Kraj

Nowicka: Sumienie Chazana i sumienia kobiet

Wszyscy chcą zarządzać płodnością kobiety, ale ona nie ma do tego prawa.

Cezary Michalski: Na przykładzie profesora Chazana zobaczyliśmy jawne łamanie obowiązującego w Polsce, i tak bardzo restrykcyjnego, prawa antyaborcyjnego. Pani od dawna monitoruje obszar praw reprodukcyjnych kobiet. Proszę powiedzieć: czy to jest przypadek odosobniony?

Wanda Nowicka: To jest zjawisko powszechne. Mamy łamanie prawa poprzez uniemożliwianie kobietom aborcji w przypadkach jeszcze w Polsce legalnych. Mamy łamanie obowiązującej w Polsce klauzuli sumienia, która nie zmusza lekarza do przeprowadzenia zabiegu aborcji, nawet w dozwolonych prawem przypadkach, ale każe mu poinformować kobietę o innych lekarzach czy placówkach, które do obowiązującego prawa się jeszcze stosują. Powszechna jest też odmowa zapisywania kobietom środków antykoncepcyjnych, nieinformowanie ich nawet o możliwości zapisania środków antykoncepcyjnych, przedstawianie fałszywych informacji sugerujących, że środki antykoncepcyjne są dla kobiet zabójcze. A jeśli żadna z tych metod „perswazji” nie działa, mamy upokarzające, paternalistyczne traktowanie przez lekarzy kobiet, które o środki antykoncepcyjne choćby pytają. Do tego nieinformowanie o możliwości leczenia niepłodności metodą in vitro albo celowe wprowadzanie w błąd co do skuteczności i ryzyka tej metody. Niekierowanie na badania prenatalne, nawet wówczas, kiedy są ku temu powody medyczne i kiedy kobieta się tego domaga.

Właściwie tę listę można by ciągnąć, a liczba takich przypadków rośnie i będzie rosła, także w świetle „deklaracji wiary”. W świetle determinacji okazywanej przez ludzi, dla których kwestią ich sumienia stało się łamanie sumienia innych.

Ale ja chciałabym spojrzeć na to z pewnego dystansu, powiedzieć, co to naprawdę oznacza, jeśli chodzi o prawa reprodukcyjne kobiet w perspektywie globalnej. Otóż my w Polsce, podobnie zresztą jak na świecie, toczymy „wojnę o brzuch kobiet”. I ta wojna coraz bardziej się nasila. W wielu krajach, gdzie są liberalne prawa i gdzie są one respektowane, ta wojna przybiera nieco inny charakter; został on do pewnego stopnia przeniesiony do nas, gdzie liberalnego prawa w tym obszarze nie ma. U nas został wprowadzony zakaz aborcji, z pewnymi wyjątkami, ale tym, którzy go wprowadzili, na poziomie bardzo restrykcyjnym (co jednak oni sami nazywali „kompromisem aborcyjnym”), chodzi dzisiaj o to, aby całkowicie wyeliminować zjawisko aborcji. Służą temu celowi dwie równoległe strategie. Na gruncie zmiany prawa środowiska „anti-choice” ponawiają od 2006 roku próby całkowitego zakazu aborcji, kiedy to chciano wpisać do polskiej Konstytucji sformułowania, które później pozwoliłyby utwardzić zakazy niższego rzędy, np. w Kodeksie karnym.

Próbował to zrobić ówczesny marszałek Sejmu Marek Jurek. Jarosław Kaczyński, który był wówczas premierem i chciał raczej poszerzać zaplecze władzy, a nie wikłać się w światopoglądowy konflikt, usunął za to Jurka z PiS. Ale kiedy stracił władzę, sam wpisał do PiS-owskiego projektu Konstytucji jeszcze ostrzejsze sformułowania, pozwalające delegalizować i penalizować aborcję. A Marek Jurek wrócił do PiS-u, bo obaj panowie uważają, że mogą sobie pomóc w odzyskaniu władzy.

Tak to wyglądało, co pokazuje polityczny, pragmatyczny, cyniczny kontekst, w jakim te działania się rozgrywają. Wtedy nie udało się wprowadzić tych sformułowań do Konstytucji, ale potem były kolejne próby, żeby prawo zaostrzyć. Do tej pory się to nie udało, choć sytuacja w parlamencie jest tak niestabilna, że może przyjść moment, kiedy się uda, trochę na podobnej zasadzie, jak wykreowała się większość broniąca Mariusza Kamińskiego. Na zasadzie wypadku przy pracy. Nie dopilnuje Tusk, nie spojrzy groźnie…

Albo już go w ogóle nie będzie.

Ktoś by nie przyszedł, ktoś by się wstrzymał od głosu, ktoś by się „pomylił”. I nawet w tym Sejmie mogłoby dojść do zaostrzenia obecnego, i tak już bardzo restrykcyjnego prawa antyaborcyjnego. Ale oprócz tego równolegle toczy się batalia, żeby całkowicie wyeliminować przerywanie ciąży innymi metodami. Parę lat temu były prowadzone wielkie kampanie na temat „syndromu poaborcyjnego”. To także jest jedna ze strategii globalnych, stosowanych przez przeciwników praw reprodukcyjnych kobiet w krajach bardziej od naszego liberalnych, gdzie prawnie zakazać aborcji nie można, bo większość społeczeństw rozumie, że nawet jeśli ktoś sam jest przeciwnikiem aborcji i nie zamierza jej przeprowadzać, to nie ma prawa wymuszać tego samego na kobietach niepodzielających jego światopoglądu. Te kampanie przeniesiono także do nas, gdzie jest zakaz, ale on z punktu widzenia fundamentalistów „nie działa” albo „działa niewystarczająco”, bo jakieś aborcje wciąż są – legalne albo nielegalne.

Zatem zaczęto przekonywać kobiety, żeby nie przerywały ciąży, bo pociąga to za sobą traumę, uszkodzenie ich organizmu, uszkodzenie ich psychiki.

Podczas gdy niechciana ciąża, nawet ciąża będąca wynikiem gwałtu, nawet ciąża zagrażająca życiu kobiety, nawet ciąża przy gwarancji śmierci płodu jest czymś niewinnym, pozytywnym. Jak to wynika ze stanowiska Kościoła czy profesora Chazana.

Tak to dokładnie jest przedstawiane. Już teraz całą tę argumentację poznaliśmy w Polsce oficjalnie, z ust tych ludzi, z ich tekstów, artykułów, działań politycznych. Była więc moda na „syndrom poaborcyjny”. Część kobiet przekonano, że aborcja – nawet przeprowadzona zgodnie z prawem, w bezpiecznych warunkach medycznych – będzie dla nich czymś strasznym. Potem jednak środowiska „anti-choice” porzuciły kwestię „syndromu poaborcyjnego”, bo to także nie było z ich punktu widzenia wystarczająco skuteczne. Ponieważ każda kobieta, która znajdzie się w sytuacji ciąży naprawdę niechcianej, naprawdę niepożądanej, naprawdę niszczącej jej życie albo jej życiu zagrażającej, to nawet jeśli była teoretyczną przeciwniczką aborcji, z reguły się na aborcję decyduje. Bardzo rzadko się zdarza, żeby ideologia przeważyła nad konkretną sytuacją życiową. Każda perswazja wobec kobiet, żeby je skłonić do nieprzerywania ciąży bez względu na ich sytuację życiową, jest zatem z punktu widzenia fundamentalistów „nieskuteczna”, bo nie uniemożliwia aborcji.

Zatem jedyną „gwarancją bezgrzeszności” będzie całkowite odebranie kobiecie możliwości wyboru.

Skoro wszelkie strategie „zniechęcania”, „odwodzenia” od przerywania ciąży zawodzą, wobec tego cała para – i to nie tylko w Polsce, ale w tym ogólnoświatowym ruchu „anty-choice”, na forach międzynarodowych, czego wyrazem była przyjęta w Radzie Europy rezolucja dotycząca klauzuli sumienia lekarzy – poszła w strategię polegającą na tym, żeby skłonić lekarzy, żeby ciąż nie przerywali. Żeby w tym miejscu była założona blokada. Żeby to lekarze odbierali kobiecie możliwość wyboru. I to w miarę możliwości maksymalnie szczelnie. I ta kwestia wybuchła w Polsce ze szczególną siłą w momencie przedstawienia „deklaracji wiary”. Wcześniej to działało trochę prywatnie, pan lekarz odwoływał się do klauzuli sumienia, ale nie robił z tego wielkiego halo, odsyłał tę kobietę, trochę ją zwodził, ma przecież wobec niej bez porównania silniejszą pozycję.

To on jest ekspertem, a ona tylko pacjentką, pod władzą ekspercką.

Nawet szczególnie nie musiał tłumaczyć, że tej władzy eksperckiej nadużywa do zupełnie innych celów. Kobiety cierpiały, najczęściej po cichu, bo każdy jawny bunt spotykał się z kolejną falą upokorzeń. Choć były takie, które próbowały się bronić. R.R., która w Strasburgu wygrała z polskim rządem, bo kolejni lekarze, z „powodów światopoglądowych” nie zgodzili się na przeprowadzenie zgodnych z prawem badań prenatalnych, a polskie państwo w żaden sposób nie zadziałało na rzecz przestrzegania obowiązującego przecież w tym państwie prawa. Teraz ta strategia się nasiliła, ponieważ lekarze katoliccy nabrali wiatru w żagle, nie wstydzą się, nie chowają, nie unikają konfrontacji. Słyszeliśmy profesora Chazana, który w swoich wypowiedziach publicznych jawnie przyznał sobie prawo do łamania prawa. Wie, że klauzula sumienia zmusza go do wskazania miejsca, gdzie zgodnie z prawem można byłoby przeprowadzić zabieg, na który prawo pozwala, ale on takiego miejsca kobiecie nie wskaże.

Bo może, bo świeckie państwo jest bezsilne, a Kościół, który Chazana wspiera, ma siłę.

Zatem on nie wskaże, cały szpital też. I prawo trzeba zmienić, żeby on już w ogóle nie musiał niczego wskazywać. Zatem od momentu ogłoszenia „deklaracji wiary” likwidowanie prawa wyboru kobiet na poziomie lekarzy, szpitali, przychodni jeszcze się potęguje, ponieważ oni uważają, że mają pełne prawo do łamania prawa. Gdyby była taka sytuacja, że lekarz mówi: „Ja nie przeprowadzam zabiegu, to jest niezgodne z moimi poglądami, ale szanuję pani prawo do decyzji i odsyłam panią do…”, wówczas można by mówić o jakichś etycznych podstawach tej decyzji.

On szanuje sumienie kobiety i domaga się szacunku dla własnego sumienia. Ale tutaj absolutnie nie ma takiej symetrii.

Część z tych lekarzy nie szanuje kobiet, traktuje je w sposób instrumentalny, protekcjonalny, paternalistyczny. Oni uważają, że tylko oni mają sumienie. Zatem po jednej stronie jest człowiek, który ma sumienie, a po drugiej stronie kobieta, wobec której ten człowiek daje sobie prawo do tego, żeby wpłynąć na całe jej życie. Nie muszę przecież tłumaczyć, co znaczy dla kobiety rodzenie wbrew własnej woli, wbrew możliwościom, wbrew nawet sytuacji medycznej, zagrożeniu jej życia. Jaki to ma wpływ na życie kobiet. I to zjawisko będzie narastało, chyba że Hanna Gronkiewicz-Waltz zwolni Chazana z funkcji dyrektora szpitala. Wówczas mogłoby dojść do jakiegoś zatrzymania procesu całkowicie jawnego łamania prawa, otrzeźwienia u niektórych przynajmniej lekarzy.

Czy to jest możliwe, skoro taka decyzja oznaczałaby czołowe zderzenie z Kościołem, zdecydowanie dziś silniejszym od osłabionego świeckiego państwa, które przecież „praktycznie nie istnieje”, że zacytuję klasyka (będącego zresztą bardzo realistycznym diagnostą stanu tego państwa)? Kościół poparł Chazana, mieliśmy też list biskupów, który mimo wszystkich nadziei na pierestrojkę „dobrego papieża Franciszka” był jednym z najbardziej konfrontacyjnych dokumentów polskiego Episkopatu. W PRL-u takich nie było. Po raz pierwszy zawierał nawet obietnicę likwidacji resztek „Kościoła otwartego”. Zadrzeć z takim Kościołem – strach, szczególnie jeśli ma się na plecach aferę taśmową. A każda dzisiejsza alternatywa polityczna dla tej osłabionej PO będzie jeszcze bardziej prawicowa, czyli jeszcze chętniej poświęci podstawowe prawa i wolności kobiet.

Myślę, że obserwujemy teraz grę na zwłokę. Różne instytucje przeprowadzają kontrolę czegoś, co jest oczywiste, bo dyrektor Chazan w każdej publicznej wypowiedzi, w każdym wywiadzie medialnym po prostu szczyci się tym, że łamie obowiązujące prawo.

Ponieważ ono nie jest „boskie” tylko „ludzkie”.

Jednak instytucje państwa będą to żmudnie kontrolować i nie wiadomo, do jakiego dojdą wniosku. Chciałabym wierzyć, że efektem będzie uznanie, że złamanie prawa przez lekarza jest niedopuszczalne. A już szczególnie niedopuszczalne jest złamanie prawa przez dyrektora szpitala, który ma wpływ nie tylko na życie i proces leczenia własnych pacjentek, ale też na funkcjonowanie całej instytucji i pracę podległego mu personelu medycznego. I Chazan z funkcji dyrektora szpitala zostanie zwolniony. Ale moje nadzieje nie są wielkie. Szpital na Madalińskiego, którego dyrektorem jest profesor Chazan, podlega Hannie Gronkiewicz-Waltz. Ona jest niezależna od władzy centralnej, ale przed nią też są wybory i ona nie będzie się chciała narażać Kościołowi. Jak zachowa się w tej sytuacji? Chcę wierzyć, że prawo jakoś w tym kraju działa, ale pewności nie mam żadnej. Na razie sytuacja jest taka, że praktycznie wszystko, co jest związane z zachodzeniem w ciążę i z przebiegiem ciąży, ma być pod kontrolą zewnętrzną wobec woli kobiety. W „Polityce” był ostatnio artykuł na temat Iranu, o tym, jak kobiety są tam instrumentalnie traktowane.

Także pod wpływem fundamentalistycznej interpretacji religii.

Tylko że tam aborcja i antykoncepcja są legalne. Raz jest polityka rządu, żeby kobiety rodziły, bo władza uznaje, że jest zbyt niski przyrost naturalny. I opłacane są wszelkie medyczne usługi związane z płodnością i rodzeniem, a nie płaci się za antykoncepcję, nie ułatwia, bo kobiety powinny rodzić. A kiedy indziej władza uznaje, że jest zbyt duży przyrost naturalny i lepiej, żeby kobiety nie rodziły. I wtedy państwo finansuje aborcję i antykoncepcję. Ale za każdym razem kobieta jest traktowana całkowicie instrumentalnie. W Polsce kierunek instrumentalizacji kobiety jest tylko jeden – na rodzenie. I jest to przeprowadzane drastyczniej, nie poprzez niefinansowanie aborcji, ale poprzez jej delegalizację. I poprzez coraz większe praktyczne utrudnianie dostępu do antykoncepcji.

Kościół stał się w Polsce instytucją zajmującą się demografią.

Tyle że mocno po amatorsku, powiedzmy sobie szczerze, bez żadnego związku z rzeczywistością. Od momentu wprowadzenia zakazu aborcji dzietność w Polsce regularnie spada, niemniej różnym ideologom wydaje się – mówią o tym publicznie – że jeszcze mocniej uszczelniając ten zakaz, zwiększą dzietność polskich kobiet.

Ona jest większa na emigracji, mimo traumy emigracyjnej i mimo faktu, że państwa, do których emigrują Polacy i Polki, są bardzo silnie zsekularyzowane. Kościoły pełnią tam funkcję instytucji religijnych, a nie instytucji władzy. I wszędzie tam aborcja nie jest penalizowana, a dostęp do antykoncepcji jest bez porównania łatwiejszy niż w Polsce. Kobiety same podejmują decyzję o urodzeniu dziecka, a nie próbuje się jej na nich wymuszać.

Nie wyobrażam sobie, żeby przymus mógł efektywnie przekonywać kobietę do decyzji o urodzeniu dziecka. A jednak jest to naczelna zasada tego typu „ideologicznej demografii”, z którą mamy do czynienia w Polsce.

Pani od początku była przeciwniczką zakazu aborcji. Mnie rzeczywiście przekonywała argumentacja „ogólnohumanistyczna”, odwołująca się do faktu, że rozwinięty embrion jest istotą czującą, reagującą. Jednocześnie poznałem wiele osób, które ze strony prawicowej i katolickiej uczestniczyły w tym sporze. Rozmawiałem z Markiem Jurkiem, osobami duchownymi, to były rozmowy autoryzowane i publikowane. Pytałem ich, czy jeśli rzeczywiście najważniejsze jest dla nich cierpienie tych bardzo już ukształtowanych embrionów, to zgodziliby się na pigułkę wczesnoporonną, która nie niszczy embrionu, ale zygotę czy zarodek? Czy zgodziliby się na antykoncepcję? To wszystko przecież zmniejsza prawdopodobieństwo aborcji. Nawet nie w tym sensie, że sami by to stosowali czy uznali za słuszne, ale że zostawiliby w spokoju prawo powszechne, które przecież dotyczy kobiet i mężczyzn niepodzielających ich przekonań religijnych czy ideologicznych. Zawsze słyszałem „nie – to jest taka sama zbrodnia, będziemy zmieniać prawo powszechne, bo mamy większość jako katolicy”. Nie chodzi więc o ratowanie embrionów, ale o podporządkowanie kobiet i mężczyzn własnej wizji, o łamanie sumienia. Jak pani obserwowała rozwój tej argumentacji, od embrionów, do zarodków i zygot, aż po antykoncepcję?

Ja nie obserwowałam, ale uczestniczyłam w tym sporze od samego początku. Walczyłam, żeby nie dopuścić do prawnego zakazu aborcji. Dla mnie, inaczej niż dla pana, od początku było jasne, że im w ogóle nie chodzi o tzw. życie poczęte, o wrażliwość, o wartości, ale o pełną kontrolę nad innymi. W tym wypadku o pełną kontrolę nad kobietami, nad ich seksualnością, nad ich funkcjami rozrodczymi. Jeśli chodziłoby o racje, o których pan mówi, można by sobie wyobrazić pole do negocjacji. Można by dojść do porozumienia, że w ramach tej koncepcji różne rozwiązania są możliwe. Jeśli nie chcemy, żeby były aborcje, to działamy w ten sposób, żeby nie dochodziło do niechcianych ciąż.

Aż po edukację seksualną, która może tu być sojusznikiem, ale dla tych ludzi staje się takim samym wrogiem jak aborcja. W ogóle nie chodzi tu zatem o wrażliwość na cierpienie embrionów.

Edukacja seksualna daje młodym ludziom instrumenty pozwalające unikać sytuacji, których skutkiem jest niechciana ciąża. Ale tu nie chodzi o żaden humanizm, wrażliwość, tylko o seksualne niewolnictwo kobiet. Wszystkiego trzeba zakazać. Oni czasem mówią, że działają na rzecz dobra kobiety, bo antykoncepcja jest szkodliwa, wręcz zabija. To w trosce o kobietę odbiera się jej możliwości wyboru nawet na tym poziomie. Możliwość wyboru stylu życia, możliwość decyzji dotyczącej momentu rozpoczęcia życia seksualnego. Możliwość wyboru w ogóle, w tak podstawowej kwestii, jaką jest seksualność. Nie jest dozwolone nic, co by dawało kobiecie jakąkolwiek możliwość wyboru, jakąkolwiek kontrolę nad własną płodnością, ciałem, seksualnością.

Jest „watykańska ruletka”. To i tak był przełom w myśleniu Kościoła.

Kościół też zmienia swoją retorykę dotyczącą seksualności. Odchodzi od retoryki, że seks służy wyłącznie prokreacji. Stosunkowo niedawno w języku Kościoła pojawiła się miłość, bliskość, jako inne powody, dla których można uprawiać seks. Oczywiście tylko w małżeństwie i tylko jeśli nie ma w tym nic „nienaturalnego”.

Szczerze mówiąc, mnie by nie obchodziło to, co Kościół uważa na temat seksu, gdyby tylko nie postanowił narzucać swoich poglądów innym za pomocą prawa powszechnego.

Tak jednak będzie, bo niezmienione pozostały fundamenty tej koncepcji, mówiące, że płodność nie należy do kobiety, płodność jest oddzielona od kobiety. Jej płodność należy do społeczeństwa, do Boga, do Kościoła. Wszyscy mają prawo zarządzać płodnością kobiety, ale ona nie ma do tego prawa, bo jest tylko jakby dodatkiem do swojej płodności. Ja nie przechodziłam tych faz, o których pan mówi, bo kiedy jeszcze na początku lat 90. walczyliśmy z zakazem aborcji, było dla nas oczywiste, o co tu chodzi. Myśmy walczyli o „tak” dla antykoncepcji, o „tak” dla aborcji, o „tak” dla edukacji seksualnej. I słyszeliśmy konsekwentne „nie” w każdej z tych kwestii. Nie było żadnego obszaru, w którym można by negocjować. Od początku było jasne, że kobieta ma w Polsce stracić wszelką kontrolę nad własną płodnością, nad własną seksualnością.

Pani miała okazję spierać się z drugą stroną, wymieniać argumenty. Oni zwykle mówią o „własnym sumieniu”, które każe im łamać prawo. Ale kiedy pani mówiła, że kobiety nie będące katoliczkami albo nieuznające tej nowej ideologii Kościoła, także mają sumienie, że oni powinni sumienie tych kobiet szanować tak samo jak własne, co pani słyszała w odpowiedzi? Jak reagowali na samo przypuszczenie, że sumienie mogą mieć także ludzie, którzy się z nimi nie zgadzają?

Oni uważają, że my, nasza strona, to jacyś ludzie gorszego gatunku. Ja tego przecież sama doświadczyłam przy okazji debaty poprzedzającej głosowanie nad moją kandydaturę na wicemarszałkinię Sejmu.

Fakt, że działaczka proaborcyjna mogłaby sprawować to stanowisko, był dla nich nie do zaakceptowania. Oznaczał, że zbrukana zostanie godność instytucji państwa, bo przecież „taka osoba nie ma sumienia, nie ma moralności”. Oni patrzą na nas jak na jakieś osoby bez uczuć.

Ja w naprawdę elitarnym środowisku polskiego Kościoła usłyszałem określenie, bardzo tam dziś popularne, ludzi niewierzących jako „worków skórno-mięśniowych”. To z humanizmem nie ma nic wspólnego. „Troska o embriony” staje się tu narzędziem dystynkcji, dominacji i władzy.

Dlatego właśnie nie daję się zwodzić tym „humanistycznym” i „wrażliwościowym” argumentom. A już szczególnie argumentom z porządku „wolności sumienia”. Zakaz aborcji, zakaz antykoncepcji, zakaz edukacji seksualnej to jest instrument kontroli nad kobietami. Jak ktoś może sobie przyznawać prawo do tak głębokiego, nieodwracalnego wpływania na życie innego człowieka? Ja tego nie rozumiem. To jest przyznawanie sobie roli Boga. Kiedy matka z czternastoletnią córką, które udały się do szpitala, żeby przerwać ciążę tej dziewczynki, wyszły z tego szpitala, bo po naciskach Kościoła odmówiono im tam przeprowadzenia zabiegu, katoliccy demonstranci antyaborcyjni szli za nimi długo ulicą, wznosząc okrzyki; nie chcieli się od nich odczepić. To jest brak wrażliwości, brak poczucia wstydu, brak jakichkolwiek ograniczeń wobec innego człowieka.

Teraz mamy radykalizację tego języka i tych zachowań, kiedy czołowi katoliccy publicyści każą urodzić 11-letniej dziewczynce zgwałconej przez krewnych.

To jest przekroczenie kolejnych granic instrumentalizacji drugiego człowieka. My mamy cały czas do czynienia z eskalacją żądań i metod. Nie jestem optymistką, prawdopodobnie skończy się to tak, że Polki będą musiały jeździć do innych krajów UE, i to nie będzie jednostkowe. Także po to, żeby dokonać aborcji w przypadkach formalnie niełamiących obowiązującego prawa. Tylko że tu się pojawia problem pieniędzy. I to się wiąże z unijną dyrektywą transgraniczną dotyczącą wzajemnego finansowanie opieki zdrowotnej. Ona nie jest w Polsce implementowana oficjalnie z powodów finansowych, ale wielu ludzi w kręgach politycznych, także rządowych, zwraca uwagę na to, że w tej blokadzie chodzi także o to, że aborcja dokonana przez Polskę w innym kraju Unii Europejskiej mogłaby być refinansowana. I w ten sposób Polki mogłyby się wymknąć obowiązującemu tutaj bezprawiu.

Dziś mogą się wymknąć tylko kobiety mające dość pieniędzy, żeby sfinansować sobie zabieg za granicą, który jednak kosztuje. Ale jest jeden sposób, żeby zmienić sytuację, o której pani mówi. Trzeba mieć polityczną siłę.

Nasze aktywa polityczne nie są duże. Jedyną szansą jest masowy bunt kobiet. Inaczej każda władza w Polsce zawsze bardziej się będzie bała Kościoła i jego akolitów w środowisku medycznym czy gdziekolwiek indziej. To nawet nie jest kwestia, że polskie kobiety stanęły pod ścianą, bo przymus wcale nie wzmacnia solidarności; często poza pewną granicą przymusu opór zostaje złamany. Jak się jest pod zbyt dużą presją, to nie zawsze działa mobilizująco. Bardziej chodzi o to, żeby społeczeństwo dojrzało i poczuło swoją autonomię, decyzyjność, wolę działania. Nie tylko przez lajkowanie na Facebooku, ale poprzez autentyczne działania społeczne i polityczne. Ja przez dwadzieścia lat starałam się, żeby ten opór stał się oporem masowym. Niestety Federacji to się nie udało, zawsze byłyśmy trochę osamotnione. Wspierały nas różne inne organizacje, kobiety, mężczyźni, ale to nie wystarczyło do zliberalizowania prawa. Dopóki władza będzie się bardziej bała Kościoła niż społeczeństwa, dopóki nie pojawi się masowy ruch społeczny, restrykcyjne prawo nigdy się nie zmieni.

Czytaj także:

Agata Diduszko-Zyglewska, Deklaracja fanatyzmu

Marek Balicki: Bulwersuje mnie, że deklarację wiary podpisują lekarze, którzy przyjmują środki publiczne

Mateusz Janiszewski, Jesteśmy 98%, czyli przeciw deklaracji władzy

Prof. Marian Szamatowicz: Pycha lekarzy

Weronika Chańska: Zawód lekarza nie służy do walki ideologicznej

Agata Diduszko-Zyglewska, Opieka medyczna, a nie watykańska!

Zobacz:

Fotorelacja z protestu Opieka medyczna, a nie watykańska!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij