Przed spotkaniem o poezji zaangażowanej zapraszamy do lektury wiersza autorstwa Szymona Domagały-Jakucia.
W najbliższy piątek (28 lutego) o 18.00 w łódzkiej świetlicy zagości aż pięcioro poetów z Łodzi: Kacper Bartczak, Szymon Domagała–Jakuć, Justyna Fruzińska, Jerzy Jarniewicz i PrzemysławOwczarek. Marta Zdanowska porozmawia z nimi o idei i praktyce poezji zaangażowanej społecznie.
A w tygodniu poprzedzającym spotkanie publikujemy po jednym wierszu każdego z gości nadchodzącego spotkania. Dziś zapraszamy do lektury wiersza, którego autorem jest Szymon Domagała-Jakuć.
—
Ulica Zarzewska
Nie podoba ci się w Łodzi? To wypierdalaj.
Ten, kto to napisał, nie mieszkał nigdy na Zarzewskiej.
Poza tym wypierdoliłbym moją Łódź, ale tyle tu dziur, że nie mogę się zdecydować.
Łódź tego, kto to napisał, nie jest moja. Jesteśmy dziećmi różnych matek.
Obciągamy różnym Łodziom, ale ja jestem bardziej oddany, bo robię to na kolanach.
Robię to, bo Zdanowska nie potrafi. Boję się, że sprzeda na przeszczep
najlepsze narządy miasta. Tyle latarni, a mieszkańcom zwisa światło.
Łódź tego, kto to napisał…
Kiedy ty poczułeś mleko miasta, moje już ściągnięto z kaprawej piersi
i począłem ciąć je cyrklem w kwartały ulic.
Widziałeś słońce na Zarzewskiej? Grabowej, Dębowej, mojej Poznańskiej?
Wskrzesza ciepły odór uryny. Taki splin nie jest zły, po prostu mdli.
Przeżyłeś kiedyś upał na Zarzewskiej, wiedząc, że nie masz dokąd uciec?
Uświadamiasz sobie, że nie dasz rady dojść, przemknąć, musisz zostać i podziwiać
łódzki gotyk. Aura jak szkarlatyna. Nie kocham cię. Nie daję rady. Nie biorę.
Wszystkie drogi ucieczki zastawione.
Ulica tak brzydka, że grawitacja abdykuje, zaczyn miasta krąży w oczach,
kwaszone co dzień rośnie dla kolejnej infekcji,
brakuje mi powietrza, zbiera się na wymioty. Słońce nie świeci,
chwyta rejony nawykłe do ciemności, do strachu, groszowych
psychomanipulacji.
Gdy ciemność Zarzewskiej walczy z polemiką słońca, pragnę wyprzeć raczej to drugie,
bo światłość tworzy tu dysharmonię ze ścianami, od których odpada nadzieja.
Nadzieja ma 28 lat, pięcioro dzieci i podbite oko.
Nosi na skup puszki po piwie w torbie Peek & Cloppenburg. Jej szlak śmierdzi.
Dochodzi tu do przesilenia, prawie do przemocy.
Zarzewska staje się pozbawiona widoków na zasiłek.
Ludzie sprawiają wrażenie, jakby miała się wylać z nich klaustrofobia.
Tyle takich Zarzewskich tulę obolałymi pięściami, otwieram dłonie, by przegrać
z upałem, z tym widokiem, który sapie. Tyle pasji na ulicach. Co pasja, to posesja,
stacja – upaść i zapomnieć. Podnosi mnie wiele par oczu,
żałują, że jestem za duży, aby mnie rozdeptać.
Bez pieniędzy, bez możliwości wypierdalania na przedmieścia,
na Retkinię, na Widzew, na Teofilów, lamentujemy na ulicach nędzy jak pirat bez szans
na sztuczne oko, na estetyczne zaspokojenie, wbici w dzbany,
z których uwolni nas śmierć. Krzyk nasz zduszony.
Na ulicach nie gęstniejemy w jedności, jak religia odcięta od swojego strachu,
duch na poboczu, który chce się dostać wyżej.
Śmierć mnie uwolni od smrodu asfaltu zmieszanego z deszczem i upałem,
wylany został jak w noc Zesłania na kocie łby.
Wylany został, aby przypudrować syfa, chociaż nakarmiono raka,
dano ulicy bezpieczny kształt, który władza pacyfikuje asfaltem.
Ruch aut szybszy i głośniejszy, uszy szukają sztafażu. A zaprawdę powiadam wam,
starca obciągnięto lajkrą, nobliwego oblano gównem. Ta ulica to margines
błędu, który w gorączce miasta zabiera powietrze, wznosi mury pomiędzy chodnikami.
Astma pogłębia się, ulica została zawieszona, aby złapać oddech, musi zaprzeć się samej siebie.
Wiele Zarzewskich niesłusznie potępiono, odepchnięto kark chromego.
Dusimy się w Łodzi „B”. Jedź do centrum, rozdzieraj szaty, wznoś ręce,
by spotkały się z niebem na wysokości rynsztoka.
Kilka metrów dalej, na Placu Niepodległości, miasto oświetliło nowy kościół,
wszak światłość światłości potrzebuje. Obok na postumencie Faustyna
ciągnie druta Miastu.