Oto młoda dziewczyna, która nie traktuje bezpłatnych staży jako „wspaniałej okazji do rozwoju w młodym zespole”. Prekariuszka wiodąca lud na barykady?
Sandra Borowiecka jest dziennikarką i marzy o pracy reporterki w BBC. Dotychczas jednak częściej zdarzało jej się przerzucać ubrania w galeriach, talerze w knajpach i sterty papierów na bezpłatnych stażach. W liście do portalu Natemat.pl pisze, że ma dość i opuszcza kraj z poczuciem porażki – wyjeżdża do Anglii, woli tam zmywać gary, ale z marzeń nie rezygnuje.
Oto młoda dziewczyna, która pracuje grubo poniżej swoich kompetencji, nie traktuje bezpłatnych staży jako „wspaniałej okazji do rozwoju w młodym zespole”, zdaje sobie sprawę, że z pracą za 6 zł na godzinę jest coś nie tak, a kiedy kierownik zachowuje się chamsko, potrafi powiedzieć mu to prosto w twarz. Prekariuszka wiodąca lud na barykady?
Niestety nie. List Borowieckiej to niby historia pracownicy, ale napisana w poetyce uniwersalnej historii o człowieku, o jego wzlotach i upadkach. Tu akurat przeważają upadki.
Co z tego, że ktoś burzy obraz Polski jako krainy rozwoju i awansu społecznego, skoro źródeł swojego niepowodzenia dopatruje się w tym, że ZUS wespół z urzędem skarbowym zabierają mu pieniądze? Jednocześnie Borowiecka jasno pisze, że nie ma pretensji ani do państwa, ani do żadnej partii – tylko do samych młodych ludzi, że dają się wykorzystywać. Jak widać, nie różni się to wiele od mądrości w rodzaju „chcieć to móc”.
„Zgodnie z zasadami biznesu, teoriami odnoszenia sukcesów i podręcznikowymi poradami coachingu powinniśmy sami decydować o własnym losie i cenić się tak, jak chcemy, by cenili nas inni. No właśnie, może już czas, by powiedzieć: dość wyzyskowi. Tylko jak to zrobić?” – pisze na zakończenie swojego listu Borowiecka. Ale nie da się odpowiedzieć na pytanie „jak to zrobić?”, odwołując się tylko do poczucia godności i „decydowania o własnym losie”.
Jeśli rozpatrujemy sytuację młodych pracowników jedynie w indywidualistycznych i egzystencjalnych kategoriach – cierpienia, upokorzenia, zmęczenia, porażki – to nie liczmy na zbiorowy bunt.
Do tego potrzeba politycznej i ponadindywidualnej narracji, która jasno wskaże, kto korzysta z tych upokorzeń wszystkich kasjerek, kelnerów i stażystów, z którymi pracowała Borowiecka. I kto to umożliwa.
Pretensje Sandry, że jej koledzy i koleżanki się nie buntują, są świadectwem braku wyobraźni. Jeśli się przyjeżdża do dużego miasta na studia, z pomidorową w słoiku i kasą na pierwsze trzy miesiące wynajmu mieszkania, to nie jest łatwo rzucić ścierą i wypiąć się na 6 złotych za godzinę. Łatwiej się buntować, jeżeli się jest choć trochę uprzywilejowanym. Dlatego nie mam pretensji do pracowników, którzy nie mogą przyjść na demonstrację pierwszomajową wymierzoną przeciwko umowom śmieciowym, bo akurat wtedy na śmieciówce gdzieś pracują. No ale skoro według Borowieckiej państwo i partie nie mają z tym nic wspólnego, to rzeczywiście pretensje można mieć tylko do pracowników.
Śledzę dyskusję wokół listu Borowieckiej z perwersyjną przyjemnością turysty oglądającego horrory o hostelach. Wizja emigracji jako przykrej konieczności, a nie ciekawego punktu w CV, nie jest bowiem niczym obcym ani dla mnie, ani dla moich znajomych ze studiów.
Najbarwniejszym jak dotąd epizodem w emigracji Borowieckiej było pożegnanie jej na lotnisku przez ekipę programu Uwaga TVN. Oto tuż przed odlotem, siedząc już prawie na walizkach, udziela jeszcze wywiadu. Redaktor TVN-u usilnie stara się ją przekonać, że w Polsce nie jest tak źle, a tam, daleko od domu i rodziny, „będzie musiała konkurować na rynku pracy z emigrantami z Ugandy”. W Polsce może liczyć na pomoc rodaków, a tam na kogo? – drąży. Borowiecka ma nawet moment zawahania – może naprawdę za mało się starała i powinna spróbować raz jeszcze?
Najazd kamery na twarz – pauza – jednak leci. Redaktor, nie wychodząc ze swojej ojcowskiej roli, wręcza jej bransoletkę na szczęście… Biało-czerwoną. Orzeł może.
Czytaj też: