Przepraszam, ale mam już dość komunałów o „prostym języku lewicy”.
„Brakuje prostego języka, którym lewica mogłaby trafiać nie tylko do wąskiej grupy, tej najlepiej wykształconej i oczytanej, ale też do przeciętnego pracownika pracującego na umowie śmieciowej w call center” – mówi Michał Bilewicz Mikołajowi Sysce, a stawiając kropkę nad i, dodaje: „Musimy używać zrozumiałego języka, zamiast toczyć wyrafinowane intelektualnie dysputy o Lacanie, Agambenie i Irigaray”. Przepraszam, ale trochę mam już dość słuchania tego typu komunałów. Odkąd pamiętam, na lewicy pojawia się ten argument, ta sama fantazja, że jeśli tylko lewica porzuci mętnych teoretyków, przemówi językiem „zrozumiałym dla ludu”, ludzie nagle zrozumieją, że „to nie Żydzi” i będziemy mieli tu jutro, najpóźniej pojutrze, socjaldemokrację co najmniej jak w Niemczech, jeśli nie jak w Szwecji.
Przekleństwo ogólności
W każdym komunale kryje się oczywiście ziarno prawdy. Jest oczywiste, że do ludzi, których się chce politycznie zorganizować, trzeba mówić językiem, który rozumieją. Że Lacanowskie grafy nie mogą służyć jako rewolucyjne sztandary. Ale problem z tego typu wezwaniami, jak ze wszystkimi komunałami, polega na tym, że ich stopień ogólności jest tak duży, że wydają się stosować zarówno do Rzymu ery Scypionów, jak i dzisiejszego Bangladeszu. A przez to nie mówią nam tak naprawdę nic o żadnej z tych rzeczywistości.
Podobnie jest z tym, co w wywiadzie Michał Bilewicz mówi o Polsce. Nie bardzo wiadomo, co ma na myśli, gdy ciągle powtarza słowo „lewica”. Lewicę polityczną? Którą (SLD, Palikota, anarchistów)? Media lewicowe? Lewicowych artystów? Inteligencję? Akademików? Ponieważ nie wiemy, do kogo i o kim mówi Bilewicz, jego zarzuty za każdym razem trafiają w próżnię.
Weźmy te nieszczęsne „wyrafinowane intelektualne dysputy o Irigaray”. W przypadku lewicy politycznej rzeczywiście byłyby one nie na miejscu.
Może nie śledzę polskiej polityki uważnie, ale nie potrafię wskazać żadnego polityka ani polityczki, którzy by wiedzieli, kto zacz Irigaray, o prowadzeniu „wyrafinowanych intelektualnych dysput” o jej dorobku nie wspominając.
Może Bilewiczowi chodzi o lewicowe media? No cóż, też nie wiem, kiedy na przykład w Dzienniku Opinii nazwisko Irigaray padło po raz ostatni w jakimś tekście – poza wywiadem z Bilewiczem. Irigaray czy Agambenem zajmuje się przede wszystkim akademia albo świat sztuki, czyli te instytucje, którym akurat społeczeństwo za zajmowanie się takim myśleniem płaci (nędznie, poniżej wszelkiej krytyki i godności – o czym nigdy dość przypominać).
Podobnie jest z „mentalnością start-upową”. Naprawdę, bardzo jestem ciekaw, gdzie w kraju montowni i call center, gdzie od lat żadna siła polityczna nie ma pomysłu na „politykę przemysłową”, Bilewicz ją dostrzega.
Załóżmy jednak nawet, że lewica (cokolwiek Bilewicz rozumie w wywiadzie pod tym terminem) faktycznie uprości język. Tylko gdzie ma rozprzestrzeniać swój komunikat? Sukces prawicy nie jest tylko sukcesem skutecznie dobranego języka, ale przewagi w komunikacyjnej infrastrukturze. Od tożsamościowych mediów, zdolnych się samodzielnie sfinansować i utrzymać na elementarnie godnym poziomie pracujących tam dziennikarzy, przez Kościół co niedzielę na kazaniu umacniający prawicowy język, państwowe instytucje promujące prawicową wizję historii, takie jak IPN, po prawicową hegemonię, ciągle silną w mediach głównego nurtu i nieustannie odtwarzającą się na oddolnym poziomie. Przy całej sympatii dla „Nowych Peryferii” czy „Bez Dogmatu”, to nie są równorzędne kanały komunikacyjne. Nie jest nim też medium, w którym toczy się nasza dyskusja. W sytuacji tak radykalnej asymetrii zrozumiałe jest, że lewica szuka środków nawet u tego jednego procentu, by mieć elementarne narzędzia działania. W sytuacji, gdy z przyczyn strukturalnych nasz głos jest tak słabo słyszany, taktyka wychowywania wychowawców, starannego kierowania komunikatów do liderów opinii, wydaje się średnioterminową strategią, którą przynajmniej warto rozważyć.
Emancypacja i ludowość
„Nowi mieszczanie […] pielęgnują w sobie przekonanie, że są innymi, lepszymi ludźmi niż reszta Polaków. Budujemy swoją tożsamość na zasadzie negacji – że nie jesteśmy tym obciachowym wąsaczem z klasy ludowej, czyli człowiekiem, który nie czyta mądrych książek, nie chodzi do teatru i nie pojawia się co weekend w modnych kawiarniach i klubach” – mówi dalej Bilewicz.
Znów przebój, który „znam, zanadto dobrze znam”. Prawica – szczególnie w Stanach, ale i w Polsce – od dawna gra w tę grę. Jej celem jest przedstawienie lewicowej i liberalnej inteligencji jako wyalienowanej od ludu, elitarnej grupy, tak naprawdę skrycie gardzącej „prostym człowiekiem”. Takie wypowiedzi Bilewicza jak powyższa niestety się w to wpisują.
Znów: jasne, że w tym, co mówi Bilewicz, jest trochę prawdy. Nie ma ucieczki od gry w dystynkcję, każde etyczne zaangażowanie ma lepiej lub gorzej uświadomioną taką dystynktywną motywację. Ale ciekawe jest to, że w historii – od rewolucji purytańskiej do współczesnych ruchów zielonych – taka dystynktywna secesja mniejszości czerpiącej radość z poczucia moralnej wyższości nad większością przynosiła nieraz prawdziwą, progresywną zmianę społeczną.
Wśród niezliczonych dykteryjek w publicystyce filozoficznej Žižka można znaleźć i tę o antropologu badającym jakieś „prymitywne plemię”. Traf chciał, że był on gościem plemienia w trakcie religijnej uroczystości wielkiego znaczenia. Z jej okazji członkowie plemienia przebrali się w tradycyjne stroje. Antropolog też taki strój założył. Jego informator podszedł do niego, zmierzył go z góry na dół wzrokiem pełnym pogardy i powiedział z żalem w głosie: „Jest już dość upokarzające, że my to musimy nosić”. Obawiam się, że co bardziej rozsądni przedstawiciele klas ludowych na żoliborskich inteligentów kajających się za swoje kawiarnie i pochylających się (z lewa lub prawa) nad „ludowym katolicyzmem”, „religią smoleńską” czy kulturą gminnego festynu, muszą patrzeć w podobny sposób, co „tubylec” z anegdotki na antropologa.
Problem dystynktywnego charakteru lewicowych i liberalnych stylów życia odsyła też do bardzo fundamentalnej kwestii: tego, czy emancypacja ludu nie powinna też być jego emancypacją od bycia ludem i ludowości. Od ludowego katolicyzmu, gównianego żarcia z Tesco, polskich kabaretów na dniach gminy, wanien z kolumnadą, grilla w długi weekend, sylwestra z dwójką i M jak miłość.
Nie chodzi oczywiście o to, by na siłę zaganiać „lud” na Nowe Horyzonty, Warszawską Jesień albo plac Zbawiciela. Ale ważną stawką emancypacji jest dla mnie także to, aby również klasy ludowe miały symboliczne środki, by kultury używać świadomie, ironicznie, twórczo, refleksyjnie – nawet jeśli jest to polski kabaret.
Nie zapominajmy też, że w polityce nie ma czegoś takiego jak lud, są tylko jego różne artykulacje. Bywają one progresywne – jak zorganizowany ruch robotniczy proletariatu miejskiego w ostatnich dwóch stuleciach – ale i reakcyjne. Rojalistyczny motłoch rozgrywany przez Stuartów przeciw parlamentowi, chłopi z Wandei, tłum linczujący republikańskich braci de Witt z podburzenia Wilhelma Orańskiego – to też polityczne artykulacje ludu.
Intelektualistki i front ludowy
W jednym z Bilewiczem mogę się zgodzić: potrzebujemy dziś sojuszu klasy średniej i ludowej. Klasa średnia ulega fragmentaryzacji i prekaryzacji. Być może obserwujemy zmierzch społeczeństwa stabilnej, szerokiej, względnie wolnej od ubóstwa klasy średniej. Wiktoriański premier Wielkiej Brytanii Benjamin Disraeli powiedział kiedyś: „świat jest dla nielicznych”. Dwudziestowieczne państwo opiekuńcze unieważniło to stwierdzenie. Dziś zaczyna ono znów nabierać mocy. Polską klasę średnią, jej istotne odłamy, te zjawiska dotykają szczególnie. Nie ma ona w większości zabezpieczenia w postaci kapitałów nagromadzonych w poprzednich pokoleniach. Jej siła nabywcza należy do najniższych w Unii Europejskiej. Dotyczy to zwłaszcza sprekaryzowanej lewicowej wielkomiejskiej inteligencji. A nawet niesprekaryzowanej – etaty w sektorze kultury i nauki są takiej wysokości, że jeśli nie ma się rodzinnych kapitałów (w postaci choćby mieszkania), to i tak skazują na ciągłe zmaganie się z biedą. Wiele osób siedzi „w modnych kawiarniach”, choć ich na to za bardzo nie stać, ale siedzą, bo wiedzą, że w ich branży trzeba się „networkować”, bo jest to ważne dla ich stylu życia, bo spędzenie kolejnego dnia w dzielonym ze znajomymi dla obcięcia kosztów mieszkaniu wpędza ich w dół psychiczny.
Naprawdę interesy ich i ich rówieśników z call center są bardzo podobne.
W tej sytuacji potrzebujemy frontu ludowego. Jak lewicowa intelektualistka może przyczynić się do jego budowania? Choćby badając, jakie grupy najłatwiej tu zmobilizować najmniejszym kosztem organizacyjnym, jakie grupy dałyby się włączyć w taką progresywną platformę, jakie symboliczne i materialne interesy dałoby się w niej wyrazić. Zamiast moralistycznych komunałów chciałbym, by naukowcy tacy jak Michał Bilewicz zajęli się badaniem takich rzeczy. I odpieprzyli w końcu od Luce Irigaray.
Czytaj także:
Michał Bilewicz: Młodzi nie są tak konserwatywni, jak się wydaje
**Dziennik Opinii nr 78/2015 (862)