Wiceminister Marczuk twierdzi, że strajkuje dziś grupa zawodowa o największych przywilejach w Polsce. Już samo to stwierdzenie w ustach polityka zakrawa na okrutnie smutny żart.
Dziś rano rozpoczął się strajk szkolny, trzeci w historii III RP – w tysiącach polskich szkół nauczyciele nie poprowadzą zajęć. Wbrew przekonaniu, że dotyczy on przede wszystkim (lub wyłącznie) proponowanej przez rząd likwidacji gimnazjów, postulaty strajkowe mówią też o miejscach pracy w oświacie, warunkach zatrudnienia i płacach. Zgrabna ulotka ZNP przypomina o konieczności upominania się o te podstawowe gwarancje – istnieje bowiem ryzyko, że reforma zostanie wykorzystana do zwolnień i zmiany warunków pracy nauczycielek i nauczycieli. Podwyżek podstawowego wynagrodzenia nauczycieli nie było od 2012 roku, czyli czasów, gdy premierem był Donald Tusk, a w Polsce – choć rzekomo naszej „zielonej wyspy” kryzys nie dotknął – trwało oszczędzanie na edukacji i jej cicha, krocząca prywatyzacja.
Ministerstwo zapowiada, co prawda, że żaden nauczyciel nie straci pracy, a na waloryzację pensji przygotowane jest w budżecie ponad 400 milionów złotych – co ciekawe jednak, choć reforma wręcz galopuje, na stronie MEN-u dowiadujemy się, że tak naprawdę w sprawie wynagrodzeń i warunków pracy trwają wyłącznie „robocze”, wstępne rozmowy, a plany waloryzacji zostaną ujawnione w kwietniu, przed maturami i okresem wakacyjnym. To zadziwiające, że MEN jest w stanie z taką pewnością i swadą promować reformę jako przedyskutowaną i gotową, ale najważniejszych dla pracowników oświaty informacji woli nie ujawniać, trzymając ich w niepewności. Krzysztof Baszczyński z Zarządu Głównego ZNP mówił „Głosowi Nauczycielskiemu”, że jeszcze 10 dni temu nie tylko spotkania w ministerstwie nie przyniosły żadnego konsensusu, ale temat wynagrodzeń w ogóle nie został poruszony!
To zadziwiające, że MEN jest w stanie z taką pewnością promować reformę jako przedyskutowaną i gotową, ale najważniejszych dla pracowników oświaty informacji woli nie ujawniać.
Nauczycielki i nauczyciele oraz personel oświaty mają powody, żeby obawiać się chaosu i tego, że łączenie szkół i zmiana ich statusu będzie pretekstem do wymiany kadr i renegocjacji warunków pracy w sytuacji, w której nauczyciele będą tych negocjacji słabszą stroną. MEN mówi też, że nic nie zmieni się w pracy nauczycieli szkół podstawowych i średnich – dalej będą uczyć w tych samych szkołach i na tych samych warunkach – ale omija temat przyszłości nauczycieli gimnazjów.
O ile jednak MEN jest w swojej komunikacji dość zachowawczy – bo im mniej się o reformie mówi, tym dla Zalewskiej lepiej – to inni przedstawiciele rządu oraz PiS-u postanowili ministerstwo wyręczyć i wykorzystali dzień strajku, aby dołożyć nauczycielom. Słów posła Pięty, postaci o dość kontrowersyjnej biografii i nieograniczonej zdolności obrażania ludzi, komentować raczej nie trzeba – wydaje się, że akurat jemu temat jakiejkolwiek edukacji jest tak odległy, jak mało komu . Ale już tego, co opowiada Bartosz Marczuk, były dziennikarz, a aktualnie sekretarz stanu w randze wiceministra w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, przemilczeć nie wypada. Bo Marczuk, choć lubi powoływać się na dane, raporty i fachową wiedzę, to w sprawie edukacji i nauczycieli (nie po raz pierwszy) sufluje puste oskarżenia, półprawdy i wyssane z palca faktoidy. Jak? Właśnie tak:
Marczuk twierdzi, że strajkuje dziś grupa zawodowa o największych przywilejach w Polsce – wypomina nauczycielom wysokie zarobki, ochronę i pewny awans. Już samo to stwierdzenie w ustach polityka, że jakaś inna grupa niż właśnie cieszący się naprawdę hojnym socjalem parlamentarzyści i ministrowie zakrawa na okrutnie smutny żart. Sekretarz stanu dostaje ponad 10 tysięcy brutto. To pięciokrotnie więcej niż podstawowa pensja, na jaką może liczyć nauczyciel stażysta i trzykrotnie więcej niż nauczyciel dyplomowany. Nawet uśrednione zarobki nauczycieli, z pensjami dyrektorskimi i wszystkimi dodatkami włącznie, owe mityczne „cztery i pół tysiące” oznaczają w rzeczywistości, że mediana płacowa wynosi ok. 3400 brutto, czyli 2400 do ręki na umowie o pracę. Rzeczywiście, krocie! Życzę Marczukowi powodzenia, gdyby kiedyś zebrał się na odwagę i postanowił wytłumaczyć nauczycielom prosto w oczy, dlaczego są „najbardziej uprzywilejowaną grupą zawodową w Polsce”.
Wiceminister Marczuk twierdzi, że strajkuje dziś grupa zawodowa o największych przywilejach w Polsce – wypomina nauczycielom wysokie zarobki, ochronę i pewny awans. Już samo to stwierdzenie w ustach polityka zakrawa na okrutnie smutny żart.
Przykładów nauczycieli, którzy nie zarabiają nawet tyle, oczywiście nie brakuje. Każdy zna je doskonale – mama mojego przyjaciela, nauczycielka dyplomowana, po kilkunastu latach pracy, kursach, na których zdobywała kwalifikacje, do tego zaangażowana w życie swojej szkoły oraz społeczności lokalnej dostaje na rękę około dwa i pół tysiąca. Z tymi arcyhojnymi dodatkami – o pięćset złotych więcej. Równie dobrze mogłaby przenieść się na kasę w warszawskim markecie, bo duże sieci zaczęły już tyle płacić ludziom dopiero rozpoczynającym pracę, bez konieczności zdobywania kwalifikacji i na umowę o pracę.
Inna sprawa to kwestia tak zdemonizowanej Karty Nauczyciela, która gwarantuje prawa wykonujących zawód, ale coraz więcej nauczycieli zatrudnianych jest w sposób, który nie jest objęty zapisami karty. Zawód podlega „uśmieciowieniu”, jak inne branże. Urlopy i dni wolne od pracy? Nauczyciel w Polsce ma ich mniej niż nauczyciel nie tylko w Niemczech czy na Węgrzech, ale nawet w Rumunii.
Można dalej wymieniać fakty, które przeczą tej absurdalnej narracji o „najbardziej uprzywilejowanym zawodzie”. Ale to chyba nie jest kwestia faktów, które się Marczukowi nie zgadzają z obrazem rzeczywistości. To kwestia hipokryzji i podwójnych standardów. Tego samego dnia, ten sam Marczuk, z tego samego rządu „reprezentującego zwykłych ludzi”, kpił sobie z nauczycieli, zaapelował też, aby podpisać petycję przeciwko strajkom. Ciekawe, bo kiedy PiS był w opozycji, uważał każdy strajk i demonstrację za uzasadniony, potrzebny i słuszny gniew na elity władzy – tak jak popierał protesty pod hasłem „ratujmy maluchy”, przeciwko reformie edukacji PO, firmowane przez państwa Elbanowskich, podobnie dziś, jak cały PiS, głuchych na postulaty nauczycieli i rodziców, nagle zdystansowanych wobec idei protestu.
Nie wiem, co wtedy myślał pan wiceminister, wiem jednak, że kiedyś wcale nie był takim wielkim przeciwnikiem demonstracji. Jeszcze nie tak dawno pisał bowiem: „Coraz bardziej przekonuję się, że jedynym sposobem na poprawę jakości naszego życia politycznego jest uliczny bunt obywateli. Nasza klasa polityczna jest tak zdeprawowana, że potrafi udowadniać nam, że czarne jest białe. Inspiracją dla niej jest orwellowskie Ministerstwo Miłości, gdzie odbywają się tortury”. To był rok 2014 i jak wielu innych prawicowych publicystów snuł fantazje o obalaniu rządu przez masowe protesty. Ciekawe, czy dziś sam odnajduje się w swojej ówczesnej diagnozie? Czy rząd przekonuje, że czarne jest białe? Czy „jedynym sposobem na poprawę jakości naszego życia politycznego jest uliczny bunt obywateli”? Czy do nich dołączy? A może kiedy?
Najbardziej uderzające w tej narracji jest jednak coś innego: egoizm, z którego ona wypływa. Nawet gdyby, powtórzmy „gdyby”, nauczyciele dostawali takie wynagrodzenia i mieli takie przywileje, jak wyobraża sobie to pan sekretarz stanu, to czy byłoby to źle? Logika podpowiada, że jeśli nauczyciele nie martwią się o swój los; nie muszą dorabiać po godzinach; poświęcają czas na dokształcanie się, a nie dodatkowe fuchy; nie są w pracy zestresowani, a pensja gwarantuje im minimalną niezależność i odwagę uczenia ambitniej, poświęcania się i wychodzenia poza „minimum” – to chyba lepiej dla dzieci i młodzieży? Oczywiście, żeby to zrozumieć, należy poczuwać się do jakiejś wspólnoty interesu i szeroko pojętej solidarności – szkoły, rodziców i uczniów. Uwierzyć, że to nie jest gra o sumie zerowej i jeśli jednym wiedzie się lepiej, innym nie dzieje się krzywda. A występowanie o interesy zawodowe nauczycieli jest też troską o lepszą szkołę. Ja na przykład wierzę, że lepiej opłacani nauczyciele będą uczyć lepiej, a nie gorzej; że kilkaset złotych miesięcznie więcej – co zresztą sam PiS zapowiada, czyż nie tak? – nie spowoduje, że uderzy im bogactwo do głowy i zapomną o uczniach, wcinając kawior i zagryzając truflami.
Kto może tego nie rozumieć? Ktoś, kogo nie obchodzi to, co publiczne, bo sam żyje w klasie ludzi, która i tak kupuje sobie usługi edukacyjne na wolnym rynku (albo je sprzedaje). Ktoś, kto uważa, że jedyny „dobry socjal” to ten, który przypada jemu samemu. Ktoś, komu osobisty dobrobyt i dobre samopoczucie ludzi z jego własnej warstwy społecznej skutecznie przesłoniły fakt istnienia ludzi mniej zamożnych i uprzywilejowanych niż on sam.
Wiceminister uważa, że sam zasługuje na pomoc państwa, a jego zarobki są zbyt niskie.
Wiceminister uważa, że sam zasługuje na pomoc państwa, a jego zarobki są zbyt niskie. „Pensje wiceministrów rzeczywiście pozostawiają wiele do życzenia. Gdyby nie to, że żona prowadzi biznes, to nie byłoby mnie stać na to, by pracować dla rządu […] Wraz z przyjściem do rządu straciłem dużo pieniędzy. To zupełnie inny świat zarobków” – mówił Magdalenie Rigamonti w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej”.
Bartosz Marczuk pobiera 1500 złotych z programu 500+. Jego żona prowadzi prywatne przedszkole.