Kraj

Gender, laicyzacja i dostępne żłobki: kto sprowadzi dzieci na polską ziemię?

Wszystkie wskaźniki dotyczące rozrodczości pokazują, że w naszym kręgu cywilizacyjnym głównym wrogiem dzietności jest kurczowe trzymanie się konserwatywnych przesądów i przyzwyczajeń.

Dzietność w Polsce bez wątpienia leży na sercu rządzącym. Do tego stopnia, że prorodzinna narracja mediów publicznych i innych bliskich władzy jest tak nachalna, że można ją nazwać tylko propagandą. Nie zmienia to faktu, że PiS sporo zainwestował w politykę społeczną skierowaną do rodzin – tak pod względem środków budżetowych, jak i wizerunku. Tyle że na próżno.

Wysiłki bowiem spełzły na niczym. Powiedzieć, że setki miliardów złotych zainwestowane w politykę rodzinną od 2016 roku przyniosły niezadowalające efekty, to nic nie powiedzieć. Wskaźniki dzietności w Polsce są fatalne. Równie słaba byłaby ogólna sytuacja demograficzna, gdyby nie napływ uchodźczyń z Ukrainy, które spadły Polsce jak manna z nieba – szkoda tylko, że w tak tragicznych okolicznościach.

Rumińska-Zimny: Program 500+ jest pułapką dla kobiet

Bezdzietni wierzący

Według dominującej narracji niska dzietność w Polsce to skutek postępującej rewolucji kulturowej, której celem jest zniszczenie rodziny jako podstawowej komórki społecznej. Oto wyemancypowane kobiety odkładają decyzję o potomstwie na później, wybierając rozwój własnej kariery zawodowej. Gdy wreszcie poczują się gotowe na dziecko, jest już za późno. Poza tym kobiety w Polsce wybrzydzają podczas poszukiwania męża. Celują w dobrze wykształconych, kulturalnych i łagodnych mężczyzn, a takich przecież nie ma zbyt wielu. W rezultacie często nie biorą ślubu, a poza małżeństwem dzieci rodzi się znacznie mniej.

Ta narracja jest oczywiście fałszywa. Kurczowe trzymanie się jej przez PiS może być jedną z przyczyn klęski polityki rodzinnej rządu Morawieckiego. Według najnowszych danych GUS zeszłoroczny wskaźnik dzietności wyniósł mizerne 1,26. Już dwa lata temu cofnęliśmy się pod tym względem do czasów sprzed wprowadzenia 500+, a w zeszłym roku wróciliśmy do stanu na… 2005. Historyczny rekord niskiej dzietności w Polsce padł chwilę wcześniej, bo 2003 roku (wskaźnik 1,22). Jest więc całkiem prawdopodobne, że niedługo przebijemy dotychczasowe dno, a być może za kilka lat polski wskaźnik dzietności spadnie nawet poniżej jednego. Są takie kraje na świecie, na przykład Korea Południowa.

Według prawicy głównym zagrożeniem dla rodziny jest postępująca laicyzacja, feminizm oraz rozmywająca kwestię płci „ideologia gender”. W takim układzie porządne, katolickie kraje powinny być w czołówce dzietności w Europie. Tymczasem jest wręcz odwrotnie – tradycyjnie katolickie państwa mają najniższą dzietność. W 2021 roku wskaźnik dzietności we Włoszech wyniósł ledwie 1,25. W Portugalii rodzi się 1,35 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym, a w Litwie 1,36. Na zupełnym dnie jest arcykatolicka Malta – 1,13. Właściwie tylko Irlandia wygląda wyraźnie lepiej (1,78), ale akurat Zielona Wyspa jest obecnie synonimem dynamicznej laicyzacji.

Koniec hegemonii 500 plus. Raport z badań

Gdzie zatem dzieci rodzi się najwięcej w UE? Poza Irlandią w czołówce są jeszcze arcylaicka Francja (1,84 – pierwsze miejsce), radykalnie ateistyczne Czechy (1,83) oraz zlewaczała Dania (1,72). Jedynie prawosławna Rumunia (1,81) mogłaby od biedy uchodzić za potwierdzenie prawicowych przesądów.

Po ślubie bez dzieci

Według prawicy jedną z przyczyn spadającej dzietności jest odkładanie decyzji o posiadaniu dziecka. W rezultacie kobiety rodzą po raz pierwszy – o ile w ogóle – w okolicach trzydziestki, więc na jednym się kończy. Ta teoria również nie wytrzymuje w zderzeniu z rzeczywistością. Relatywnie wysoki przeciętny wiek narodzin pierwszego dziecka zapewne jest jedną z przyczyn tego, że w europejskim kręgu cywilizacyjnym rodzi się mniej dzieci niż na przykład w Afryce. W XXI wieku nie przeszkadza to jednak w osiągnięciu wskaźnika dzietności bliskiego poziomu zastępowalności pokoleń (2,1).

Owszem, przeciętny wiek urodzenia pierwszego dziecka w Polsce rośnie, ale rządy konserwatywnego PiS tego procesu nie zatrzymały. W latach 2008–2015 (rządy PO) wzrósł on z 26 do 27 lat. W czasach rządów PiS – z 27 do 28 lat. To wciąż znacznie mniej niż średnia unijna – przeciętna mieszkanka UE rodzi swoje pierwsze dziecko w wieku niespełna 30 lat. A mimo to dzietność w całej UE (1,53) jest znacznie wyższa niż w Polsce.

Co więcej, właściwie we wszystkich krajach UE, które należą do czołówki pod względem dzietności, kobiety rodzą pierwsze dziecko później niż w Polsce: w Czechach i Francji w wieku 29 lat, w Danii 30 lat, a w Irlandii aż w wieku 31 lat. Jedynie w Rumunii kobiety rodzą po raz pierwszy wcześniej niż w naszym kraju, ale zaledwie o rok.

Kolejny mit prawicy na temat dzietności to rzekoma niezbędność małżeństwa. W tej opowieści tylko sformalizowane, a najlepiej jeszcze uświęcone sakramentem małżeństwo tworzy atmosferę, w której kobiety decydują się na zajście w ciążę. Uderzanie w instytucję małżeństwa lub „rozwadnianie” go poprzez pomysły związków partnerskich albo – o zgrozo – równości małżeńskiej obejmującej pary jednopłciowe, jest próbą zniszczenia rodziny nuklearnej i najkrótszą drogą do depopulacji. Jak wiemy, w praktyce konserwatyści bywają znacznie mniej przywiązani do trwałości małżeństwa niż w deklaracjach, ale zostawmy to na boku.

Czy warto dołożyć 200 złotych do 500+? Przecież są dużo pilniejsze potrzeby

Polska pod tym względem jest jednym z najbardziej tradycjonalistycznych państw w UE, bo ledwie ponad jedna czwarta dzieci nad Wisłą rodzi się poza małżeństwem. I co nam to dało? Stosunkowo niski odsetek dzieci poza małżeństwem jest też we Włoszech, które pod względem dzietności są nawet minimalnie gorsze niż Polska. A w Grecji zaledwie 17 proc. noworodków przychodzi na świat w związkach nieformalnych – mimo to dzietność na Peloponezie jest znacznie niższa od średniej UE.

Tymczasem we Francji aż dwie trzecie noworodków pojawia się na świecie poza małżeństwem, w Danii ponad połowa, a w Czechach prawie połowa. W Irlandii ponad jedna trzecia, ale to dane z 2019 roku, a trend jest tam szybko rosnący. Można więc podejrzewać, że obecnie ponad 40 proc. małych Irlandczyków to dzieci, których rodzice nie mają ślubu.

Jak dziecko, to tylko w mieście

Co więc zrobić, żeby dzieci w Polsce rodziło się przynajmniej trochę więcej? W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie można sprawdzić, gdzie konkretnie te dzieci przychodzą na świat. Eurostat podaje też wskaźnik dzietności z podziałem na subregiony (NUTS 3). W 2021 roku wskaźnik dzietności w Polsce wyniósł 1,34. Jest jednak wiele miejsc, w których dzietność była znacznie wyższa, bliska średniej unijnej. Są to niemal wyłącznie duże miasta i ich okolice. Tak, te nielubiane przez prawicę największe aglomeracje przodują pod względem dzietności w Polsce. W mieście Warszawa wskaźnik dzietności wyniósł 1,57, a w całym subregionie „warszawski stołeczny” było to 1,58. Jeszcze większy wskaźnik zanotowały subregion gdański (1,7) i poznański (1,63 – w samym mieście 1,53). Bardzo przyzwoicie pod tym względem było też we Wrocławiu (1,5) i Krakowie (niecałe 1,5). Na tym tle lubelskie i podkarpackie wypadają słabiutko. W Lublinie i Rzeszowie było jeszcze nieźle (odpowiednio 1,3 i 1,4), ale w tamtejszych powiatach dzietność wyniosła 1,1–1,2.

Dlaczego to właśnie duże miasta przodują w polskiej rozrodczości? Odpowiedź nie jest przesadnie skomplikowana. To tam najłatwiej jest kobietom łączyć pracę zawodową z macierzyństwem. Duże miasta charakteryzują się najwyższym wskaźnikiem zatrudnienia kobiet oraz najlepszą jakością usług publicznych. To tam względnie najłatwiej jest umieścić dziecko w żłobku i przemieszczać się bez samochodu.

Wszystkie wskaźniki dotyczące rozrodczości pokazują więc, że w naszym kręgu cywilizacyjnym głównym wrogiem dzietności nie są gender i LGBT, ale kurczowe trzymanie się konserwatywnych przesądów i przyzwyczajeń. Dzietność jest najniższa w najbardziej tradycjonalistycznych państwach i najbardziej konserwatywnych regionach, ponieważ w takich miejscach realia nie pomagają potencjalnym matkom na realizowanie swoich życiowych celów, wśród których macierzyństwo jest zwykle tylko jednym z wielu. Jeśli Jarosław Kaczyński rzeczywiście załamuje ręce z powodu kulejącej demografii, to zamiast bajdurzyć o Budapeszcie w Warszawie, mógłby zrobić Warszawę na Podkarpaciu i w lubelskim. Może być nawet i bez Trzaskowskiego – żeby było łatwiej przełamać bariery mentalne.

„Dzieci z tego nie będzie”. Anna Gromada o roku z Rodziną 500+

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij