Nie wystarczy zbudować instytucje demokracji liberalnej i czekać, aż same napełnią się one treścią.
Coraz więcej komentatorów w Polsce i na świecie zauważa, że reżim PiS oddala się od standardów demokracji liberalnej. Zmierza za to w stronę szarej sfery „demokratury”, „demokracji suwerennej”, „demokracji nieliberalnej” itd. Wszystkie te określenia są nieprecyzyjne i wymagają ciągle dokładnego zdefiniowania. Intuicyjnie wiemy jednak wszyscy, o co w nich chodzi. Opisują ustrój, w którym niby działają podstawowe demokratyczne instytucje, ale ich treść i sens ulegają coraz dalszemu wypaczeniu.
Coś poszło nie tak
Komentatorzy z Zachodu patrząc na ten proces często dość naiwnie przecierają oczy ze zdumienia. Przecież Polska była prymusem Europy Wschodniej, wzorcowym przykładem udanej transformacji gospodarczej i przejścia od autorytaryzmu do demokracji! Jak się to mogło stać? – powtarzają w zdumieniu.
Komentatorzy z Zachodu patrząc na Polskę często dość naiwnie przecierają oczy ze zdumienia.
My coraz bardziej zaczynamy rozumieć „jak mogło”. Transformacja udała się dla różnych grup społecznych bardzo różnie. Wyzwoliła społeczne aspiracje, których nie była w stanie spełnić. Dla młodego pokolenia punktem odniesienia nie jest już zgrzebny PRL lat 80., ale rzeczywistość krajów rozwiniętych. A na jej tle Polska jest wciąż ubogą kuzynką. W ciągu ostatnich 25 lat z Europejczyków trzeciej kategorii staliśmy się Europejczykami drugiej. To wielki postęp. Ale dla ludzi, którzy mają po dwadzieścia lat jest to przede wszystkim powód do frustracji, że ciągle nie jesteśmy „normalną Europą”.
Także z przejściem do demokracji liberalnej wyszło, umówmy się, średnio. W wyborach parlamentarnych od 1991 roku frekwencja przekroczyła 50% zaledwie trzykrotnie: w 1993, 2007 i nieznacznie w 2015 roku. W pozostałych wyborach większość albo nie miała na kogo głosować albo uznała, że jej głos i tak nie ma znaczenia. W pierwszych wyborach prezydenckich pokolenia moich rodziców i dziadków zafundowały sobie w drugiej turze fatalny wybór między dwoma nienadającymi się do prezydenckich funkcji kandydatami: Wałęsą i Tymińskim. W 2015 już głównie moje i młodsze pokolenie dwa razy postawiło na kogoś takiego jak Kukiz (Kukiz!).
Słowa o polityce jako „służbie publicznej”, „dobru wspólnym”, wzniosłym powołaniu budzą w ludziach tylko cyniczny uśmiech. W sumie w tej sytuacji to zdrowa reakcja.
Czy Unia zrobiła błąd
Na tle naiwności wielu zachodnich diagnoz tego, co dzieje się dziś z Polską, ciekawy – choć jednocześnie szalenie problematyczny – wydaje się głos Seana Hanleya i Jamesa Dawsona. W artykule opublikowanym na stronie „Foreign Policy” stawiają oni tezę, że wbrew entuzjastycznym opiniom na zachodzie Polska czy Węgry nigdy nie stały się tak demokratyczne, jak powszechnie się to wydawało. Sukcesy PiS i Fideszu nie są wypadkami przy pracy, jakąś niezrozumiałą katastrofą, uderzeniem komety w krainę mlekiem i miodem płynącą, ale skutkami niedostatków demokracji w regionie.
Zdaniem autorów, Unia popełniła istotny błąd w procesie akcesji dawnych krajów komunistycznych. Uznała, że wystarczy nakazać im budowę instytucji liberalnej demokracji, a same zapełnią się one treścią. Zbyt wcześnie też uznała prawicę z regionu za „normalną” europejską chadecję, ignorując jej problematyczny stosunek do praw mniejszości, rozdziału związków wyznaniowych od państwa, czy w ogóle całości ponowoczesnej demokracji liberalnej.
W procesie akcesji, argumentuje artykuł z „Foreign Policy”, należało wymagać nie tylko budowy konkretnych instytucji, ale także konkretnych prawnych rozwiązań, związanych np. z prawami mniejszości, kształtem mediów publicznych, relacji między władzą, a opozycją.
Limity odgórnej modernizacji
Diagnoza jest tyleż ciekawa, co w wielu miejscach budząca sprzeciw. O ile połączenie akcesji do UE z jakimś minimum w dziedzinie praw kobiet (zdrowia reprodukcyjnego), czy konkretnymi zapisami gwarantującymi niezależność publicznych mediów wydają się dziś dobrym pomysłem, to nigdy nie było to realne politycznie rozwiązanie. W kwestii zdrowia reprodukcyjnego choćby przez układ sił w samej Unii (pozycja partii chadeckich) i rozwiązania panujące w takich państwach „starej Europy”, jak Irlandia. Elity UE chciały jak najmniej politycznie i ideowo kontrowersyjnej akcesji, przekonane, że każda inna spowoduje antyeuropejską reakcję w krajach członkowskich.
Pewnych podstawowych liberalnych wartości nie da się bowiem narzucić odgórnie. Oczywiście, prawo także kształtuje postawy społeczne. Obserwujemy to w Polsce, gdzie wprowadzenie zakazu aborcji stopniowo zmieniło poglądy społeczeństwa na temat warunków przerywania ciąży. Jeszcze w latach 90. społeczeństwo było podzielone niemal po połowie w kwestii dostępu do zabiegu przerywania ciąży z ważnych przyczyn społecznych, czy osobistych. Zmiana prawa przyniosła zmianę postaw. Coraz więcej osób przekonanych jest, że aborcja faktycznie jest „morderstwem”.
Można się spodziewać, że wymuszone przez Europę wprowadzenie związków partnerskich – nawet przy dużym społecznym oporze – także przyniosłoby w końcu zmianę społeczną. Pary jednopłciowe coraz bardziej zaczęłyby być postrzegane jako coś normalnego. Zmian nie dałoby się odwrócić – trudno byłoby pozbawić praw nabytych osoby, które taki związek faktycznie zawarły, stopniowo pogodzono by się z tym, że są inne uznane przez prawo formy bliskości, niż małżeństwo kobiety i mężczyzny.
O ile jednak prawo – także to narzucone w ramach unijnych regulacji – bywa dobrym narzędziem wspierania zmiany społecznej, to jest wątpliwe, by odgórnie dało się zadekretować żywą, szanującą normy, reguły i prawa opozycji demokrację.
Czego nie zbuduje Bruksela
Do tego, by taka demokracja mogła funkcjonować potrzebny jest przede wszystkim sprawnie funkcjonujący system partyjny – z możliwie masowymi, zakorzenionymi społecznie partiami politycznymi. Owszem, Bruksela mogła tworzyć zachęty do budowy takiego systemu w Polsce, ale pracę ostatecznie wykonać musieliśmy sami.
To się nigdy do końca nie udało. Partie są całkowicie niezakorzenione społecznie. Elektoraty przepływają między nimi w dziki sposób. Członkostwo pozostaje na mizernym poziomie. Politycy zmieniają partie jak rękawiczki, pokazując wyborcom, że barwy partyjne naprawdę się nie liczą, gdy w grę wchodzą władza i jej frukta.
W polityce zblokowany jest mechanizm międzypokoleniowych sukcesji. Jak pisał o tym niedawno Rafał Matyja, mamy z jednej strony tych samych od 15 lat liderów, przekonanych, że maksymalną ambicją ludzi od nich młodszych powinno być noszenie za nimi teczek przez następne półtorej dekady; z drugiej kompletnie niezdolne do rządzenia, zdemoralizowane przez lata kapciowego lokajstwa pokolenie „wiecznych asystentów”.
Hanley i Dawson mają oczywiście rację, gdy twierdzą, że ani Fideszu, ani PiS (zwłaszcza po Smoleńsku) nie można traktować jako normalnych partii europejskiej centroprawicy. Jednocześnie ani PiS, ani Fidesz nie zdobyłyby władzy w Budapeszcie i Warszawie, gdyby nie wcześniejsza implozja partii centrum w Polsce i na Węgrzech. Okazały się one oderwane od nastrojów społecznych, niezdolne do odpowiadania na potrzebny elektoratu, do rozmawiania z ludźmi ich językiem.
Naprawdę nie uważam, by slogan „PiS, PO nic się nie różnicie” był trafny. PiS to naprawdę większe zło. Ale i z przywiązaniem do demokratyczno-liberalnych wartości w ramach PO, czy nawet SLD bym nie przesadzał. To partie szeroko pojętego centrum i centrolewicy zafundowały nam „kompromis aborcyjny”, konkordat, religie w szkołach, liniowy podatek dla przedsiębiorców, „wartości chrześcijańskie” wpisane do każdej możliwej ustawy i Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. PiS nie działa w próżni, doprowadza ruch na prawo do samego końca tak, że wyrzynamy wszyscy w ścianę.
Konkurenci Fideszu ponieśli większą klęskę, niż ci PiS. PO przegrała wybory nieznacznie i w przypadku kampanii Komorowskiego w dużej mierze na własne życzenie. Tym nie mniej jej klęska, połączona z autorytarnym, prawicowo-populistycznym zwrotem w Europie tworzy pewną tendencję, wzmacniający ruch polskiej sceny politycznej w stronę autorytaryzmu.
Ślepa plamka neoliberalizmu
PiS, czy Fidesz nie są przy tym jedynymi prawicowo-populistycznymi siłami, jakie zyskują dziś na sile w Europie. Tekst z „Foreign Policy” przemilcza, że podobne zjawiska możemy obserwować także w starych demokracjach: Brexit w Wielkiej Brytanii, Trump w Stanach, Le Penowie we Francji. W całym zachodnim świecie liberalne centrum trzeszczy w posadach, nie jest w stanie zmierzyć się z realnymi problemami wywoływanymi przez naciski na siłę nabywczą i ekonomiczne bezpieczeństwo szerokiej klasy średniej, jaki powoduje współczesna, zglobalizowana, neoliberalna gospodarka.
PiS, czy Fidesz nie są jedynymi prawicowo-populistycznymi siłami, jakie zyskują dziś na sile w Europie. Tekst z „Foreign Policy” to przemilcza.
Brak uwzględnienia ekonomicznych przyczyn poparcia dla populizmu jest największą słabością analizy Hanleya i Dawsona. Wszędzie tam, gdzie z prawdziwym sukcesem udało się odbudować demokrację po latach autorytaryzmu – w powojennych Niemczech Zachodnich, Japonii, Włoszech – towarzyszyła temu polityka przynosząca realny materialny awans masom, zapewniająca podstawowe życiowe bezpieczeństwo.
W krajach Europy Wschodniej tego zabrakło. Choć Polacy realnie wzbogacili się po roku 1989 to towarzyszył temu wzrost życiowej niestabilności, uśmieciowienia zatrudnienia, demontażu instytucji konsumpcji zbiorowej. Poziom zamożności rósł znacznie wolniej, niż tempo wzrostu aspiracji. Owoce wzrostu zostały nierówno i w opinii zbyt wielu niesprawiedliwie podzielone.
Taka sytuacja zawsze jest pożywką dla populistów. Realne upodlenie młodych ludzi mających do wyboru pracę w ochronie po 14 godzin na dobę na śmieciówce albo migrację, populizm łata opowieściami o „potomkach husarii” i programami takimi jak 500+. Jak niedopracowane by one nie były, nikt nie próbował po ’89 roku wprowadzić lepszych. I naprawdę nie można mieć do ludzi, których wyciągają z ubóstwa, pretensji o to, że w następnych wyborach także zagłosują na partię z Nowogrodzkiej.
Juncker nie pomoże
Cały Zachód w postaci populizmu płaci dziś rachunek za neoliberalizm i lęki klasy średniej wywoływane przez coraz bardziej realną możliwość tego, że jej miejsca pracy za dwie, trzy dekady przejmą maszyny. Unia Europejska sama pozostawała spleciona w miłosnym uścisku z neoliberalną doktryną. Jej ślady można znaleźć w Traktacie z Maastricht, czy Strategii Lizbońskiej. Jednocześnie tworzące ją państwa prowadziły gorsze, lub lepsze polityki osłaniające ich populacje przed destrukcyjnymi skutkami neoliberalnej globalizacji.
Nigdy nie było jednak europejskiego projektu, jak prowadzić taką politykę w skali całej Europy. Sferę euro skonstruowano bez troski o mechanizmy gwarantujące redystrybucję nadwyżek i zapewniających ochronę krajów o mniej produktywnych gospodarkach przed spiralą zadłużenia. Efektem był ciągle nierozwiązany kryzys gospodarek krajów europejskiego Południa. Wzrost populizmu w Europie Wschodniej może być interpretowany jako część tego samego rachunku – za integrację polegającą na otwarciu rynków, strumieniu funduszy i rozwiązywaniu społecznych problemów wschodnich peryferii przez migrację młodej siły roboczej na zachód. Żeby była jasność, ta integracja przyniosła wiele korzyści. Ale jej model wyczerpał się dziś społecznie i politycznie.
czytaj także
Unia musi wypracować nową formułę. Nie wierzę, by zrobiła to Unia Junckera, który właśnie musi się tłumaczyć z tego, że kierowany przez niego Luksemburg funkcjonował faktycznie jako europejski raj podatkowy. Dopóki Europa będzie miała taką twarz, może do woli pouczać Kaczyńskiego – na nic się to nie zda. Jeśli nie chcemy Europy Le Penów, Farage’ów, Kaczyńskich, trzeba zauważyć, że częścią problemów jest też atakowany przez nich główny nurt. Co ciekawa w wielu miejscach analiza amerykańskiego pisma zupełnie prześlepia.