dziś stałbym w kolejce po ocet – Żebrowskiemu w istocie też chodzi o portfel.
Ja w takich sytuacjach wymiękam, nie mogę uwierzyć to, co słyszę… Stoję ogłupiała i bezradna. A może dzisiaj mam atak neurozy. Mimoza-neuroza.
Ciekawa jestem, czy tylko ja jestem świrem, czy jeszcze komuś zdarza się tak czuć?



















Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.