Bezdomni z Lublina opowiadają o sobie.
***
Krystyna, 56 lat
W 2009 roku dostałam mieszkanie na Pięknej 11. W 2011 Urząd Miasta sprzedał budynek. Prywatny właściciel podniósł czynsz ze 100 do 500 złotych. To był pokój, 22 metry, bez kuchni. Toaleta była na dworze. Mieszkałam tam z 13-letnim synem. Żyłam z zasiłku na dziecko. Ojciec się dzieckiem nie interesował. Kiedy wzrósł czynsz przestałam dawać radę. Uzbierało się dwa tysiące długu. Podczas świąt w 2013 roku właściciel wykorzystał moją nieobecność i mnie wyrzucili. Zgłosiłam to na policji jako włamanie, bo mieszkanie było legalne, z meldunkiem. Radziłam się prawników, sądziłam się przez rok. Sąd wstrzymał eksmisję, ale było za późno. Ze względu na to, że zostałam bez dachu nad głową, udałam się do opieki na Czechowie [dzielnica Lublina] i stamtąd dostałam się tutaj [całoroczna noclegownia i schronisko dla bezdomnych kobiet na ulicy Bronowickiej]. Jestem w schronisku całodobowo. Jest nas tu sześć osób. Jest tu też noclegownia, to piętnaście osób osób. Noclegownia nie wtrąca się do schroniska, a schronisko do noclegowni, ale różne kobiety tu są. Trzeba być bardzo silnym, żeby wytrzymać. Jeśli wyczują tu u osoby słabą psychikę, to będą chcieli to wykorzystać. Różne straszne rzeczy się tutaj dzieją.
Trzeci rok tu jestem. Teraz oczekuję na odpowiedź na pismo, które złożyłam w lutym. Staram się o socjalne. Byłam na Leszczyńskiego [Urząd Miasta] porozmawiać, żeby do chwili uzyskania mieszkania dostać mieszkanie chronione. Takie dla osób z orzeczeniem o niepełnosprawności. Wiem, że tam jest taki pan, co stara się bardzo pomóc. Tu niedawno matka z dzieckiem takie dostała, ale ona czekała pięć lat.
Chciałabym jak najszybciej wyjść z bezdomności. Tu osoby się traktuje jako niezaradne, a to nie jest tak. Różne sytuacje są. Mam wykształcenie średnie. Pracowałam w Zakładzie Inwestycji Miejskich na Narutowicza. Pięćdziesiąt lat mieszkałam z rodzicami na Sowińskiego. Jak rodzice zmarli, to dalej tam mieszkałam, ale nie płaciłam. Na 40 tysięcy byłam zadłużona plus 40 tysięcy odsetek.
Dopóki mnie nie wyrzucili z Pięknej, to z synem dawałam radę. On ma dwadzieścia lat teraz, to moja najbliższa osoba. Później się załamałam. Teraz się podnoszę, ale ciągle jest ta niepewność: co będzie? Czy się znajdę na liście?
***
Sławek, 47 lat
Wyjechałem do pracy za granicę. Nie wiedziałem, że jeśli tego nie zgłoszę, to właściciel po pięciu miesiącach ma prawo mnie wymeldować. Teraz nawet po trzech, czyli jeszcze krócej. Mieszkałem tam z rodzicami od młodych lat. Stały meldunek tam był. Mieszkaliśmy tam z mamą i siostrą. Teraz mama nie żyje, a mnie wymeldowali. Jak mnie nie było, właścicielka przedstawiła dwóch świadków: swoją córkę i sąsiadkę. Dowiedziałem się o tym po powrocie. Chodziłem do urzędu, przedstawiłem dokumenty, ale nie było mowy. Ja od 2007 jeżdżę z kraju do kraju. Belgia, Holandia, Niemcy, Szwajcaria, Włochy, Austria. Sześć lat temu wyjechałem do Włoch, nauczyłem się języka. Wcześniej było dużo możliwości. Teraz poruszyłem Niemcy, Szkocję, Holandię – i nic. Znajomych tam mam, ale nic.
Wcześniej z żoną mieszkaliśmy na Czechowie. Nie meldowałem się tam, bo miałem meldunek na Łęczyńskiej. Po 12 latach małżeństwo się rozpadło. Poznałem inną kobietę i przez kolejne 12 lat mieszkaliśmy po stancjach, ale to też się skończyło.
Od stycznia śpię w noclegowni, dnie spędzam w centrum pomocy dziennej. Noclegownie to trzeba zobaczyć. Tam nie ma łóżek, tylko materace na podłodze. Ostatni sort człowieka. Cielęta i prosięta przebywają w lepszych warunkach niż na Młyńskiej 8.
Obecnie prowadzi mnie jeden z socjalnych. Żeby to dostać, trzeba być zarejestrowanym w Urzędzie Pracy i starać się o mieszkanie. Lokalówka wydzwania teraz do mnie, że żeby się starać o mieszkanie, muszę mieć zaświadczenie z noclegowni. Tego nikt mi nie chce dać, tylko mnie odsyłają od jednego do drugiego. Powiedzieli, że mi nie dadzą, bo dziś jestem, a jutro może mnie nie być. Trzeci raz teraz wybieram się do prezesa. Lokalówkę pytałem, czy oni sami mogą się zainteresować, pomóc, zadzwonić, ale nie. Myślałem, że wciągają rękę do ludzi, ale to inaczej się odbywa.
W bibliotece Łopacińskiego jest godzina internetu. Idę tam, szukam ogłoszeń. Jestem przerażony, jak słyszę, że ludzie po 7 lat tak żyją. Jak jest, to jest. Jak się utraci, to ciężko jest coś odzyskać, ale nie pierwszy raz od zera zaczynam.
***
Małgorzata, 66 lat
W 2012 straciłam mieszkanie we Wrocławiu, w Oleśnicy. Byłam zameldowana na stałe. Gminne mieszkanie. 8 grudnia nas wysiedlili. Mieszkała tam jeszcze synowa z dziećmi i syn. Było zadłużenie, ale nie wiem nawet ile. Lukas, Santander, różne takie. Na remont brałam. Miałam 1000 złotych emerytury, ale komornik mi zabierał i zostawało 750. Mówili, że mieszkanie było do remontu. Synowa mieszka w lesie, to jest taki blok daleko w lesie, nawet autobus tam nie dojeżdża. Ja odeszłam. Brat kazał mi wtedy iść do Orki [Oratorium Salezjańskie we Wrocławiu] dla bezdomnych, ale tam mężczyźni są razem z kobietami i ja nie chciałam.
Mam trzech synów, miałam czterech, jeden zmarł. Przyjechałam tu, bo jest tu syn żonaty. On kazał mi przyjechać do Lublina. Przez dwa lata byłam w noclegowni. Piętrowe łóżka tam były, kobiety się za bardzo kłóciły w kolejce do prysznica. Ale tam się człowiek czuł bezpiecznie, a teraz nieraz się źle w nocy poczuję i sąsiadkę muszę budzić. Wynajmuję stancję: 250 plus prąd. Nie ma łazienki, piec kaflowy, jeden pokój to jest. Toaleta była na środku tego pokoju, to sobie ją odgrodziłam, wanienkę sobie kupiłam taką dla dzieci też. Dużo osób tam w bloku mieszka, różni i rodziny całe. Też zadłużeni, bo komornik przyjeżdża i się pyta. Wszystko musiałam umeblować, tapczan ze śmietnika. Mam umowę do czerwca 2017 roku.
Rano idę na zupę, a później oglądam telewizor. Raz w miesiącu do lekarza na Kunickiego. Na spacery chodzę albo w domu siedzę. Zupę podgrzewam, chleb jem i piję herbatę.
Chciałabym do domu starości, ale dowód muszę wyrobić nowy, bo mam jeszcze taki stary, książeczkę.
***
Agnieszka, 41 lat
Od 17 lutego jesteśmy z dziadkiem bezdomni. On osiem lat z moją matką żył i jakoś tak mi go szkoda, pomagam mu.
Moja sytuacja jest taka, że miałam męża, dwóch synów. Jak to życie. Po 16 latach małżeństwo rozpadło się. Okazało się, że mąż ma kobietę. No i co? Problemy, problemy i alkohol. Dzieci są u męża. Mam zasądzone alimenty, ale nie płacę, bo z czego? Dostaję teraz zasiłek okresowy 300 złotych.
Mieszkaliśmy na Czubach [dzielnica Lublina] na Różanej. Mieszkanie było zadłużone i groziła eksmisja. Zamieniłam to mieszkanie. Ze spółdzielczego na prywatne, ale ja nie wiedziałam, że to będzie prywatne, bo to spółdzielnia załatwiała. Nie myślałam o tym. Ważne było, że dzieci są bezpieczne. Miałam problem alkoholowy, ale miałam odwagę się przyznać i się leczyłam.
Nie chciałam tam mieszkać, nie stać mnie było. Powiedziałam właścicielowi, że się wyprowadzam do mamy. Ucieszył się bardzo, dostałam 500 złotych, jakieś groszowe sprawy. Matka zmarła niespodziewanie. Miała cukrzyce, poparzyła sobie palce. Ja się nią opiekowałam. MZBM [Miejski Zarząd Budynków Mieszkalnych] się szybko zajął tym mieszkaniem. Dostaliśmy z dziadkiem kwit, że mamy się wyprowadzić 17 lutego. Komornik był dwa razy. Straszył mnie sądem. Później tylko tyle, że powiedział, żebyśmy się nie martwili, bo ja pójdę do noclegowni kobiecej, a dziadek męskiej, i przyjechała policja na pięć radiowozów. Policjant wszedł zapytał: czy będzie tu jakiś problem? Spakowałam to, co najważniejsze. Meble zostały przewiezione na Młyńską [schronisko i noclegownia dla mężczyzn]. Miałam 30 dni żeby odebrać, ale gdzie miałam je zabrać?
Jestem byłą wychowanką domu dziecka. Ja w domu dziecka spędziłam 17 lat. Teraz jest inaczej, bo są tam jakieś mieszkania mające wprowadzić w życie, ale wtedy zostawało do póki wychowawca nie powiedział, że ma się iść. Później, po siedmiu latach starania, dostałam kawalerkę na Niecałej. I tego jedynego żałuję, że dałam się mężowi namówić, żeby to zamienić na mieszkanie na Czubach, ale dzieci były, a tam jeden pokój tylko. Pracowałam 10 lat w handlu obwoźnym. Z dziećmi mam kontakt bardzo dobry.
Teraz w noclegowni. Nie jest nam tu bardzo dobrze, ale nie jest źle, bo jest dach nad głową. Wyżywienie jest we własnym zakresie, ale na szczęście mam brata wspaniałego, do którego mogę zadzwonić i nie głoduję. Jest wszawica i choroby skórne. Pralka frania jest, a nie automat, więc brud toczy się brudem. Ale jest możliwość, że po cichu dajemy do samotnych matek, one mają dużą pralkę, albo do brata niosę. Pobić nie ma, bo jest zasada, że kto pierwszy rękę podniesie, ten od razu wypada. Z alkoholem to loteria z alkomatem. Nawet o północy można wylecieć.
Tego prywatnego mieszkania nie żałuję, ale mieszkania mojej mamy, które stoi teraz zamknięte i niszczeje. Tę kamienicę niby burzą już 30 lat. Wszystkich eksmitowali, jedna pani tam została. Jeśli w tym roku nic tam nie zrobią, to wezmę, pójdę tam, wywalę kłódkę i wejdę. Niech mnie do więzienia wsadzą. Niby grozi zawaleniem od 30 lat, a stoi. Tu na dzielnicy jest tyle pustostanów. Ładne mieszkania, 3,80 metra wysokości.
Nie mogę iść teraz do pracy, bo czekam na kolejne leczenie odwykowe. Mój brat nie mógł patrzeć, jak się znowu staczam, więc podał mnie o przymusowe. Pani socjalna powiedziała, że jak odbędę drugie leczenie, to dostanę pracę społeczną. Powiedziałam, że podejmę, że wezmę cokolwiek, i teraz do czerwca czekam na to leczenie.
***
Na początku lutego lubelskie media podały informację o planowanej na ten rok drugiej edycji zbiorowych eksmisji mieszkańców zadłużonych lokali komunalnych. Mimo zdecydowanej i merytorycznej krytyki ze strony działaczy społecznych prezydent Krzysztof Żuk oraz Zarząd Nieruchomości Komunalnych przy Urzędzie Miasta zdecydowali się ponownie wynająć prywatną firmę windykacyjną i siłą odebrać mieszkania lublinianom najdłużej zalegającymi z płatnościami.
Pewną nadzieję budził przedłożony w Urzędzie Miasta nowy program oddłużeniowy autorstwa działaczy Lubelskiej Akcji Lokatorskiej. Nie został przyjęty, ale Miasto zaczęło dzięki niemu pracować nad własną propozycją. Opublikowany został projekt, który od pierwszych zdań nie pozostawia złudzeń co do swojego czysto PR-owego charakteru. Daje on możliwość umorzenia 70 procent długu, jeśli lokator spłaci pozostałą część w ciągu 9 miesięcy lub 50 procent, jeśli zdecyduje się na rozłożenie płatności na 4 lata. Warunki te zostały zaproponowane bez rozpoznania sytuacji lubelskich lokatorów. Przepisano je z projektu działającego w Warszawie. Tymczasem przy jednoczesnej konieczności płacenia bieżącego czynszu wszelkie umorzenia na poziomie niższym niż 90 procent są nieosiągalne lub wręcz przeciwskuteczne, gdy skłaniają mieszkańców do zaciągnięcia „łatwych” pożyczek, wikłając ich w kolejne zobowiązania.
Eksmisja nie rozwiązuje niczyich problemów. Prowadzi do bezdomności i zwiększa zasób komunalnych pustostanów, które następnie niszczeją latami.
Historie zebrane zostały przez działaczy i działaczki Lubelskiej Akcji Lokatorskiej, a następnie odczytane performatywnie na inauguracji wystawy Bezdomna Ziemia zorganizowanej podczas Dni Lokatorskich 20-22 maja 2016 w Lublinie.
**Dziennik Opinii nr 152/2016 (1302)