Kraj

Obie lewice pozytywnie zaskoczyły w tej kampanii

Choć start zapowiadał się na powtórkę z lewicowej porażki, tegoroczna kampania prezydencka przyniosła progresywnym kandydatom rozpoznawalność. Nie udało im się wprowadzić do debaty nowych idei, wywalczyli jednak przestrzeń dla lewicowego przekazu.

Gdy zaczynała się tegoroczna kampania prezydencka, wyborca lewicy mógł mieć tylko nadzieję, że szybko się ona skończy, a lewica nie zaliczy znów takiego blamażu jak wyniki Magdaleny Ogórek w 2015 roku (2,38 proc.) czy Roberta Biedronia w 2020 (2,22 proc.). Wydawało się, że o niewielką pulę lewicowych głosów, których część i tak popłynie już w pierwszej turze do Trzaskowskiego, walczyć będzie aż pięciu kandydatów: Magdalena Biejat, Joanna Senyszyn, Piotr Szumlewicz, Waldemar Witkowski z Unii Pracy, wreszcie Adrian Zandberg.

Dziś, na chwilę przed końcem kampanii, nastroje po lewej stronie są zupełnie inne. Obie parlamentarne lewice – ta rządowa i ta z partii Razem – mogą być zadowolone z dobrej kampanii. Sondaże dają nadzieję nie tylko na to, że zarówno Magda Biejat, jak i Zandberg podwoją z naddatkiem wyniki Biedronia i Ogórek, ale i na to, że połączony wynik ich obu może przekroczyć nawet 10 proc. Jeśli doliczyć jeszcze 1–2 proc. dla Joanny Senyszyn, to lewica może w sumie uzyskać najlepszy wynik w wyborach prezydenckich od czasu startu Grzegorza Napieralskiego, który w 2010 roku zdobył 13,68 proc. głosów. Byłaby to niespodzianka podobna do niespodziewanego sukcesu Die Linke w wyborach do Bundestagu w lutym.

„Atomowy populizm”

Jeśli do tej niespodzianki faktycznie dojdzie, to lewica będzie to zawdzięczać nie tylko swojej dobrej pracy w kampanii, ale też dwóm innym czynnikom: słabości kampanii Trzaskowskiego, który, odkąd został kandydatem KO, nie zrobił absolutnie żadnego gestu pod adresem bardziej progresywnego elektoratu, zrobił ich za to mnóstwo w stronę wyborcy konserwatywnego i wolnorynkowego; oraz rozczarowaniu zarówno rządami obecnej koalicji, jak i jakością prawicowej opozycji.

Jak Zandberg podkrada młodzież Mentzenowi

Na tym drugim zjawisku zyskuje głównie Zandberg i jego kampania. Inaczej niż Biejat, Zandberg postawił w tym roku na przekaz adresowany do wyborców, którzy chcą pokazać obecnemu rządowi co najmniej żółtą, jeśli nie czerwoną kartkę i nie są skłonni przedłużyć mu kredytu zaufania.

Jak można sądzić po frekwencji na ostatnich wiecach kandydatach Razem, jego sondażowych maksimach, klimacie, jaki wokół jego kampanii panuje w mediach społecznościowych – ta strategia trafiła w swoją niszę. Jeśli w niedzielę Zandberg faktycznie dowiezie swoje sondażowe maksima, będzie to znaczyło, że faktycznie udało się mu dotrzeć do wyborców, którzy nie tylko nie głosowali 15 października na koalicyjny komitet lewicy, ale w ogóle na lewicę. Często dlatego, że obecny wybory to pierwsze, w których mogą głosować. W sondażu Opinii 24 dla „Newsweeka” Zandberg ma 20 proc. poparcia w grupie 18–29 i wszystko wskazuje, że to w niej skupi się jego poparcie.

Z pewnością w docieraniu do tego elektoratu pomogło Zandbergowi zużycie Hołowni jako kandydata „spoza systemu”, brak kandydata typu Kukiz, wreszcie kampanijne błędy Sławomira Mentzena. Kluczowy mógł być wywiad konfederaty w Kanale Zero i deklaracja, że w jego idealnym świecie studia są płatne – co w sytuacji, gdy tak mocno zależy się od młodego, często studiującego elektoratu jest najgorszą rzeczą, jaką można powiedzieć w kampanii wyborczej.

Zandberg nie skorzystałby z tych okazji, gdyby nie dobra, pomysłowa kampania, zdolna zalać sferę publiczną memami o „potężnym Duńczyku”. Piosenka Głosuję na Adriana, na na na to z pewnością najbardziej zapadający w pamięć kulturowy artefakt wytworzony w tegorocznych wyborach. Ciekawy był też przekaz kandydata Razem. Zandberg nie zmienił swoich poglądów na prawa człowieka czy redystrybucję, pytany o progresywne podatki czy prawa LGBT+ mówił to, co zawsze. Jednocześnie nie na tym skupiała się kampania. To, co głównie z niej można zapamiętać to obietnica „Polski z atomu i krzemu” oraz oburzenie na „koryciarstwo”. Hasła te odwoływały się do dwóch emocji, z którymi lewica miała w przeszłości pewien problem: po pierwsze antyestablishmentowej, po drugie aspiracyjnej. W dodatku ta aspiracyjność bardziej sprofilowana była pod „elektorat CPK”, a mniej pod wizję „chcemy skandynawską socjaldemokrację w domu”. Zandberg i jego kampania sięgnęła po emocję patriotyczną, odwołującą się nie tyle do abstrakcyjnej wizji dobrego, sprawiedliwie społecznego państwa, ile pragnienia, by Polska tu i teraz stała się realnie silna i sprawiedliwa.

Co ciekawe, towarzyszyła też temu wyraźna – na tle kilku poprzednich kampanii lewicy – „remaskulinizacja” przekazu. Nie chodzi tylko o sięgnięcie po postulaty krążące w środowiskach obrońców praw mężczyzn, ale o cały wizerunek Zandberga jako giganta, wikinga, „prezydenta-drwala”. Wszystko to oczywiście było mocno ironiczne, ale ta ironia była też sposobem na podanie emocji i tęsknot, których lewica do tej pory unikała w swojej komunikacji.

Nie daj się szantażom i w drugiej turze rób, jak chcesz [polemika z Witkowskim]

Gdyby miał w największym skrócie scharakteryzować przekaz Zandberga z tej kampanii, to określiłbym go jako „atomowy populizm”. Kandydat Razem potrafił być przy tym jednocześnie populistyczny – w sensie oparcia przekazu na dychotomii „koryciarze” i „zmęczeni nimi Polacy” – i merytoryczny w swoim aspiracyjnym przekazie. Bo na tle programowej jałowości i braku wizji głównych konkurentów wizja „Polski z atomu i krzemu”, wpisana w szeroką diagnozę współczesnej geopolityki i cywilizacyjnych przemian, mogła brzmieć bardzo merytorycznie.

Efekt flagi

Trudno wskazać konkretny moment, gdy kampania Zandberga zaskoczyła. Zaczęła się od początku bardzo dobrze i z każdym tygodniem nabierała coraz większego pędu. Na tym tle przez długi czas kampania Biejat wyglądała słabiutko. Wynikało to też z tego, że kandydatka Nowej Lewicy miała w tej kampanii dużo trudniejsze zadanie niż Zandberg. Łatwiej jest, zwłaszcza w wyborach prezydenckich, prowadzić kampanię w kontrze do wszystkich niż tłumaczyć się ze swoich osiągnięć w rządzie, który jak dotąd nie był w stanie spełnić wielu ważnych dla swoich wyborców obietnic. Zwłaszcza gdy jest się w nim młodszym partnerem, mającym często problem z przeforsowaniem własnych kluczowych postulatów.

Osiągnięcia lewicy w rządzie – renta wdowia, wolne wigilie, zwiększenie zasiłku pogrzebowego – choć ważne mają ograniczony wyborczy zasięg. Albo docierają do dość ograniczonej grupy wyborców, albo wprowadzają zbyt drobne zmiany, by można było budować na nich taki polityczny kapitał jak na 500+. Podczas gdy Zandberg roztaczał wizję daleko idącej zmiany – nie musząc się martwić, że najbliższym czasie faktycznie zmierzy się z pytaniem, jak wprowadzić ją w rzeczywistość – Biejat próbowała bronić bardziej ewolucyjnego podejścia, polityki opartej na trudnym, często frustrującym negocjowaniu drobnych zmian.

Przełomowym momentem dla kampanii Biejat była druga debata w Końskich i akcja z tęczową flagą. Od tego momentu kampania Biejat naprawdę ruszyła, co na końcu zaczęło się też przekładać do dobre sondaże. Jeśli kandydatka Nowej Lewicy nie jest w nich przeszacowana, to sztab może być zadowolony, nawet jeśli – przy poparciu np. na poziomie 5 proc. – kandydatka dowiezie poparcie trochę niższe od tego Zandberga.

7 największych głupotek ekonomicznych kampanii prezydenckiej

Między Biejat i Zandbergiem nie ma w zasadzie zauważalnych programowych różnic poza jedną, dziś dla lewicy najważniejszej: czy warto trwać w rządzie Tuska, czy trzeba przejść do zdecydowanej opozycji. Ta różnica przełożyła się na odmienny styl komunikacji obu kampanii. Ta kandydatki Nowej Lewicy wolna była od populistycznej emocji, odwoływała się pragmatyzmu, konieczności uznania politycznych realiów, polityki jako sztuki dokonywania dobrych, małych zmian. Zandberg za Jarosławem Kaczyńskim mówił swoim wyborcom: „dość z lewicowym imposybilizmem” albo za Mickiewiczem „mierz siły na zamiary, nie zamiar według sił”. Biejat odpowiadała na to „zacznijmy się w końcu zachowywać jak dorośli”. Jak można się spodziewać, tak jak Zandberg będzie miał szczyt poparcia w elektoracie 30-, tak Biejat w trochę starszym, dla którego polityczny maksymalizm kampanii Zandberga może być mniej przekonujący, a nawet brzmieć naiwnie.

Biejat udało się przedstawić w tej kampanii jako kompetentna, pragmatyczna polityczka, jasno opowiadająca się przy tym po stronie pewnych wartości. Może więc stać się alternatywą dla progresywnych wyborców koalicji 15 października, których nie przekonała kampania Trzaskowskiego, a którzy nie chcę jeszcze skreślać obecnego rządu.

Co dalej?

Trudno przy tym powiedzieć, by obie lewice wprowadziły w tym roku jakieś nowe idee do debaty publicznej. Udało się jednak wywalczyć przestrzeń dla lewicowego przekazu, przesunąć takie kwestie jak pomysły na lewicową politykę mieszkaniowego bliżej miejsca, gdzie mieści się społeczny zdrowy rozsądek.

Obie lewice wyraźnie zaznaczyły swoje różnice, ale poza słabo widoczną dla zwykłego wyborcy „wymiany uprzejmości” aktywu obu partii w mediach społecznościowych, nie przybierała ona formy, która mogłaby odstraszyć ludzi od obu kandydatów. Może się więc okazać, że podział wyszedł lewicy na dobre. Przynajmniej w tych wyborach. Co dalej?

Jeśli Biejat i Zandberg dowiozą dobre wyniki, to lewica będzie miała dwójkę liderów z pokolenia 40-latków – więc młodych jak na polskie warunki – „zbudowanych” bardziej niż jakikolwiek lewicowy polityk od długiego czasu. A jeśli wygra Trzaskowski, to ten polityczny kapitał będzie można jeszcze pomnożyć w przedterminowych wyborach na prezydenta stolicy.

Sprawczość czwartej władzy to przeszłość

Kluczową decyzją będzie to, czy lewica ma startować z jednej listy w następnych wyborach parlamentarnych. Wynik Zandberga powyżej 5 proc., zwłaszcza jeśli wyraźnie wygra z Biejat, zwiększają szanse na ten scenariusz. Razem może się jednak przekonać, że trudno jest na dłuższą metę utrzymać młody, ogólnie antysystemowy elektorat. Podział, który zadziałał w wyborach prezydenckich, niekoniecznie musi w parlamentarnych – ale z dyskusją o scenariuszach na te wybory na razie poczekajmy do końca obecnej kampanii.

Do tego wszystkiego trzeba jeszcze napisać kilka zdań o kampanii Senyszyn. Jej celem było podkopanie kampanii Biejat i uderzenie w przywództwo Czarzastego na lewicy, z którym pani profesor, podobnie jak część starej kadry SLD jest skonfliktowana. Nie widać jednak, by Senyszyn jakoś szczególnie zaszkodziła Biejat, zaistniała jednak w tej kampanii jako sympatycznie ekscentryczna kandydatka trzeciego szeregu. Jako kolejny lewicowy głos w debatach przechylała boisko w lewą stronę, co ogólnie raczej pomagało niż przeszkadzało lewicy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij